Ulubione teorie spiskowe, czyli trumpizm narodził się dużo wcześniej niż Donald Trump. „Patrzyli na mnie groźnie”

news.5v.pl 1 tydzień temu

Piotr Ibrahim Kalwas: O Trumpie w mediach wypowiadają się przede wszystkim politolodzy, politycy, analitycy, wojskowi, a ja bym chciał cię spytać o Trumpa widzianego „z amerykańskiej ulicy”. Mieszkasz ponad 20 lat w Stanach Zjednoczonych — powiedz, kto głosuje na Trumpa i dlaczego?

Magda Gacyk: Pytasz o perspektywę ulicy, ale pamiętaj, iż ulica, którą widzę najczęściej, nie jest tą stereotypowo amerykańską. To nie wyludnione rolnicze zagłębie Iowa, gdzie prosiaki liczebnością przewyższają mieszkańców cztery do jednego. To też nie szutrowe drogi osad w Nevadzie, gdzie dubeltówki, karabiny półautomatyczne i pistolety można nosić na widoku, ale za to trzeba skrzętnie chować zakazane noże i nunczako i gdzie wystarczy pójść do lokalnego warzywniaka, by natknąć się na mikrojaskinię hazardu z kilkoma „jednorękimi bandytami”. To również nie są wypielęgnowane ulice przedmieść Georgii, z równo przystrzyżonymi żywopłotami i białymi, drewnianymi płotkami.

A jaka jest ta twoja amerykańska ulica?

Na pierwszym planie mam ulicę Doliny Krzemowej, całą na niebiesko, w barwach Partii Demokratycznej, jako iż Kalifornia niezmiennie traktowana jest jako demokratyczny wyborczy pewniak. Ale i tu widać zmiany, jeżeli uważnie się przyjrzeć. W ostatnich wyborach prezydenckich, w 2020 r., na Donalda Trumpa głosowała rekordowa liczba Kalifornijczyków. Po raz pierwszy przekroczył on także próg miliona głosów w Los Angeles. jeżeli popatrzy się na statystyki, to widać, iż kalifornijska twierdza demokratów się kruszy. Natomiast jeżeli rozejrzeć się wokół, to może się wydawać, iż na Trumpa głosują „wszyscy i nikt”.

Sprecyzujesz?

„Wszyscy”, bo są całe, ogromne regiony USA, gdzie jest on wielbiony, gdzie od lat, niezależnie od wyniku wyborów, na bramach wiszą manualnie wykonane plakaty z niemalże religijnymi hasłami: „Trump jest życiem i drogą” albo „Jezus moim zbawicielem, Trump moim prezydentem”, a przed domami powiewają flagi z podobizną polityka.

„Nikt”, bo w stanach uznanych za progresywne zwolennicy 45. prezydenta nie wychylają się za bardzo ze swoimi poglądami; wiedzą, iż czeka ich ostracyzm. Może się więc błędnie wydawać, iż ich nie ma. Tymczasem są i rosną w siłę.

Ta siła ma kolor?

Jest biała. Ponad dwa lata temu pisałam reportaż o gorączce złota. W pandemii opanowała ona zarówno amerykańskich preppersów, tych życiowych pesymistów, którzy uważają, iż świat czeka zagłada i szykują się do rychłej apokalipsy, jak i tych, którzy stracili pracę i rozpaczliwie szukali szybkiego zarobku, żeby się choć trochę odkuć. Z mapą, pokazującą tuziny nieczynnych szybów, gdzie niegdyś wydobywano złoto i srebro, pojechałam wówczas na kalifornijską pustynię Mojave. Na pierwszych, hardkorowych zwolenników Trumpa trafiłam niedaleko dawnej kopalni opali, w dole wysuszonego na wiór kanionu. Przejeżdżali obok mnie na pustynnych quadach: patriotyczne kolory pojazdów, wysokie na trzy metry drzewce wciśniętych za siodełkami sztandarów z napisem „Make America Great Again”, klaksony, biało-niebiesko-czerwone reflektory.

Trochę jak te putinowskie Nocne Wilki na motocyklach. Ten sam klimat maczyzmu i przemocy. Jak na filmie…

Tak, jakbym znalazła się na planie zaangażowanego politycznie „Mad Maxa”. Do brodatych, ogorzałych kierowców tych machin starałam się uśmiechać, choćby kilka razy pomachałam. W odpowiedzi żadnego uśmiechu w moim kierunku, raczej złe spojrzenia, prowokacyjne okrążanie mojego samochodów z rykiem silników. Przed Bickel Camp, dawnym obozem pewnego ekscentryka z czasów bonanzy, było ich już znacznie więcej. Z daleka wyglądali jak rój wściekłych os. Nie zatrzymałam się tam na dłużej.

