Kopalnia pochłonęła ich wioskę. Teraz walczą, by ją przywrócić

4 miesięcy temu

Prawie trzy dekady temu Wigancice Żytawskie pod Bogatynią zniknęły z mapy, a mieszkańcy zostali wysiedleni. Powód? Plany ekspansji dla kopalni węgla w Turowie, a dokładniej potrzeba utworzenia miejsca na zwałowisko, czyli odpady górnicze. Ostatecznie z tych planów zrealizowano kilka ponad 10 proc. Pojechaliśmy na miejsce, aby porozmawiać z ludźmi, którzy walczą o to, aby ich mała ojczyzna powróciła na mapę Polski.

Jeśli istnieje w Polsce społeczność, która mimo wysiedlenia przed laty, wciąż wykazuje lokalny patriotyzm, niezwykłą wspólnotę i wręcz bohaterskiego ducha walki, to tworzą ją właśnie byli mieszkańcy Wigancic. Choć działalność kopalni i elektrowni Turów doprowadziła do masowego i błędnego przesiedlenia, poszkodowani mieszkańcy do dziś są niczym rodzina i sąsiedzi zza płotu.

Choć zostali pozbawieni swojej małej ojczyzny, nie stracili więzów i nadziei. Dziś chcą wspólnymi siłami odbudować wieś. Wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby lokalna władza udzieliła im wsparcie – nie tylko na poziomie deklaracji.

Wigancice potrzebują zespołu. Samorząd poprzestaje na deklaracjach

Choć to jedna z najbogatszych gmin w Polsce, to brakuje jej wizji przyszłości w postindustrialnej rzeczywistości. Mieszkańcy, zamiast szukać rozwiązań i upominać się o plan działania, upatrują w organizacjach pozarządowych przeciwników. Jednocześnie nie wszyscy dopuszczają do świadomości, iż funkcjonowanie kopalni i elektrowni nieubłaganie przemija.

Czas funkcjonowania kompleksu jest już policzony, a coraz tańsza zielona energia może go jeszcze bardziej skrócić. Mimo to część społeczności zdaje się unikać tego tematu i rozmowy na temat przyszłości po węglu.

Coroczne obchody święta Wigancic. Fot. K. Urban

– Myślę, iż w przyszłości uda się zrealizować plan, który w wielu głowach jest, by Wigancice wróciły do czasów swojej świetności i znów tam zatętniło życie – mówił podczas majowego zjazdu mieszkańców burmistrz Miasta i Gminy Bogatynia, Wojciech Dobrołowicz. Co ciekawe, samorząd objął wydarzenie patronatem. – Ale zanim to nastąpi, wiadomo, iż jest mnóstwo tematów, by móc zacząć tam działać.

To ludzie działają i się organizują

Tymczasem działania, które leżą w gestii samorządu, podejmuje się tu oddolnie. Gmina nie wspiera budowy dróg dojazdowych, wodociągów, czy choćby koszenia terenów w Wigancicach. Robi się to w ramach inicjatywy przedsiębiorczyni Elżbiety Lech-Gotthardt, a choćby przy pomocnej dłoni czeskich sąsiadów.

Przeszkody stojące na drodze ponownego zaludnienia wsi da się zdaniem działaczki rozwiązać, ale przy dobrej woli. – Wystąpiliśmy do gminy o zabezpieczenie tych niezabezpieczonych, odkrytych studni pełnych wody. To jest bardzo niebezpieczne. Prosiliśmy też o zinwentaryzowani tego zasobu, żebyśmy mogli myśleć o pozyskaniu wody – mówi przedsiębiorczyni. – Przedstawiciele Wiśniowej [czeska miejscowość] pomagają nam porządkować wieś. Czesi wjeżdżają specjalnym sprzętem i wykaszają nam pobocze przy drodze. (…) Ciągle myślimy o nawiązywaniu do tego, co w Wigancicach było. Chcemy, żeby architektura, która kiedyś była dominantą, była nią i teraz.

– Potrzebny jest team. Musi być wola samorządu. Mamy świadomość, iż gmina Bogatynia nie udźwignie odbudowy takiej wioski. Do tego tematu muszą usiąść wszyscy: Starostwo Powiatowe, bo droga powiatowa to ich zasób, Skarb Państwa, Lasy Państwowe, Tauron, Wody Polskie, Straż Graniczna i przedstawiciele PGE. Każdy musi działać w swoim zakresie na rzecz rewitalizacji tej wioski.

