Wystąpienie Przemysława Czarnka w „Porannym ringu” Super Expressu odsłania schemat retoryczny, który w Prawie i Sprawiedliwości staje się stałą praktyką polityczną: budowanie atmosfery oblężonej twierdzy, wskazywanie zewnętrznego wroga oraz kreowanie wewnętrznych sporów na miarę konfliktów ustrojowych.
Czarnek po raz kolejny wystąpił w roli rzecznika suwerennościowego radykalizmu, choć trudno nie zauważyć, iż jego diagnozy mają coraz mniej wspólnego z realnym stanem relacji Polski z Unią Europejską, a coraz więcej z kalkulacją polityczną skierowaną do usztywnionego elektoratu.
Polityk mówił m.in., iż „Polska nie jest skazana na Unię Europejską”, a UE „nie jest żadnym państwem” i „nie jest naszą ojczyzną”. Tego typu deklaracje nie są nowe, ale w obecnym kontekście politycznym — przy systematycznym odbudowywaniu pozycji Polski w europejskiej wspólnocie po latach konfliktów generowanych przez rządy PiS — brzmią jak świadome odwracanie faktów. Polska, owszem, nie jest „skazana” na członkostwo, ale jest skazana na konsekwencje ewentualnego opuszczenia UE: utratę miliardów euro, osłabienie pozycji geopolitycznej, zmarginalizowanie w ramach Zachodu. Czarnek pomija te fakty, preferując narrację, w której integracja europejska jawi się jako obce, narzucone państwu polskiemu jarzmo.
W wywiadzie padła też bardziej dosadna deklaracja dotycząca polityki klimatycznej UE: „Jeśli mamy wykonywać 90 proc. ograniczenia emisji CO₂, to musimy naprawdę powiedzieć ‘won stąd’”. To jeden z bardziej charakterystycznych elementów retoryki byłego ministra — brutalizacja języka, która ma legitymizować konfrontacyjne podejście do instytucji europejskich. Tyle iż polityczne konsekwencje tego typu wypowiedzi są realne. W debacie publicznej utrwalają przekonanie, iż UE to przeciwnik, a nie przestrzeń wspólnego działania. W dyplomacji natomiast wzmacniają wizerunek Polski jako aktora nieprzewidywalnego i agresywnego retorycznie, co dodatkowo utrudnia budowanie koalicji tam, gdzie są one Polsce najbardziej potrzebne.
Słowa Czarnka warto umieścić w szerszym kontekście działań PiS. Od miesięcy widać próbę reinterpretacji konfliktu z UE z lat 2015–2023. Zamiast przyjąć odpowiedzialność za blokowanie środków z KPO, dewastację praworządności i liczne spory z TSUE, politycy PiS przedstawiają się dziś jako jedyni obrońcy suwerenności, a Bruksela — jako instytucja, która „gwałci praworządność” i, jak twierdzi Czarnek, „za nic ma traktaty akcesyjne”. To odwrócenie logiki: to nie UE naruszała traktaty, ale polski rząd uparcie ignorował mechanizmy kontroli prawnej, które sam akceptował przy wejściu do wspólnoty. TSUE nie działa według politycznej zachcianki, ale zgodnie z uprawnieniami zapisanymi w prawie unijnym.
Dodatkowo Czarnek uzasadnia swoje stanowisko poparciem rzekomej większości wyborców, twierdząc, iż prezydenta wybrali ludzie, którzy „nie chcą salutowania Unii Europejskiej w każdej sprawie”. Problem polega na tym, iż wciąż ponad 80 proc. Polaków deklaruje poparcie dla członkostwa w UE, a postawy antyunijne pozostają marginalne. Politycy PiS usiłują więc kreować alternatywną rzeczywistość, w której antyeuropejski radykalizm ma rzekomo masowe poparcie społeczne.
Narracja Czarnka — i szerzej, PiS — jest politycznie użyteczna, ale analitycznie pusta. Redukuje UE do prostego przeciwieństwa: albo pełna suwerenność, albo pełne podporządkowanie. Tymczasem współczesna polityka europejska polega na negocjacji, kompromisie i współtworzeniu instytucji, a nie na stawianiu ultimatum w stylu „won stąd”. Polska, jeżeli chce realnego wpływu na kształt Unii, musi działać wewnątrz wspólnoty, a nie budować fantazje o alternatywnej geopolitycznej samotności.
Retoryka Czarnka wygląda więc jak powrót do czasów, w których konflikt był celem samym w sobie. I trudno oprzeć się wrażeniu, iż wciąż chodzi bardziej o mobilizację elektoratu niż o jakąkolwiek realną strategię dla Polski.

7 godzin temu













