Takie pytanie można zadać odnośnie do przegłosowanej ustawy z dnia 16 czerwca 2023 r. o wielkoobszarowych terenach zdegradowanych, nazywanych potocznie „bombami ekologicznymi”. Ta specustawa wykluwała się latami, aż tu nagle 17 maja 2023 roku trafiła do Sejmu i przestała wlec się ślimaczym tempem: trzy czytania i głosowanie posłów 16 czerwca. Wybrańcy narodu nie tylko ochoczo ją poparli – 354 było za, 99 się wstrzymało, a tylko jeden był przeciwko! Również jakoś ją przemilczeli, żywo nie dyskutowali o jej treści i o tym, czym ma się zająć.
W mediach poza kilkoma informacjami w raczej branżowych artykułach – cisza. A jeżeli choćby są artykuły, to zrobione na zasadzie kopiuj-wklej populistycznej opinii o tej ustawie ze stron rządowych.
I chociaż choćby sam sekretarz stanu w Ministerstwie Klimatu i Środowiska, Jacek Ozdoba, informuje, iż w tej specustawie są błędy, jednak uważa, iż mimo tego ona pomoże – tylko komu?
Dla kogo jest ta ustawa przygotowywana? Dla dobra wyborców, czy lobbystów działających dla biznesu, mogącego na niej zbić majątki, niekoniecznie przywracając przyrodę do adekwatnego stanu?
Jeśli powstawałaby dla dobra społecznego, to czy do jej tworzenia nie zaproszono by społeczników, od lat zabiegających o poprawę sytuacji na zdegradowanych terenach lub chociaż dano by im szanse wniesienia uwag, wysłuchano by ich głosów. Czyż to nie oni najlepiej dostrzegają wszelkie problemy, które z perspektywy, zwłaszcza „wysokich stołków”, są niewidoczne? Jednak nikomu przy tworzeniu tej ustawy nie zależało na tym, by wysłuchać głosu ludu, a czy tak samo zbywano głos lobbystów? Czy wręcz przeciwnie, byli oni częstymi gośćmi na nie tylko urzędniczych korytarzach?
Superustawa czy bubel?
Żyjąc na zdegradowanym poprzemysłowo terenie, objętym zapisami, jestem specustawą nie tylko zniesmaczona, jestem też przerażona, iż po tylu latach przygotowań powstał bubel. Przypadek?
Składając 9 lutego 2018 r. w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów na ręce Pawła Szrota petycję do premiera Mateusza Morawieckiego w sprawie „Rozbrojenia bomby ekologicznej na terenie «Zachemu» w Bydgoszczy”, na spotkaniu wnioskowałam także o stworzenie pomocnej specustawy, skoro organy uważały, iż istniejące prawo nie daje możliwości działań naprawczych.
Lata od złożenia petycji to czas, w którym dostrzegam nie tylko brak chęci ze strony samorządu, czy rządu na działania naprawcze, ale zbyt często upewniałam się, iż jest dla nich czerwone światło. Za to było przerzucanie się odpowiedzialnością, winą i populistyczne gadki, w które wierzyć mogą ci, którzy na co dzień nie gardzą stylem życia Ferdka Kiepskiego.
Samorządy objęte ustawą co prawda sprzeciwiają się jej, ale jakoś nieśmiało. Nie potrafiły wadliwych założeń wyłożyć na światło dzienne, tak by stały się tematem do rozważań dla przeciętnego Kowalskiego. Politycy nie gaworzyli o niej w swych ulubionych programach TV, z trudem można było coś dostrzec w ich mediach społecznościowych, a jak już, to było to dalekie od merytoryki. Wygląda na to, iż ustawa o „bombach ekologicznych” nie szkodzi środowiskom lewackim, czy moherowym tylko zwykłym podatnikom! O poprawę ich bytu nikomu w tym kraju nie opłaca się protestować, o ich dobro starać. Tu jak widać może być łamana praworządność, a krzywda dziać się może niejednej!
To, jakie jest „ale”, dotyczące tej specustawy? Nie jest jedno, znajdziemy je wręcz w każdym paragrafie.
Pytania i wątpliwości?
Zasadniczą wątpliwość budzi zrzucanie odpowiedzialności oczyszczenia terenów na samorządy bez zapewnienia finansowania. Podawane źródła takowego nie zapewnią, wie to każdy, kto nie tylko potrafi liczyć, ale wczyta się w zasady podziału środków.
Jako główne źródło finansowania podaje się fundusze z Krajowego Planu Odbudowy (KPO), a w nich na projekty badawczo–koncepcyjne dla sześciu beneficjentów zarezerwowano kwotę 55 mln euro (ok. 250 mln zł). To kropla w morzu potrzeb. Taka kwota nie starczyłaby na oczyszczenie terenów zanieczyszczonych przez byłe Zakłady Chemiczne Zachem – Bydgoska Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska (RDOŚ) w 2018 roku podawała, iż potrzeba na to 2,5 mld zł, a przy obecnej inflacji to mogą być już 4 mld zł.