Po powrocie do domu dowiedziałam się od kolegi z mocno prawej strony sceny politycznej, iż trafiłam na tajny zlot trumpistów, zwołany przez R.A.M ( „Rise Above Movement”) oraz White Aryan Resistance ( „Opór Białych Aryjczyków”), organizacje supremacjonistyczne z południowej Kalifornii. Dowiedziałam się też, czemu mnie — w końcu białą kobietę o blond włosach — potraktowali wrogo. Do kanionu zjechałam bowiem toyotą, a gdybym była „ich”, nie zniżałabym się do kupowania „japończyków”. Byłabym dumną właścicielką jednej z rodzimych marek samochodowych. Trump przecież o to zawsze walczył!

Ja cię kręcę! interesujący jestem, czy gdyby Polska miała swoją markę samochodu, polscy nacjonaliści jeździliby tylko nią (śmiech). OK, teraz poważniej: czy w historii USA był już ktoś podobny? Taki „Trump” – trickster, manipulator i populista? Czy Trump to fenomen tylko naszych czasów? Wytwór Epoki Foliowej Czapeczki i narastającego kultu spiskowych teorii? Bo Trump to też ikona szurów i foliarzy, nie tylko amerykańskich.

Nie zliczę prób — zarówno ze strony dziennikarzy i historyków — wydobycia na światło dzienne kogoś, kogo można by od biedy uznać za poprzednika Trumpa. Eksperci sił nie szczędzą, szukają nie tylko wśród prezydentów, ale też wśród polityków stanowych czy lokalnych. Syzyfowe to prace. Nikt nie dorasta Trumpowi do pięt poziomem populizmu, polityczną hucpą i manipulatorskim chamstwem.

Są tacy, jak na przykład Steve Bannon, jeden z najważniejszych spin doktorów Donalda Trumpa, którzy uwielbiają porównywać go do Andrew Jacksona (siódmy prezydent USA, urzędował w latach 1829–1837 – red.). Jackson jest jednym z najbardziej nielubianych prezydentów w historii USA. Wsławił się nie tylko kontrowersyjnymi działaniami politycznymi, ale również tym, iż — w atmosferze skandalu — zwiał z mężatką. Jej męża potem ukatrupił w pojedynku. Pojedynkował się zresztą pasjami. Pod koniec życia lekarze zdiagnozowali u niego zatrucie ołowiem, tak dużo ołowianych kul utkwiło w jego ciele.

Przez jednych uznany za patriotę, przez innych za zdrajcę. Przez niektórych za jednego z najbardziej walecznych generałów, przez innych za ignoranta w zakresie sztuki prowadzenia wojen. Nie można mu odmówić odwagi, tak jak Trumpowi nie można odmówić tchórzostwa. Podsumowując: nie byłabym w stanie przeciągnąć paraleli między Trumpem a Jacksonem.

Roger-Viollet via AFP, EPA/Michael M. Santiago/POOL / AFP

Donald Trump (po lewej) bywa porównywany do prezydenta USA Andrew Jacksona (po prawej)

Miłośnicy autorytaryzmu we wszystkich krajach łączcie się

Trump jest chyba rzeczywiście niepowtarzalny i wyjątkowy, i to wcale nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu… To populista, autokrata umizgujący się do innych autokratów i dyktatorów świata. Dlaczego więc tylu Amerykanów, ludzi zdawałoby się od dziecka wychowanych w demokracji, szacunku dla prawa, głosuje na takiego niebezpiecznego typa?

To jest bardzo dobre pytanie, na które będę miała bardzo kiepską odpowiedź: niestety, z tych samych powodów, dla których Niemcy głosowali na Hitlera.

Czyli jest „grubo”…

I zanim ktoś się oburzy, iż jak można dokonywać takich porównań w stosunku do potencjalnego lidera tak demokratycznego kraju, jakim jawią się USA, posłuchajmy uważnie, co i jak ostatnio mówi ten polityk. I usłyszymy zwroty i określenia żywcem wyciągnięte z przemówień Hitlera!

Z nazistowskich zabiegów retorycznych korzystał i korzysta jednak bardzo chętnie.

Dasz jakiś przykład?

Podczas swojej pierwszej kampanii wyborczej nazwał nielegalnych imigrantów „wężami” („snakes”). Ostatnio z kolei określił ich mianem „robactwa” („vermin”).

