Józef Polański mógł być szczęśliwym krakowskim mieszczaninem, gdyby nie fakt, iż we wrześniu 1966 roku w „Świecie Młodych” przeczytał artykuł o bieszczadzkim kowboju, Lutku Pińczuku. Jako harcerz zapragnął wówczas podobnie ułożyć sobie życie i wytrwale dążył do tego. Po liceum poszedł do Studium Leśnego w Tułowicach, po czym trafił na staż do doliny Rabego w Nadleśnictwie Baligród. Tyle tylko, iż leśna powszedniość zupełnie go nie interesowała. Chciał chronić drzewa, a tu musiał je wyznaczać do wycinki i nadzorować robotników przy pozyskaniu i zrywce. Pragnął zostać w tym lesie, ale na swoich warunkach.
Potem przez jakiś czas pracował w kilku stadninach, zbierał jagody na Wołosatem i marzył o własnym koniu. Kupił go w 1976 roku w Pińczowie. Pojechał tam autobusem z kasą w kieszeni, ale wrócił już konno, sypiając w miejscach przypadkowych, pod stogami, korzystając śmiało z tego, co natura i ludzie zostawili na polach. Wraz z Dżahilem, bo tak ochrzcił konia, wędrowali ku Bieszczadom. Przeżywał wtedy fascynację Afganistanem i wolnymi jeźdźcami.
Żeby zostać w upragnionych Bieszczadach zapisał się do Stadium Weterynaryjnego w Lesku. Wtedy, w 1977 roku, widziałem go po raz pierwszy; on student, ja zaś w miejscowym technikum uczyłem się leśnictwa. Był starszy niż pozostali, nosił się z kowbojska, a broda i długie włosy już wtedy wskazywały, iż jest niecodziennym egzemplarzem. Od znajomych słyszałem, iż gość jest niesamowitym znawcą zwierząt, a jego konikiem są właśnie konie.
Józka miłość, Józka raj/fot. Inka Wieczeńska
Gdy w 1979 roku w okolicy Leska kręcono ujęcia do filmu „Lekcja martwego języka”, Polański, jako statysta, grał na przemian austriackiego żołnierza i kozaka, w zależności od potrzeby reżysera. Rola może niezbyt rzucająca się w oczy, ale za to w znakomitym aktorskim towarzystwie; główną postać grał Olgierd Łukaszewicz, zaś w pozostałych wystąpili m.in. tacy artyści jak: Gustaw Lutkiewicz (jako leśniczy), Juliusz Machulski, Irena Karel, Marek Kondrat, Ewa Dałkowska… Józek ubrany w mundur i czapkę z „bączkiem” przez kilka dni na stacji kolejowej Lesko-Łukawica ujeżdżał na koniu pod okiem kamer, by w kilku momentach pojawić się później na kinowym ekranie. Praca była przyjemna i dała solidny zarobek. Przecież wciąż potrzebował pieniędzy na utrzymanie własnego konia.
Wkrótce z dyplomem technika weterynarii rozpoczął staż w Smolniku nad Osławą. Jednak, gdy przyszło mu uśpić zastrzykiem nieuleczalnie chore zwierzę, rzucił robotę i ruszył przed siebie.
W 1981 roku trafił na Rosochate, w bezludną dolinę z jedną stajnią dla koni zrywkowych nadleśnictwa. Znalazł tę chatę podczas wcześniejszych wędrówek, mieszkali tu wozacy zrywający drewno z Otrytu, najczęściej przyjeżdżali na zimę, by w dwuizbowej kwaterze nocować, a dni spędzać w lesie. Stajnia miała stanowiska dla 20 koni, ale chyba nigdy nie była pełna. Izba, którą Polański zajął, miała dwie prycze; jedna do spania, druga robiła za bibliotekę, bo książek nawiózł tu tyle, iż się na żadnych półkach nie mieściły.
Przeczytaj również: Wyjątkowy nagrobek na cmentarzu w Polanie
Strych przeznaczony był na siano ocieplające w zimie pomieszczenia dla wozaków, nad stajnią zaś jesienią zrzucano szyszki jodłowe, które Józek codziennie szuflował, żeby nie pleśniały i żeby po ich rozpadzie można było odwiać nasiona. Gdy wozacy jechali do swych domów na weekendy, Józek opiekował się ich końmi, bo nigdy na dłużej Rosochatego nie opuszczał. Jeździł konno po okolicy, kosił trawę, zbierał siano dla swych koni.
Był wtedy zatrudniony na umowę w nadleśnictwie i gdy wozacy przestali już przyjeżdżać do zimowej zrywki, został samodzielnym gospodarzem obiektu.
- Wszystko to dzięki przychylności nadleśniczego Wojomira Wojciechowskiego – podkreśla Polański. – On miał dużo serca dla ludzi i potrafił tak z nimi gadać, iż było to z pożytkiem dla nadleśnictwa.