Pozostaje jeszcze kwestia, czy środki z KPO będą kiedyś dostępne, a jeżeli tak, to czas ich wykorzystania jest tak krótki, iż może go nie wystarczyć choćby na wykonanie badań, niezbędnych do opracowania skutecznej mapy drogowej – planu naprawczego. Ponadto fundusze z KPO w tym przypadku dostępne będą jako pożyczki, a nie granty! Czy ktoś będzie chciał zaciągnąć pożyczkę? Pozostałe źródła finansowania to w zasadzie te, które były dostępne dotychczas, a jakoś rząd w ramach działań RDOŚ czy własnych, bo to w większości przecież „bomby ekologiczne” po zakładach państwowych, nie był skory do działań naprawczych!
Co bardzo ciekawe, a mocno przemilczane, w ustawie wymieniało się cztery tereny, piąty dopisano w trakcie jej tworzenia. W funduszach z KPO wymienia się sześć terenów. Dlaczego tereny wymienione w KPO nie są wpisane jeden do jednego do ustawy? Zrozumiałe może być niedopisanie do ustawy Morza Bałtyckiego, ale dlaczego znika teren z Krakowa? Pikanterii dodaje fakt, iż to podmiot występujący jako priorytetowy beneficjent do pozyskania magicznych funduszy z KPO, nie znalazł się wśród wymienionych w ustawie. Z jakiego powodu w podziale środków ma korzystać jako główny beneficjent, a w ustawie tego terenu nie ma? Wygląda to tak, jakby ten czołowy beneficjent z KPO nie chciał, by objęły go paragrafy z ustawy. Czyżby były tam jakieś niekorzystne zapisy?
Czyżby obawiał się przemilczanej kwestii, iż na terenach objętych ustawą będzie można władających tymi terenami wywłaszczyć na specjalnych zasadach?
Wywłaszczenia i wyceny
Ustawa da prawo, by urzędnik zadecydował, jaki teren do prowadzenia prac naprawczych jest mu potrzebny i w ciągu sześćdziesięciu dni będzie mógł go wywłaszczyć za kwotę, którą uzna za słuszną. Tę kwotę oczywiście będzie miał obowiązek ustalić przede wszystkim według stopnia zanieczyszczenia. W zasadzie nie będzie musiało go interesować, ile władający ziemią zainwestował, jakie ma sentymenty, czy też, jakie czerpie zyski z terenu. Urzędnik zobowiązany będzie przecież, by patrzeć na to, by dla dobra podatników wydać jak najmniej, a ta ustawa daje mu do tego pełne prawo. To zauważył Rzecznik Praw Obywatelskich i uznał za niekonstytucyjne, a obecna opozycja niestety za tym zapisem zagłosowała!
Takie działania z wywłaszczeniem byłyby zrozumiałe na terenach historycznych zanieczyszczeń, gdzie władający ziemią jest następcą prawnym, nabył teren świadom, iż jest on zanieczyszczony. Prawo od dawna mówi, iż za historyczne zanieczyszczenia odpowiada ten, kto aktualnie jest władającym taką ziemią.
Niektórzy zanieczyszczone historycznie tereny kupowali świadomie, bo były tańsze i na nich tworzą swoje biznesy.
Widać to na terenach „Zachemu”, gdzie na części powstał choćby Bydgoski Park Przemysłowo-Technologiczny – a na nim i w obrębie dawnych Chemicznych Zakładów Zachem na ogniskach skażenia powstają jak grzyby po deszczu nie tylko wielkie budynki, ale i gigantyczne hale.
Na równi z nimi mają być potraktowani ci, którzy żyją w domach, blokach np. przy „Zachemie” i w Zgierzu. Ci, którzy żyją na miejscach skażonych przez zanieczyszczenia migrujące z takich terenów historycznie zanieczyszczonych, dla których władający ziemią – choć zgodnie z przepisami powinni – nie występowali o plan naprawczy do RDOŚ. Nie występowali, bo prawo w tym zakresie jest mocno nieprecyzyjne i nie ma konsekwencji za to, iż nie postarają się o plan. W takiej sytuacji, po co ktoś miałby to robić, jak wie, iż naprawa terenów to gigantyczne koszty.