Oho, u nas w Polsce jeden bardzo znany polityk oskarżał imigrantów o przywożenie i roznoszenie chorób, to ta sama narracja…

Już pierwsze określenie dehumanizowało; drugie nie tylko miało sprawić, iż przestaje się o nich myśleć jako o ludziach, ale dodatkowo czuje się obrzydzenie. Z każdym dniem kampanii wyborczej Trump bardziej radykalizuje i brutalizuje swój język, poniżając adwersarzy, wychwalając — ad populum — swoich zwolenników i przedstawiając się w świetle zwycięzcy. I jego wyborcy to kupują. Dla nich zwycięstwo jest ważne, bo oni też chcą zacząć wygrywać.

Klasyka autorytaryzmu…

Są sztywno przywiązani do tradycyjnych norm i wartości, a wyrażając swoje poglądy, podpierają się opiniami lidera, do którego mają bezkrytyczny stosunek. Jako post scriptum dodam, iż pierwszy opisał osobowość autorytarną Theodor Adorno. Ten niemiecki filozof, socjolog kilka lat po zakończeniu drugiej wojny światowej badał ideologię faszystowską i związane z nią przekonania.

A ile w tym szaleństwie i radykalizowania się tak dużej części Amerykanów jest winy samych Demokratów? Może to podobny mechanizm, jaki zaistniał w Polsce? Miliony ludzi po dwóch kadencjach odwróciły się od Platformy Obywatelskiej, która odwróciła się od ludzi — iż tak kolokwialnie to określę. Te miliony zagłosowały na PiS, będący w pewnym sensie formą „polskiego trumpizmu” – konserwatywną, tradycjonalistyczną, religiancką, prawicowo-populistyczną, wybitnie autokratyczną formacją… Czy Demokraci amerykańscy nie odeszli za daleko od tzw. zwykłych ludzi, których Trump, podobnie jak „nasz Trump”, potrafi świetnie omotać, przygarnąć do serca i po prostu oszukać?

Z całych swoich mizernych sił zwalczam taką narrację, choć część moich amerykańskich kolegów po fachu przychyla się do twojego poglądu. Uważam, iż przekonanie, iż Partia Demokratyczna powinna teraz uderzyć się w piersi i zawołać: „Mea culpa! Jam to wam uczyniła” — wskazując na Trumpa — jest bzdurnym żądaniem.

Trump nie potrzebował specjalnego wspomagania z zewnątrz, by umiejętnie obudzić wszystkie lęki i kompleksy Ameryki, rozjuszyć uśpione demony, po czym praktycznie zamienić Partię Republikańską w ugrupowanie oparte na kulcie jednostki, którą jest on sam.

Przy ocenie sytuacji geopolitycznych wychodzę z tego samego założenia co Bill Clinton. A zatem, w pierwszej kolejności: „Gospodarka, głupcze!”. W czasie, kiedy Donald Trump tworzył swoją polityczną legendę, w Stanach Zjednoczonych drastycznie pogłębiały się nierówności społeczne i ekonomiczne. USA zjechały na sam dół listy państw rozwiniętych jako państwo o największych nierównościach dochodowych. Narcyz, egomaniak i skrajny populista, na którym ciąży 91 zarzutów w czterech sprawach karnych i któremu grozi w sumie ponad 700 lat więzienia, trafił po prostu na podatną glebę. To nie tak, iż demokraci mu ochoczo tę glebę użyźniali poprzez swoje błędy i zaniechania.

Irracjonalizm, Pas Biblijny, teorie spiskowe

Dużo słucham amerykańskich rozgłośni radiowych, wiesz, takich z małych miasteczek, one nadają przede wszystkim country i muzykę określaną mianem „americana” — lubię ją po prostu. Ale słucham też w tych prowincjonalnych rozgłośniach wiadomości i rozmów na tematy polityczne, często z udziałem dzwoniących słuchaczy. No i włosy stają mi dęba… Ci ludzie głoszą takie poglądy, mówią takie niedorzeczności, iż słuchacze i prowadzący pewnej religijnej stacji radiowej w Polsce to przy nich tytani intelektu… Czy prowincja amerykańska, ten słynny Pas Biblijny, to rzeczywiście taka ciemnota, „konserwa” i „szuria”?