Złote czasy nastały wtedy na Rosochatem. Znów od jesieni do wiosny szuflował szyszki, potem odwiewał nasiona. Zrywał drewno, woził turystów, czasem zorał komuś w Polanie kawałek pola pod ziemniaki… Do jego dzikiego królestwa zaglądali ludzi mu podobni; wolne ptaki, artyści, studenci z bazy na Otrycie, miłośnicy koni. Zdarzyło się, iż trafił tu Julio (Hulio), Hiszpan, który usłyszał o bieszczadzkim koniarzu i przyjechał gdzieś znad Gibraltaru tylko po to, żeby z Józkiem pojeździć konno na oklep.
Stajnia na Rosochatem/fot. z archiwum Józefa Polańskiego
- Był zachwycony Bieszczadami i prymitywnym życiem, jakie tu prowadziłem – wspomina Polański. – Dla Hiszpana mycie się w górskim potoku, jedzenie tego, co się zebrało wokół chaty, jazda na oklep, spanie pod gwiazdami, to była egzotyka – widać, iż oddałby wiele za takie życie. Zamiast dwa dni, przesiedział tu kilka tygodni i wyjeżdżał ze łzami w oczach. Zostało mi po nim kilka zdjęć.
Wesołe to były czasy, ciągle w Rosochatem odwiedzali go turyści i studenci z Chaty Socjologa na Otrycie. Zapraszali na sylwestry na górę, na zloty hippisów w dolinie Tworylnego…
Przyjeżdżali też dziennikarze i fotografowie, stąd u Józka spore archiwum zdjęć i wycinków prasowych. Słynna fotografka Agata Grzybowska zapisała jego słowa: „Moim domem jest las. Życie w tym świecie – świcie rzeczy, reklam i konsumpcji – jest dla mnie codzienna walka o byt. A ja nigdy nie czułem się na siłach do tej walki. Dlatego odszedłem z tego świata do lasu…”
Polański ma własną filozofię współżycia z naturą i własne zasady hodowli koni. Według niego koń nie potrzebuje boksów, uprzęży, munsztuków i siodła, bo choćby popręg to dla niego zniewolenie.
- Dopiero jeżdżąc na oklep czuję pełny związek z koniem, on też łatwiej wyczuwa moje intencje – objaśnia - Do stajni konie wpuszczałem tylko wtedy, gdy same chciały wchodzić, na przykład w czasie ulewy. Ale nigdy ich nie wiązałem. Każdy w Bieszczadach wiedział, iż jedyne dzikie konie na tym pustkowiu, to mój tabun; angloaraby i hucuły, wiele z nich to przychówek od moich klaczy.
Imiona swych koni potrafi wymienić w ciemno: ogier Dżahil, ukochana Preria kupiona za zbieranie szyszek i Józefina, które zrywały drewno z Otrytu, kobyłka Siwa, córka Józefiny, źrebaczka Gazela, kobyłka Rusałka, Szarlotka, Cora, Kelpie, Kahir… Tabun na Rosochatem liczył swego czasu 20 koni, pasły się często aż gdzieś pod Skorodnem.
Mając konie i wóz, Józek zaciągnął się do zrywki w lesie. Woził papierówkę bukową, dając koniom tyle do roboty, żeby się nie spociły.
- Woziłem po jednym metrze papierówki z góry, podczas gdy inni wozacy, mając ciężkie konie zimnokrwiste, ładowali choćby cztery metry. Wystarczyło mi, iż zarobiłem na utrzymanie koni, na moje utrzymanie często pieniędzy już brakowało - pogodnie dodaje „wozak”. – Moje pociągowce nie potrzebowały nigdy bata, zresztą choćby nie potrafiłem go ukręcić. Koń to zwierzę bardzo rozumne i jak chce współpracować, to pociągnie ogromny ciężar bez biczowania.
Hodował też kozy, które jako mało wymagające miały na Rosochatem prawdziwy raj. Buszowały po krzakach, zgryzały pędy dziko rosnącej iwy, ale dawały sporo mleka, które ich właściciel przerabiał na sery.
Bywały chwile smutne, gdy padł któryś z mustangów, Józek nawlekał jego zęby na rzemień i nosił z nich naszyjnik. Wszechobecne wilki nigdy nie dobrały się do Józkowych koni, bo te w tabunie potrafiły obronić się przed drapieżnikami. Raz tylko niedźwiedź zabił mu źrebaka. Natomiast bywało, iż traper z Rosochatego przyłączał się do wilczej uczty, gdy natrafił na świeżo zagryzionego jelenia...
Kwaterę na Rosochatem nadleśnictwo wypowiedziało mu w 2001 roku, jako iż była już w marnym stanie, przeznaczona do likwidacji. Wojomir Wojciechowski w tym czasie był dyrektorem Bieszczadzkiego Parku Narodowego i na Józka prośbę pozwolił mu koczować z końmi w Tarnawie Niżnej, gdzie park akurat rozwijał hodowlę hucułów.
Zabrał Józek swój tabun i ruszył wzdłuż Sanu, zimową nocą, po wysokim śniegu, jak w indiańskim filmie przewędrował ponad 30 kilometrów. Konie miały dach nad głowami w dawnej w „hokejce” igloopolowskiej. Ich właściciel mógł wprawdzie spać w robotniczej kwaterze, ale wolał kąt w stajni, blisko swoich koni. Stąd ze swym „końskim dworem” odbywał wyprawy na Sokoliki, Bukowiec i Sianki… niedługo dowiedział się, iż spłonął idący w ruinę obiekt na Skorodnem.