Tak więc niewykluczone, iż taki urzędnik zapuka do drzwi osób, które nie spowodowały zanieczyszczenia, a jedynie żyją na obszarze wystąpienia szkody w środowisku, terenie zanieczyszczonym przez historyczne zanieczyszczenie i oświadczy im, iż za 60 dni mają się wyprowadzić, bo będą tu prowadzone prace oczyszczające dla ich dobra. Niewykluczone, iż nie tylko ze złośliwości, ale z ustawowego przelicznika, za ich własność, która – gdyby nie zanieczyszczenia – warta byłaby 1,5 do 2 mln zł zaoferuje tyle, iż nie tylko na kawalerkę do remontu im w mieście nie starczy, ale choćby w okolicznych miasteczkach czy wsiach. Co zrobią Ci, którzy nie mają takiego majątku, czy im kwota po wywłaszczeniu starczy na karton pod mostem?
To wszystko będzie się działo w majestacie prawa. Jak ktoś powie, iż jego to nie obchodzi, iż ma to gdzieś, bo go na tej dziś krótkiej liście nie ma, to niech się mocno zastanowi, czy za chwilę i teren, na którym mieszka, nie zostanie dopisany do tej ustawy, bo nie wyklucza ona dopisywania kolejnych terenów.
W Polsce terenów zdegradowanych nie brakuje. Sam organ środowiskowy ma duży problem z podaniem pełnej listy takich miejsc, wskazuje ponad 3 tysiące, a prawdopodobnie jest ich więcej.
Używając obrazowego porównania, powiedzmy, iż dziś kontrole środowiskowe porównać można do tego, jak byśmy samochodem na przegląd techniczny pojechali do kowala, a ten po ocenie wizualnej i samodzielnie wykonanych przez nas badań, podbija przegląd. Kto wśród takich pojazdów czułby się bezpiecznie? Kto ma pewność, iż jego teren nie będzie dopisany do ustawy? Tym bardziej jak przeprowadzi się badania środowiska tak jak trzeba, na to, co faktycznie w danym miejscu zanieczyszcza, a nie jak dziś, gdzie bada się jedynie na to, na co pozwalają zwykle niewielkie fundusze?
Badania osób z terenów zanieczyszczonych
To nie jedyne kwiatki, jakie dostrzec można w tej ustawie.
Jednak żeby nikt nie pomyślał, iż widzę tylko wady – jest w niej też coś bardzo istotnego i dobrego, a mianowicie paragraf mówiący o potrzebie wykonania badań zdrowotnych osób, żyjących na terenach zanieczyszczonych.
Fakt, iż nie przeoczono tego, nie ukrywam, wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Tylko pozwolę sobie zauważyć, iż tu znów kwestia odbija się o finansowanie. Nie dostrzegam podanej puli środków, z jakich miałoby to być wykonywane i czy będzie komuś zależało, by to faktycznie było rzetelnie przeprowadzone? w tej chwili nie wykonuje się takich badań i to chyba głównie z tego powodu, iż ich wyniki mogłyby być porażające i wykazałyby skalę występowania zwiększonej zachorowalności koło „bomb ekologicznych”.
W kilku oddziałach toksykologii, do jakich zwróciłam się ze skierowaniem sugerującym, iż zły stan mojego zdrowia wynika z kontaktu z toksynami, lekarze poinformowali, iż w zasadzie, żeby się kimś zajęli, to ktoś musi „dać za mocno w szyję” lub zażyć coś nielegalnego.
Jeśli ktoś żyje na terenie zdegradowanym, ma kontakt w środowisku z toksynami, źle się czuje, to dowie się, iż nie wykonuje się badań wpływu zanieczyszczeń środowiska na zdrowie ludzi w Polsce.
Zatem zapis o takich badaniach może okazać się martwym. Tym bardziej iż kiedy wywłaszczy się, wysiedli ludzi z tych terenów, nie będzie kogo badać, bo nie będzie problemu!
W ustawie zresztą choćby kwestia przeprowadzania badań w środowisku budzi wątpliwości, bo dopuszcza się, iż laboratoria bez akredytacji, a jedynie z certyfikatem, będą mogły przeprowadzać takie badania. Czy to nie spowoduje powstania laboratoriów założonych przez szwagra lub innych Januszów biznesu, którzy podadzą wynik, jeszcze przed pobraniem próbek?
Jak ktoś choćby pobieżnie śledził temat zanieczyszczenia Odry, to prawdopodobnie dostrzegł informację, iż na wyniki czekano, tłumacząc to tym, iż próbki badały zagraniczne laboratoria. W Polsce w tej chwili nie ma kompleksowego laboratorium, które może badać zanieczyszczenia. Produkujemy wszechstronne cuda, ale badać możemy podstawy. jeżeli chcemy wiedzieć, co emitują wyprodukowane cuda, musimy je zbadać za granicą. Czyli w gospodarce cięcia kosztów bada się tylko podstawy i udaje, iż wyniki są miarodajne.