Wiem, o czym mówisz. Podczas różnych moich rozjazdów zdarza mi się trafiać na takie radiowe „kurioza”. To audycje tyleż absurdalne, co popularne. Z naszego punktu widzenia, wielkomiejskich „wykształciuchów”, trudno tę popularność wytłumaczyć. Chyba iż na Pas Biblijny spojrzymy z historycznej perspektywy. W XVII i XVIII w. ukorzenili się tam anglikanie, potem popularni stali się baptyści, a teraz to siedlisko ewangelikalnych protestantów.

Te wyznania miały zawsze mocno rozwinięty nurt charyzmatyczny i mistyczny. Wierzono w cudowne uzdrowienia, zmartwychwstania, stygmaty i charyzmaty i w to, iż na tym ziemskim padole nieustannie Dobry walczy ze Złym, Bóg z Szatanem. A siły demoniczne mogą przybierać różne formy. Dlatego też właśnie wśród licznych denominacji kościołów chrześcijańskich z tamtego regionu wywodzi się najwięcej zwolenników teorii spiskowych…

Tak, irracjonalizm — a ten religijny w szczególności — to znakomita furtka do autorytaryzmu i antydemokracji…

Z badań wynika, iż spośród tych, którzy uważają siebie za osoby religijne, jednego na czterech można zakwalifikować jako „foliarza”. Łatwo im wierzyć w gusła. Ktoś powiedział kiedyś, iż jeżeli teorie spiskowe są pociągiem, który wiezie zwolenników Trumpa przez świat, to religia stanowi tory, dzięki którym ten pociąg może przeć do przodu.

Ach, to amerykańskie Południe, ono jest z jednej strony fascynujące i piękne, a z drugiej przerażające. Moja znajoma z Nowego Jorku mówiła mi, iż kiedy podróżowała po „biblijnych” stanach swoim autem z nowojorskimi rejestracjami, bardzo często czuła niechęć, czasami wręcz agresję ze strony lokalnych mieszkańców. Zatrzymywali ją policjanci, którzy w dobrej wierze sugerowali, żeby tam czy tu nie jechała. W jednej z książek o Stanach, wydanych w Polsce przez wydawnictwo Czarne, nie pamiętam w tej chwili tytułu, pada takie zdanie (cytuję z pamięci): „mieszkańcy Południa, myśląc o Jankesach z Północy, myślą tak, jakby wojna secesyjna skończyła się wczoraj”. Czy przepaść kulturowa, mentalna, światopoglądowa pomiędzy amerykańskim Północą a Południem jest taka jak w Polsce pomiędzy Polską zachodnią a wschodnią, czy to coś dużo bardziej złożonego?

Ten podział na Północ i Południe jest dość uproszczony, choć zasadny. Historycznie ma bez wątpienia sens: progresywna, przemysłowo-handlowa Północ, gdzie pleniły się rozmaite utopie i idee, w kontrze do konserwatywnego, agrarnego Południa, dość zamkniętego na nowe teorie i innowacje. Potężne różnice: ekonomiczne, społeczne, geograficzne, klimatyczne i religijne.

Ta dychotomia stanowi jednak jedynie osnowę, na której tkana była Ameryka. Ameryka, jaką widzimy współcześnie, z podziałami przebiegającymi już wzdłuż zupełnie innych linii. Dlatego też ludzie głosujący na byłego prezydenta nie wywodzą się tylko z Południa albo tylko z Północy. Gdyby rozrysować mapę, na której zaznaczone byłyby regiony, gdzie Trump ma najwięcej zwolenników, wyglądałaby bardziej jak wielobarwny patchwork, a nie jak dwukolorowa flaga.

Kiedy narodził się trumpizm

Zadam ci teraz trochę niepoprawnie politycznie pytanie: czy renesans Trumpa i trumpizmu nie wynika z faktu, iż południe Stanów jest w niektórych miejscach adekwatnie terytorium latynoskim? Według usafacts.org w roku 2022 legalnie do USA wjechało 2,6 miliona Latynosów. Liczba imigrantów zawróconych lub zatrzymanych na granicach USA w 2023 r. osiągnęła 3,2 mln, najwięcej od 1980 r. Ponad 1 mln osób to zatrzymani na granicy lądowej, czyli wiadomo, iż nie Kanadyjczycy… Nieustannie rośnie przestępczość, przede wszystkim związana z narkotykami szmuglowanymi z Meksyku. Coraz więcej jest gangów na terenie USA, trudno w to uwierzyć, ale działają ich ponad 33 tys., liczą ponad milion członków. Największym problemem są na Południu — w Kalifornii, Nevadzie, Idaho i Nowym Meksyku. Gangi latynoskie w USA są uznawane za najbrutalniejsze, najbardziej bezwzględne.