- Przykro mi było, tak jakby wykurzono mnie dosłownie ogniem, żal mi też pozostawionych książek, które się tam pewnie spaliły – wspomina.
W Tarnawie nie zagrzał jednak długo miejsca, tu zaczęły się jego kłopoty z ludźmi, z alkoholem i prawem. Dostał choćby wyrok za brak opieki nad koniem. Ze swoimi ideałami i sposobem na życie był bezradny wobec coraz bardziej sformalizowanych reguł życia w Bieszczadach. Pomagali mu dobrzy ludzie, m.in. ksiądz z Ustrzyk Górnych.
Józef Polański i autor tekstu Edward Marszałek
Wreszcie Wojomir przestał być dyrektorem BdPN a nowa władza nie widziała już w Józku reliktu wymagającego ochrony. Z Tarnawy musiał się wynieść. Koni miał coraz mniej; kilka z nich padło, parę innych musiał sprzedać…
W 2003 roku schronienia udzielił mu dawny znajomy, zatrudniając przy swoich koniach pod Leskiem. Trudno o ciekawszą dla Józka robotę. Było jej dużo, ale zostawało mu sporo czasu w czytanie książek. Tak przeszła jedna zima 2003/2004 roku. Miał wtedy jeszcze 6 własnych koni; trzy klacze i trzy źrebięta. Na wiosnę wywędrował z nimi na polanę pod Czulnią, gdzie był stary koszar po owcach i kawał deskowej podłogi, na której rozbił swoje tipi. Jesienią zakotwiczył się w Bachlawie w przedwojennej leśniczówce, też gościnnie u znajomego. Wydawało się, iż stacza się bezpowrotnie…
I wtedy zdarzyło się coś w rodzaju cudu. Gdy w 2004 roku poszedł tłumaczyć się do prokuratury, spotkał tam Lucynę, którą nazwa Ewą, koleżankę z czasów studium w Lesku. Ona teraz pracowała w prokuraturze na urzędniczym stanowisku. Jakoś przypomnieli sobie zażyłość sprzed wielu lat… Lucyna gwałtownie wzięła go za łeb i wyciągnęła z dołka. niedługo ksiądz Bartnik dał im ślub w cerkwi w Łopience. Ewa zadbała o Józka we wszystkich wymiarach. Są razem już dwie dekady.
- Gdy Józiu skończył 65 lat, to okazało się, iż choćby na skromną emeryturę tymi robotami w lasach zarobił. Wyliczyli mu łącznie ponad 4 lata pracy na etacie – zaznacza jego małżonka Lucyna, czyli Ewa.
Ewa i Józef Polańscy/fot. Inka Wieczeńska
Razem biorą udział w corocznych spotkaniach kolorowych ludzi, dla których Bieszczady stały się całym światem. W tym roku 9 listopada właśnie Józek dostał Statuetkę Zakapiora wręczaną dorocznie jednemu z bieszczadzkich gigantów.
- To najwyższe zakapiorskie wyróżnienie przyznałem Józkowi za Jego leśne życie, życie pełne ekstremalnych doświadczeń – napisał pustelnik Jano Jan Darecki, pomysłodawca „bieszczadzkiego Oskara”. - Józek wie, co to głód i zimno, pół życia przemieszkał w lesie pośród wilków i niedźwiedzi…
O kolejach losu bieszczadzkiego wagabundy pisano wielokrotnie w gazetach, był też bohaterem audycji radiowych i telewizyjnych. Ja tym tekstem chcę tylko przybliżyć sylwetkę człowieka zrośniętego z lasem i szeroko pojętą naturą, który miał też epizod zrywkowy jako wozak. Chyba jednak niewielu pojmuje i toleruje taki styl życia. Józef bowiem brał z życia to, co dla niego najciekawsze, czyli konie i góry. Nie miał za sobą awanturniczych historii, choć zdarzały się, iż wyroki sądowe na nim wisiały nie zawsze w zawiasach. Nigdy się nie dorabiał na siłę, a choćby gdy tracił wszystko co materialne, nie tracił wiary w ludzi i w konie. Był radosny zawsze wtedy, gdy jego konie były szczęśliwe. Józek Polański to bowiem egzemplarz niepowtarzalny i na pewno wart jest książki.
Dziś, gdy na grzbiecie dźwiga ósmy krzyżyk, cieszy się szczęściem małżeńskim z Ewą. Gdy zajrzałem do nich, w sanockim mieszkaniu zastałem Józka przy dłubaniu płaskorzeźb koni. Bardzo się stara, żeby te wydłubane w drewnie też były szczęśliwe.
Autor: Edward Marszałek
Zdjęcia: Archiwum Józefa Polańskiego
Od redakcji:
Józef Polański, bohater tekstu Edwarda Marszałka, zmarł 22 maja 2025 roku. Pozostawił po sobie nie tylko wspomnienia, ale także symboliczny ślad – w koniach, górach i ludziach, którzy mieli szczęście go spotkać.