Kukułcze jajo ofiarowane samorządom
Czy jest pewne, iż samorządy, na które zrzuca się odpowiedzialność i nakazuje im oczyszczenie – po w zasadzie państwowych zakładach – wykonają to sumiennie i dokładnie? Czy przyłożą się do przeprowadzenia badań, czy zwyczajnie w zaprzyjaźnionym laboratorium będą badać minimum, tak by za wiele nie wyszło, a dało pozór staranności? Zwłaszcza, iż brak pewnego finansowania i luki prawne w ustawie dają możliwość bylejakości, wręcz będą do niej zachęcały. Im mniej wyjdzie w wynikach, tym mniej dany samorząd będzie musiał zrobić, i tym mniej będzie musiał wziąć pożyczki, czy wydać z budżetu miasta. Czy tu się aż nie będzie prosiło o wykonanie fuszerki już na etapie badań?
Ta ustawa będzie dawała możliwości pozorowania działań. Zwłaszcza kiedy wszystko będzie można załatwić we własnym samorządowym gnieździe. Jak pokazały minione lata, organy samorządowe wolały zamiatać problem pod dywan, niezależnie z jakiej były opcji politycznej. Zatem czy kogoś jeszcze dziwi, iż samorządy przy pomocy swych polityków nie nagłośniły tematu? Wszystkim ten układ pasuje – jedni sukces będą mogli ogłaszać, a drudzy narzekać na tych pierwszych, ale jednym i drugim będzie z tym dobrze.
Jednak gdyby chciano coś zrobić, trudno będzie znaleźć ekspertów, posiadających odpowiednie kwalifikacje. Tych jest jak na lekarstwo i w zasadzie
w Polsce fachowców może wystarczyć na stworzenie jednego kompleksowego zespołu, potrafiącego na najlepszych światowych poziomach rozbrajać takie „bomby ekologiczne”.
Dla kogo powstała specustawa?
Czy w takim przypadku nie powinno być tak, jak chciały samorządy i społecznicy, iż to rząd powinien powołać jednostkę, która zajmowałaby się takimi trudnymi terenami?
W swych szeregach zgromadziłaby grono fachowców z różnych dziedzin, by holistycznie rozwiązywali temat terenów zdegradowanych. Czy taka jednostka państwowa nie byłaby bardziej obiektywna i niezależna?
Dla kogo powstała ta ustawa? Czy ktoś liczy, iż pomoże zwykłym ludziom, czy tym którzy często za miskę ryżu na tych zanieczyszczonych terenach pracują? Czy krzywdę dadzą sobie zrobić biznesmeni, którzy za grosze te historycznie zanieczyszczone tereny kupili i na nich prowadzą biznesy, za które niejedną kampanię wyborczą mogą zasponsorować lokalnym politykom?
W ustawie znaleźć można jeszcze wiele niedociągnięć, ale jeden tekst to zbyt mało, by wszystko szczegółowo wypunktować. Jednak boli też to, iż choćby już w opisie ustawy, mówiąc o wielkoobszarowych terenach, robi się wręcz kardynalny błąd. Uważa się, iż tylko duży szkodzi i podaje, iż objęte będą nią tereny powyżej 11 hektarów, a co jeżeli teren ma tylko 4 hektary powierzchni, a jest bardziej toksyczny od tego, co ma choćby 50 i więcej hektarów? Czy wysypisko śmieci o powierzchni czterech hektarów jest groźniejsze niż zakopana odrobina uranu? Od kiedy to wielkość ma znaczenie, jako kobieta zawsze sądziłam, iż nie wielkość, ale moc i intensywność działania ma znaczenie!
Ustawa trafiła do Senatu 13 lipca. Senatorowie zaproponowali do niej poprawki, w związku z czym ustawa wróci do Sejmu i dopiero później trafi do Prezydenta RP.
Czy Prezydent obroni honor Państwa i zechce przed podjęciem decyzji choć wysłuchać głosu ludu? jeżeli tak, to jak zawsze jako pokorna niewiasta mogę z innymi społecznikami taki punkt widzenia przedstawić.
Jeśli jesteś obywatelem, któremu na tym kraju zależy, to pamiętaj, iż Twój głos ma moc, bądź bohaterem domu i głosuj mądrze! Sprawdzaj publicznie tych, na których go oddałeś i oddać zamierzasz. Zachowaj się solidarnie, pytaj wybrańców narodu o tę ustawę, tak jakby ziemia, na której żyjesz, miała być nią objęta.
Jeśli są jeszcze w tym kraju tacy, którym na Polsce zależy, a nie tylko na powiększaniu zawartości własnego portfela lub tacy, którzy omyłkowo przycisk na „tak” wcisnęli, to zachęcam ich do pomocy w rozbrajaniu „bomb ekologicznych”, co mają wpływ na zdrowie wielu wyborców. Zawsze możecie zacząć od tego, by to senatorowie, posłowie, a zwłaszcza Prezydent RP tego cichego głosu wysłuchali.