Hola, hola! Wstrzymaj konie! Galopując tak po tych preriach, usianych latynoskimi przestępcami rozmaitej proweniencji, przegapimy najważniejsze! Bo tu mignie nam diler fentanylu z meksykańskiego kartelu narkotykowego, tam przemknie kilku wyrostków w bluzach z kapturem w kolorach jednego z gangów, a gdzie indziej pojawi się na chwilę podstarzały „kojot”, od lat przerzucający obywateli państw Centralnej i Południowej Ameryki do USA. Te migawki złożą się nam na jakiś obraz imigracji z biednych państw Południa, ale będzie to raczej impresjonistyczne malowidło, bez wyraźnie zarysowanych kształtów. I jestem daleka od tego, by bagatelizować problematykę latynoskiej przestępczości. Zdaję sobie sprawę, jak ryzykowne są tereny południowo-zachodniego pogranicza i jak niebezpieczni ludzie się tamtędy przemieszczają.

A byłaś tam kiedyś?

Kilka lat temu podróżowałam z dwiema przyjaciółkami moim wysłużonym vanem po stanach dawnego Dzikiego Zachodu. Spałyśmy w samochodzie, głównie z dala od cywilizacji, w głębi lasów lub na pustyniach. Tam zawsze czułam się najbezpieczniej, w przeciwieństwie do parkingów przy stacjach benzynowych czy w wyznaczonych miejscach odpoczynku dla kierowców. Szczególnie gdy jeżdżę sama, bardziej obawiam się ludzi niż zwierząt.

Ale jednocześnie uspokajali, iż nic strasznego nam nie grozi i iż adekwatnie możemy zostać w tych chaszczach do rana, bo ścieżka przemytu broni jest milę dalej, a dopiero tam mogłoby być nieprzyjemnie. Od tamtej pory wystrzegam się niepotrzebnych rajdów pod tzw. dziką granicę, zdając sobie sprawę, iż liczba poważnych przestępstw jest tam niebagatelna i wciąż się zwiększa.

No właśnie…

Ale czy zatem to kwestia zwiększającej się nielegalnej imigracji i związanych z nią problemów jest jednym z kluczowych powodów powstania trumpizmu? Czy to zjawisko nielegalnej imigracji leżało u podstaw tej ideologii? W mojej opinii absolutnie nie, szczególnie gdy zerknie się w stronę Kanady, gdzie co czwarty jej mieszkaniec urodził się poza kanadyjskim terytorium i gdzie antyimigranckie resentymenty są o niebo mniejsze.

Użyję tu medycznej metafory. jeżeli uznamy trumpizm za chorobę, która od jakiegoś czasu toczy amerykańskie społeczeństwo, powodując coraz ostrzejsze stany kliniczne wśród chorych, to zagadnienia takie jak nielegalna imigracja czy aborcja stanowią jedynie jej symptomy. Nie przyczynę. Etiologia choroby sięga kilku prezydentur wstecz. Cofnijmy się zatem do Ronalda Reagana, do początków i do rozkwitu neoliberalizmu. Co było potem? George Bush, neoliberał. Bill Clinton, neoliberał. George W. Bush — tu nie ma zaskoczenia — neoliberał. Barack Obama — tadam! bo trochę siurpryz, ale jednak — neoliberał.

Gospodarka, głupcze

Było źle za czasów ich kadencji? Chyba nie?

Gospodarka szybowała w górę, ale największy wzrost dotyczył nowych, amerykańskich i międzynarodowych spółek czy techkorporacji. Na przełomie lat 70. i 80. zaczęły bowiem powstawać pierwsze duże firmy, produkujące półprzewodniki, a upadać — tradycyjne przedsiębiorstwa Pasa Rdzy, gdzie potężna, neoliberalna erozja drążyła przemysł metalurgiczny i samochodowy. Chiny otworzyły się wówczas na zagraniczny biznes i USA zaczęły entuzjastycznie korzystać z tamtejszej taniej siły roboczej. Umierała Ameryka powojenna, bazująca na przekonaniu, iż wszystko jest możliwe i „we can do it!”, rodziła się nowa Ameryka, gwarantująca wielu obywatelom jedynie niepokój i brak stabilności.

To mniej więcej wtedy zaczęli grać The Ramones i wiele innych podobnych kontestujących rzeczywistość grup, prawie całkowicie „białych”.