  • Czytaj także: Turów u progu zmian. „Duża szansa dla kobiet z regionu”

Osoby urodzone i wychowane w Wigancicach Żytawskich wspominają dawne czasy z sentymentem i rozrzewnieniem. Podczas wielu spotkań poświęconych przyszłości regionu i zasobów kulturowych eksperci wskazywali, że jedyne, co zostało z Wigancic, to Dom Kołodzieja przeniesiony dzięki inicjatywie obywatelskiej, a nie dzięki realizacji zasady „zanieczyszczający płaci”. Wigancice zostały zniszczone bezsensownie. O kopalni i elektrowni nie mówi się tutaj źle, nastroje wobec kompleksu są raczej pozytywne, czasem obojętne. Panuje też strach przed ewentualną utratą pracy. Samorząd Bogatyni jest silnie związany z kopalnią, jego dochody i podstawowe usługi publiczne jak np. woda stanowią razem z kompleksem naczynia połączone – tak się mówi tutaj o relacji Bogatyni i Turowa.

Okruchy

Próba ratowania tego, co zostało, trwa od lat. Dom Kołodzieja w 1998 r. został przeniesiony z Wigancic Żytawskich do Zgorzelca. To jedyne, co zostało wysiedlonym przed laty mieszkańcom dolnośląskiej wsi. Ci od kilkunastu lat spotykają się, żeby wspominać i opracowywać wspólną wizję przywrócenia miejscowości do życia.

– To świetna inicjatywa konsolidująca i łącząca osoby, wywodzące się z tej wsi oraz ich rodziny. Ideą jest świętowanie wspólnoty, ale też pamięć o historii tego miejsca. Z nadzieję, iż istnieje szansa na odbudowanie Wigancic – mówi prof. Katarzyna Majbroda, antropolożka z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Świętowaniu towarzyszy wspominanie czasów świetności Wigancic i nie tylko. Fot. K. Urban

– Przez pierwsze czterdzieści parę lat życia mieszkałam w Wigancicach – opowiada nam Halina Krauze-Wijatkowska – Po wojnie jako osadnik wojskowy sprowadził się tam mój tata. Ożenił się z moją mamą. Wszystkie siostry mojej mamy i ja wyszłyśmy za żołnierzy z tej samej strażnicy w Wigancicach. Taka tradycja rodzinna. Płot strażnicy przegradzał gospodarstwo moich rodziców.

Również Krystyna Proch wspomina młodość spędzoną w Wigancicach. – Pierwsze skojarzenie z Wigancicami? Beztroskie lata, dzieciństwo – odpowiada z rozmarzonym uśmiechem. – Przepiękne młode życie. Tak, byliśmy jak jedna wielka rodzina.

Jak to możliwe, iż mimo braku istnienia wsi jako osady, jej dawni mieszkańcy i pokolenia ich dzieci, przez cały czas się spotykają? Regularnie, od 14 lat świętują i oddają hołd przeszłości.

Tylko w Wigancicach

– Spotkanie po latach to był mój pomysł. Ale to miał być tylko jeden zjazd absolwentów szkoły podstawowej. Przez Internet ogłosiłam chęć organizacji. Zastanawiałyśmy się z koleżanką, czy ktoś przyjdzie. Ja wiem, może będzie z 30 osób – wspomina pani Halina.

Liczba uczestników imprezy przerosła najśmielsze oczekiwania. Chętnych było 189. Na zjazd przyjechało wtedy ponad 200 osób. – Pani Ela [Lech-Gotthardt] jest zawsze bohaterska – przyznaje pani Halina.

To zapoczątkowało tradycję corocznych spotkań – już nie samych absolwentów, a mieszkańców Wigancic.

Krystyna Proch dodaje: – Te spotkania to jest retrospekcja minionych lat. Teraz to jest międzypokoleniowa, naprawdę fajna wieś międzyludzka.

– Mieszkańcy Wigancic po wojnie bardzo się szanowali. Pamiętam lata suszy, kiedy brakowało wody na łąki, żeby móc skosić trawę na siano. Miałam może 10 lat. Zapamiętałam, jak gospodarze się wspierali. Zimowali sobie wzajemnie krowy, nigdy nie odmawiali sobie pomocy – mówi nam pani Halina.

Słuchy o przesiedleniach chodziły wśród mieszkańców przez 20 lat. Nie pozwalano np. odświeżać elewacji domów. Docelowo po to, żeby wypłacić mniejsze odszkodowania. Ostatecznie wieś została wysiedlona w r. Pani Halina opuściła dom rodzinny kilka lat przed przesiedleniem. Wraz z dziećmi zamieszkała w budynku, który dziś jest restauracją Domu Kołodzieja. – Elektrownia i kopalnia podzieliły się miedzy sobą [wsią] i skończyły się Wigancice.

Przesiedlenia argumentowano nieopłacalnością robienia drogi i przyłączy wody. – Naszą siłą jest pani Ela, która uparcie dąży, żeby wieś się odbudowała.

Spoiwo i bezpieczna przystań

– Mają miejsce, gdzie mogą się spotkać. Wszystko zaczęło się od tych tablic – wskazuje na wystawę brązowe szyldy – to sprawiło, iż ludzie zaczęli tu przychodzić i utożsamiać się z tym miejscem – odpowiada nam sama zainteresowana.

