90% redukcji emisji do 2040 r. – Bruksela przykręca śrubę, a rachunek ma zapłacić Polska

3 dni temu

W Brukseli znów zapadła decyzja, która świetnie brzmi w prezentacjach i przemówieniach, ale w realnym świecie oznacza jedno: kolejny skok kosztów życia, kolejny cios w przemysł i kolejne ryzyko dla bezpieczeństwa energetycznego.

Parlament Europejski przyjął stanowisko, a następnie współustawodawcy dogadali polityczne porozumienie, by wpisać do unijnego prawa klimatycznego wiążący cel: redukcję emisji netto gazów cieplarnianych o 90% do 2040 r. względem 1990 r.

Co dokładnie postanowiono?

Z komunikatów instytucji UE wynika, iż pakiet ma kilka kluczowych elementów:

  • cel 2040: -90% emisji netto (w prawie), jako „pośredni” krok do neutralności klimatycznej w 2050 r.,

  • od 2036 r. do 5 punktów procentowych redukcji ma dać się „zrobić” przez międzynarodowe kredyty węglowe (czyli redukcje kupione poza UE),

  • ETS2 (handel emisjami dla paliw w budynkach i transporcie drogowym) ma zostać opóźniony do 2028 r.,

  • Komisja ma przygotowywać sprawozdanie co dwa lata z możliwością rewizji podejścia.

To jest klasyczny mechanizm brukselski: wielki cel wpisany do prawa, a potem „elastyczności”, „zabezpieczenia”, „kredyty”, „raporty” – tylko iż to nie raporty płacą rachunki za prąd i ogrzewanie, tylko ludzie.

Dla @vonderleyen i brukselskich elit osiągnięcie porozumienia politycznego w sprawie celu klimatycznego, redukującego emisję dwutlenku węgla do 90%, na rok 2040 to świetna wiadomość. Ale dla nas wszystkich, ludzi pracujących, wychowujących dzieci, konsumentów, przedsiębiorców,… pic.twitter.com/DN0nWv2xKV

— Kacper Płażyński (@KacperPlazynski) December 12, 2025

Matematyka, której Bruksela nie lubi

UE chwali się postępem – i faktycznie, spadek emisji netto względem 1990 r. to dziś około 36–37%. Tyle iż teraz Bruksela chce dojść do 90%.

To oznacza, iż po zejściu do ~37%, w 17 lat trzeba „dowieźć” jeszcze około 53 punkty procentowe. Tempo musiałoby być kilkukrotnie szybsze niż średnia z ostatnich dekad – a przecież łatwiejsze redukcje już w dużej mierze „zrobiono”, więc kolejne będą droższe i bardziej konfliktowe społecznie.

I tu jest sedno: to nie jest „kontynuacja trendu”, tylko radykalne przyspieszenie, które wymagałoby przebudowy całej gospodarki w tempie administracyjnie wymuszonym – niezależnie od kosztów i ryzyk.

ETS2, czyli uderzenie w zwykłe rodziny i codzienne życie

ETS2 obejmuje emisje ze spalania paliw w budynkach i transporcie drogowym – czyli dokładnie to, co dotyka każdego: ciepło w domu i dojazd do pracy. Opóźnienie do 2028 r. nie zmienia kierunku – tylko odsuwa moment, w którym mechanizm zacznie wprost przenosić koszty na gospodarstwa domowe.

Bruksela opowiada, iż „zadbają o osłony”. Tyle iż ceny energii już dziś są politycznie i społecznie drażliwe. Dokładanie kolejnej warstwy presji kosztowej i udawanie, iż „nic się nie stanie”, to albo brak kontaktu z realiami, albo cyniczne przerzucanie kosztów na obywateli.

„Konkurencyjność” jako hasło – a realia są brutalne

W dokumentach wszystko „idzie w parze”: transformacja i konkurencyjność. Tylko iż europejski przemysł od lat walczy z: kosztami energii, kosztami regulacyjnymi, presją importu i ryzykiem przenoszenia produkcji poza UE.

Jeżeli do tego dołożymy ideologiczne „wymuszacze tempa” – dostajemy ryzyko, iż Europa będzie „zielona”… bo będzie biedniejsza i mniej uprzemysłowiona.

UE to niewielka część globalnych emisji – a świat idzie dalej

UE odpowiada dziś za około kilka procent globalnych emisji. A jednocześnie światowe emisje wciąż utrzymują się na bardzo wysokich poziomach, a w części regionów rosną – co oznacza, iż Europa może w praktyce zrobić sobie regulacyjne samobójstwo, nie osiągając globalnego efektu, jaki obiecują unijni komisarze.

To prowadzi do pytania, którego Bruksela nie chce słyszeć: czy Europa właśnie szykuje sobie „zielone ubóstwo”, podczas gdy reszta świata jedzie dalej – tylko z produkcją przeniesioną poza UE?

Polska może być w mniejszości, ale rachunek będzie polski

Polska – z historią energetyki opartej na węglu, z potrzebą stabilnych mocy, z realnymi kosztami społecznymi – dostaje w tym układzie najtrudniejszą ścieżkę. I to jest sedno: ktoś w Brukseli wpisuje liczby do prawa, a potem Polacy mają płacić za ich ideologiczną ambicję.

Co trzeba zrobić zamiast ideologii?

Jeśli nie zatrzymamy tej spirali, to „zielone cele” będą dla ludzi kojarzyć się z: wyższymi rachunkami, utratą miejsc pracy i spadkiem poziomu życia. Dlatego Polska musi twardo domagać się (moim zdaniem całkowitego odrzudzenia ideologii klimatyzmu!) ale realnie na dzień dzisiejszy:

  • realizmu i suwerenności w miksie energetycznym, bez karania stabilnych źródeł tylko dlatego, iż nie pasują do brukselskiej mody,

  • ochrony przemysłu energochłonnego przed ucieczką produkcji poza UE,

  • zatrzymania ETS2 jako mechanizmu uderzającego w transport i ciepło w domach,

  • weryfikacji celów na podstawie realnych kosztów społecznych i geopolityki, a nie PR-owych sloganów.

Bo państwo nie jest od tego, żeby z dumą ogłaszać kolejne procenty na slajdzie. Państwo jest od tego, żeby Polacy mogli normalnie żyć, pracować i płacić rachunki bez strachu.

Idź do oryginalnego materiału