Bo zmiany te boleśnie odczuł biały mężczyzna w sile wieku, niegdyś sól amerykańskiej ziemi, od paru dekad pozostający na marginesie zmian, coraz bardziej sfrustrowany, przyglądający się pauperyzacji swojej warstwy społecznej, przekonany, iż zabierają mu coś, co mu się od pokoleń należy. „Coś”, co miał jego ojciec i dziadek, a on już nie ma. „Coś”, czyli kontrolę nie tylko nad własnym losem, ale i losem swojej rodziny czy społeczności, poważanie i szacunek.

Można zaryzykować stwierdzenie, iż to wtedy rodził się trumpizm, mimo iż jeszcze bez Trumpa.

O, o, to jak u nas za czasów rządów PiS-u! Ci niszczący wartości „lewacy” to rzecz ponadnarodowa, taka mantra prawicowych populistów i foliarzy.

…nasz sfrustrowany bohater traktuje go jak rycerza na białym koniu. Do tego ten rycerz ma złote ostrogi i złotą zbroję, bo — wiadomo — milioner! Przecież coś wreszcie musi się zmienić, przecież tak dalej być nie może — myśli nasz bohater i głosuje na Trumpa.

Tak jest, to jest właśnie dobra zmiana (śmiech).

Dobry jak Hindus

Nie zapomnę rozmowy z dyrektorem podstawówki mojego syna, który ze smutnym uśmiechem powiedział mi na początku roku szkolnego: „Rozejrzyj się wokół, niby jestem tu szefem, ale 87 proc. rodziców to zamożni imigranci z Azji i oni mają tak naprawdę decydujący głos. Z kolei ciało nauczycielskie to prawie same kobiety. Też imigrantki, jak ty. Nie chcę narzekać, ale całe moje dzieciństwo i młodość wpajano mi, iż biały mężczyzna w średnim wieku jest królem stworzenia. I żebym tylko poczekał, aż się trochę zestarzeję, a prestiż, sława i władza same przyjdą. Więc karnie czekałem. I popatrz, do czego tu doszło!”

Jak podaje Pew Research Center, do Stanów co roku przybywa legalnie ponad 100 tys. Hindusów, a drugie tyle nielegalnie. I wiesz co? Bardzo trudno znaleźć hinduski gang w USA. Trochę ludzi z Pendżabu działa w zorganizowanej przestępczości, ale to znikomy procent całości. Hindusi nie rabują, mordują i nie szmuglują dragów. Tak, wiem, to bardzo niepoprawne co mówię…

To, iż niepoprawne, to pikuś. Gorzej, iż niezupełnie prawdziwe. Bo wiesz, na takie dictum najbardziej obruszyliby się sami Hindusi. Mają serdecznie dość bycia „modelową mniejszością” w Ameryce. Ale widzisz, jednak są. I mają coraz bardziej nieprzeparte wrażenie, iż wykorzystuje się ich w kulturowych wojenkach przeciwko innym grupom napływowym, iż tworzy się jakąś sztuczną, imigrancką hierarchię, wartościującą obywateli według ich przynależności etnicznej.

Ci starsi pamiętają z opowieści rodziców i dziadków, iż jeszcze niespełna stulecie temu Hindusi byli „męczącym ciężarem”. Jak to jest — pytają w tej chwili ich potomkowie — iż relatywnie niedawno stanowiliśmy „problem”, a nagle staliśmy się „rozwiązaniem” tegoż problemu? Co jest nie tak z tymi dwoma obrazkami — jednym z przeszłości, drugim z teraźniejszości — które wyglądają zasadniczo identycznie, tylko nagle zaczęły być odmiennie interpretowane? Co się wydarzyło, iż staliśmy się wyrosłym z jakiejś politycznej utopii stereotypem uładzonego imigranta, którego stawia się w kontrze do innych, szczególnie tych bardziej wykluczonych?

Pamiętam rozmowę z moim hinduskim kumplem, którego takie stawianie na piedestale jego nacji zawsze oburzało. „W szkole to podejście naprawdę dało mi w kość” — opowiadał mi kiedyś — „Ciągle słyszałem od nauczycieli: kto jak kto, ale ty sobie z tym na pewno poradzisz; w końcu jesteś z Indii. Latami miałem poczucie, iż nieustannie muszę gdzieś doskakiwać, gdzieś biec pierwszy, wciąż w peletonie. Strasznie zryło mi to beret”.

Powiem ci coś – i znowu to będzie niepoprawne: na Malcie, gdzie mieszkam od ośmiu lat, mieszka bardzo duża grupa Hindusów i jest to najbardziej pracowita, najbardziej praworządna i niesprawiająca żadnych kłopotów grupa imigrancka, zero problemów. Coś musi być nie tak z tymi Hindusami (śmiech).