Wtedy też rozpoczęła się dyskusja o losach wsi. Czy musiało do tego dojść? Co zrobić, żeby przywrócić wieś do życia? Zastanawiające jest podejście mieszkańców do krzywdy, która spotkała ich przed laty.

– Oni pogodzili się z tym, iż wieś ma zostać złożona na ołtarzu polskiego przemysłu. Trzeba ich też zrozumieć, bo chcieli iść do bloku, nie martwić się o opał. Poza tym perspektywa „błocka”, zbliżającej się do ich domów hałdy, nie napawała optymizmem. Czekali na odszkodowanie czy mieszkanie – mówi.

Opuścili wieś pogodzeni z decyzją o jej likwidacji. – Ale kiedy po latach okazało się, iż ta decyzja była błędna, zaczęto się zastanawiać, co zrobić, żeby wrócić do wioski. Postanowili o nią zawalczyć. Czyli o takie zapisy, które pozwoliłyby na osadnictwo. Na tę chwilę jest tam dopuszczone budownictwo parterowe z użytkowym poddaszem i pod obsługę ruchu turystycznego – dodaje Lech-Gotthardt.

Tłumaczy, iż kopalnia nie wywłaszczyła wszystkich właścicieli budynków. – Na końcu wsi zostawiła ileś domów. Kiedy kopalnia zmieniła sposób usypywania nadkładu, stwierdziła, iż ten teren jest już niepotrzebny. W związku z tym oddano gminie Bogatynia zdegradowaną przestrzeń, bo nie chciano płacić podatków.

Wigancice cechują walory przyrodnicze i krajobrazowe. – Teren jest przeuroczy. Blisko Czech i Niemiec. Hałdę porosła roślinność – dodaje Lech-Gotthardt. Jedyną przeszkodą w przywróceniu tam osadnictwa jest zdegradowana droga – jak mówi przedsiębiorczyni – przez ciężki tabor, który zdegradował tę powiatową trasę do Czech. I rozerwany wodociąg, co uniemożliwia efektywne korzystanie bogatych zasobów wodnych. – W Wigancicach mamy 115 działek rolnych i budowlanych, które należą do osób prywatnych. Wśród budowlanych są te niewywłaszczone oraz te, które nabyto od elektrowni.

Kupują działki za symboliczne kwoty. Liczą na powrót

Nieruchomości są sprzedawane wyjątkowo okazyjnie. To daje przesiedleńcom i ich potomnym nadzieję na powrót. Jedną z nich jest córka pani Haliny, która kupiła ziemię z myślą, iż coś tam wybuduje.

O Wigancicach mówi bardzo ciepło, ale zapytana o warunki do życia, przypomina sobie o silnym, szkodliwym zapyleniu.

– Tak, zapylenie groziło mieszkańcom chorobami. Czy było to czuć? Raczej widać. Pył, który wypuszczała elektrownia, był na trawie. Rośliny były siwe. Jak dodatkowo padało, to wszystko było wręcz oblepione. Wiadomo, co jedzą krowy, więc i mleko było skażone. Jako mama zaobserwowała, iż dzieci wyjątkowo często miały kaszel i anginę. Zapytana przez SmogLab, jaki był do tego stosunek medyków, odpowiada: – Lekarze pomagali. Kiedyś choćby zabrali nas na badania przesiewowe do Wrocławia. Jako mieszkańcy Wigancic zostaliśmy przebadani, włącznie ze słuchem, a kobiety także ginekologicznie. Po wielu badaniach stwierdzili, iż zapylenie jest dla nas zagrożeniem. Tych wyników nigdy nie dostaliśmy. Badania zlecił kompleks, może to był 1976 r. Nie było aż tak, żeby nikt się nami nie interesował.

Czy dziś czują, iż władze się nimi interesują? Odpowiedzią niech będzie fakt samodzielnych działań, mimo przeciwności z tak zwanej „góry”. Same organizacje pozarządowe i liczni eksperci mają realne obawy, iż los Wigancic podzieli dawne uzdrowisko Opolno-Zdrój. Ta sudecka miejscowość lata świetności ma już za sobą, choć mogłaby odżyć, gdyby nie niszczycielska działalność kopalni. Turów pochłania Opolno, niwecząc cały dorobek, w tym zabytki i kulturowe perełki. Gdy z Opolna zaczęły znikać budynki użyteczności publicznej, mieszkańcy zrozumieli, co ich czeka. Czy ten dawny kurort uzdrowiskowy można jeszcze uratować? Wiele osób przekonanych jest, iż tak, jednak tylko przy dobrej woli samorządu i kompleksu Turów. – Gdyby zamiast krótkowzroczności i żądzy zysku, władza wykazała się choć odrobiną empatii, troski o lokalną społeczność, o nasze zabytki, malowniczy krajobraz oraz cenną bioróżnorodność. Chciwy gigant może to wszystko zniweczyć. I to bez mrugnięcia okiem – słyszymy wyjeżdżając z wioski.

Zdjęcie tytułowe: polska-org.pl

Idź do oryginalnego materiału