Wiesz, jest taka świetna książka Vijaya Prashada sprzed ponad dwóch dekad, „Karma of Brown Folk” („Karma brązowego ludu”), w której autor poddaje to zjawisko precyzyjnej wiwisekcji. Pisze między innymi o tym, jak hinduska „modelowa mniejszość” stała się bronią w rękach amerykańskich polityków, którzy wytykają innym mniejszościom, szczególnie Afroamerykanom i Latynosom, iż kiepsko prosperują, iż są niewykształceni i iż nie wnoszą niczego wartościowego do rozwoju Stanów Zjednoczonych.

I nikt się nie pochyli nad faktem, iż imigranci z Indii, zarówno ci legalni jak i ci, którzy przekraczają granice „na nielegalu”, są z wyższych kast, a do USA wjeżdżają albo na tzw. techwizie, albo przekraczają granicę z Kanadą z całkiem już zasobnym portfelem. Nie uświadczysz wśród nich „niedotykalnych” z kasty dalitów.

Zresztą — skoro wcześniej wspomniałeś o gangach z Pendżabu — to im całkiem wygodnie w Kanadzie i tam rozpanoszyły się na dobre. Widzę to na własne oczy, kiedy jestem w Vancouver, w zapomnianej przez Boga, ale nie przez gangsterów, wschodniej części dzielnicy Hastings. No, ale chyba zbytnio zapuściłam się na północ. Już wracam do USA…

Demokraci i republikanie razem budują mur

Wyobraź sobie więc, iż jesteś cowgirl, od dziada pradziada mieszkasz gdzieś w małym miasteczku czy na wsi w Nowym Meksyku albo Idaho. Przez dekady jest cisza, spokój, ciężka, uczciwa praca, kościół, bar z country music, rodeo. I nagle, w ciągu dwóch-trzech dekad, to wszystko się skończyło i twoja ziemia, twój kraj stał się terenem walk latynoskich gangów, szmuglerów narkotyków. A w twoim domu wszystkie pistolety i strzelby są odbezpieczone. Zjawia się Trump i obiecuje, iż zrobi z tym porządek. Nie zagłosowałabyś na niego?

Źródła historyczne mówią, iż prawie połowę kowbojów i kowbojek stanowili czarnoskórzy, którzy byli albo zbiegłymi, albo uwolnionymi niewolnikami. Duża część pochodziła z Meksyku. A pozostałych parę procent to byli ci biali nieszczęśnicy, którym się nigdzie sensownie nie udało zaczepić i którzy musieli przecierpieć na ranczach tych kilkanaście miesięcy — robota przy zaganianiu bydła była tak ciężka, iż mało kto wytrzymywał dłużej niż półtora roku.

Zatem ja, jako potomkini ciężko pracującego, kowbojskiego rodu, pamiętałabym opowieści moich przodków o wyzysku. I Donald Trump jako fatalnie traktujący swoich pracowników hiperkapitalista — pamiętasz sprawę nielegalnie zatrudnionych polskich budowlańców, których oszachrował na pensji? — oraz wstrętny mizogin budziłby jedynie moją odrazę.

Wracając do trumpistów: widziałem kiedyś mityng zwolenników Republikanów gdzieś na głębokim Południu. Faceci w kowbojskich kapeluszach mieli na sobie tiszerty z napisem: Wolałbym być Rosjaninem niż Demokratą. Czy Amerykanie, choćby ci z prowincji, gorzej wykształceni, wychowani w bardzo tradycyjnych wartościach, nie widzą fascynacji Trumpa Putinem?

Widzą, widzą! Co więcej: coraz bardziej im się to podoba. Notowania Putina rosną, zarówno wśród „szeregowych” zwolenników Trumpa, jak i w szeregach Partii Republikańskiej, która najwyraźniej odważnie kroczy za swoim wodzem w stronę politycznej przepaści. Tej otchłani jeszcze nie widać, ale na ogół tak nieszczęśliwie kończą się romanse z tyranami.

Trumpowi Putin niezmiennie imponuje; ma bowiem to, czego amerykańskiemu politykowi brakuje: odwagę posunięcia się do najbardziej drastycznych środków, jak mordowanie przeciwników politycznych, rozpętanie wojny, fałszowanie wyborów, by osiągnąć swoje polityczne cele.

Całkiem niedawno John Bolton, niegdyś doradca do spraw bezpieczeństwa 45. prezydenta USA, a w tej chwili zajadły jego krytyk, próbował uspokoić tych, którzy boją się, iż Trump pójdzie drogą Putina. W wywiadzie dla francuskiego „Le Figaro” zapewniał, iż jego były szef „nie ma wystarczająco oleju w głowie”, by stać się dyktatorem. „Na litość boską!” — wykrzyczał dziennikarzowi — „Toż on jest zwykłym developerem!”

Niestety, nie jest… Powiedz mi, co z tym murem na granicy z Meksykiem? Myślisz, iż jeżeli Trump wygra, to go dokończy?

Nie tylko dokończy, ale rozwinie swój następny projekt inżynieryjno-militarny: Żelazną Kopułę, czyli taki system obrony powietrznej, jaki ma Izrael. Tylko iż nad całymi Stanami Zjednoczonymi. Donald Trump ogłosił te swoje ambitne plany już w styczniu. Dodał, iż gwarantuje, iż tym samym obroni Amerykanów przed Trzecią Wojną Światową. Jak to on, wspaniale, po szekspirowsku wręcz, grający rolę amerykańskiego Mesjasza.

Wódz i Mesjasz często idą w parze…

A poważnie, to dobrze zdać sobie sprawę, iż mur będzie rozbudowywany, niezależnie od tego, kto będzie u władzy. Tak było w przeszłości, tak jest teraz, tak będzie w przyszłości. Budowa muru nie zaczęła się za prezydentury 45. prezydenta, a dużo wcześniej, za Franklina Delano Roosevelta i Harry’ego Trumana, kiedy to powstały pierwsze, rudymentarne jeszcze płoty, oddzielające nadgraniczne, amerykańskie miasteczka od Meksyku.

Kolejni prezydenci dokładali do muru swoje cegiełki; wyjątkiem był tu Ronald Reagan, który wprawdzie nic nie dobudował, ale utrzymał status quo. Trump z kolei przyspieszył i nagłośnił prace nad konstrukcją The Wall, obiecując prawie 2 tys. mil nieprzeniknionej bariery dla nieproszonych gości z południa. Udało mi się skończyć niespełna jedną czwartą tego, co szumnie zapowiadał. Teraz jego dzieło kontynuuje Joe Biden, który już jakiś czas temu, ze zmartwioną miną, obwieścił, iż nie ma wyjścia, jak tylko ustawić kolejnych 20 mil muru, bo — „wiecie-rozumiecie” — pieniądze w budżecie zostały już dawno na to odłożone.

Jeśli mur wznoszą razem demokraci i republikanie, to coś w tym jest…

Tak, coś jest na rzeczy. Mury graniczne stają się smutnym znakiem naszych czasów, tych niełatwych dwóch pierwszych dekad XXI w. Do budowania murów zabrał się entuzjastycznie przecież nie tylko Donald Trump. My też się odgradzamy drutem kolczastym na granicy z Białorusią. Z konieczności żelbetonowe bariery ustawili Ukraińcy, by chronić się przed atakami ze strony Białorusinów, Turcja wzmacnia kamienne ogrodzenie, by bardziej odgrodzić się od Iranu, a Grecja postawiła wysokie, stalowe płyty, by osłonić się od Turcji.

Na świecie wybudowano już 75 murów granicznych, większość właśnie w ostatnich dwóch dekadach, a kilkanaście jest w planach. To poniekąd symbol pogłębiającego się izolacjonizmu i powszechnienia nacjonalizmów. Dlatego — obawiam się — iż choć Trump może się nam teraz wydawać politycznym Frankensteinem, zbudowanym z nieprzystających do siebie fragmentów różnych ideologii, to czas takich jak on — niebezpiecznych populistów — jeszcze będzie trwał. Jak te mury.

Magda Gacyk. Dziennikarka, analityczka trendów technologicznych, konsultantka polskich startupów w Dolinie Krzemowej, socjolożka i tłumaczka, posługująca się sześcioma językami. Od dwóch dekad obserwuje i opisuje nowe zjawiska na styku techniki, ekonomii i kultury w Silicon Valley. Prowadzi szkolenia z zakresu negocjacji międzykulturowych, komunikacji niewerbalnej oraz innowacyjnego myślenia. Autorka książek: „Zabawy w Boga. Ludzie o magnetycznych palcach” oraz ” Ścigając Steve’a Jobsa. Historie Polaków w Dolinie Krzemowej”. W czasie wolnym: instruktorka karate, pasjonatka narciarstwa, windsurfingu i nurkowania.

Idź do oryginalnego materiału