Rok po wielkiej powodzi. Historie, które zostają

1 godzina temu
Zdjęcie: powódź


Rok temu południowo-zachodnia Polska zadrżała pod naporem ściany wody. We wrześniu 2024 r. intensywne opady – sięgające od 300 do ponad 400 mm – przyniosły tyle deszczu, ile zwykle spada przez kilka miesięcy. Śródziemnomorska masa powietrza, określana mianem niżu genueńskiego, zderzyła się z chłodnym powietrzem napływającym znad Atlantyku i wywołała katastrofę. Najbardziej odczuły to Dolny i Górny Śląsk oraz Opolszczyzna – rzeki gwałtownie wylały. Na Nysie Kłodzkiej w Kłodzku stan wody sięgnął prawie 8 m, czyli o 1,5 m więcej niż rekord z 1997 r.

Dlatego właśnie teraz, w rocznicę tej tragedii, napisałam felieton. Nie po to, by prezentować suche dane, ale by dać głos tym, którzy wciąż żyją w cieniu tamtych dni, choć woda fizycznie opadła. Ten tekst to próba literackiego zbliżenia do codzienności przerywanej nostalgią za domem, który wymknął się spod stóp. Bo powódź jest doświadczeniem, które nie kończy się wraz z odpływem wód – zostaje w ludziach, w murach, w pamięci.

Dom, którego nie chciałam

Kolejny raz budzę się zlana potem. Ciało wie, zanim jeszcze przywołam myśl. Znów jestem tam, w tamtą noc. Woda. Strach. Cisza, której nie było, ale teraz przychodzi, głośniejsza niż krzyk.

Na początku myślałam, żeby się stąd wynieść. Jak najdalej, jak najprędzej. Tam, gdzie nie znają słowa powódź. Ale teraz, kiedy widzę, jak wstaje kolejny słoneczny dzień, nie wiem. Pytam sama siebie: po co? Czy następna taka noc wydarzy się jeszcze za mojego życia?

Przecież tu mam wszystko. Rodzinę. Przyjaciół. Szkołę dla dzieci. Panią Krysię w spożywczym, która zawsze odkłada dla mnie ciastka z makiem. Może wystarczy się lepiej zabezpieczyć? Może ktoś w końcu weźmie za to odpowiedzialność? Może… może to nie ja powinnam się wynosić, tylko oni powinni coś zrobić?

Dlaczego to ja mam się wyprowadzać? Dlaczego ja, a nie ci, którzy decydowali? Czy tę kamienicę zburzą? Przecież stoi tu od… choćby nie wiem od kiedy, ale przecież od zawsze.

Terlakowska z góry mówi, iż ma dość. Że się wyprowadza, iż nie może spać. Pani Halinka – sąsiadka z naprzeciwka – jak zawsze twarda. Deklaruje: po moim trupie. Dziś brzmi to dla mnie zbyt dosadnie. Bo panią Cecylię znałam i lubiłam. Co za tragedia. Utonęła. Utonąć w powodzi. Kto słyszał o takiej śmierci? Nie chcę znać szczegółów. Nigdy.

Dziś ma być kolejne zebranie w gminie. Mają powiedzieć, jakie mamy opcje. Słowo z urzędniczego żargonu. Opcje mogę mieć, wybierając między chlebem a bułką. Jestem rozdarta, zła, rozgoryczona. Ale znam prawdę – to bezsilność mnie pożera. Gdy przychodzi, robi się zimno. Czuję, jak ten śmiertelny chłód ze ścian przenika do moich kości. Nikomu o tym nie mówię, nie będą się o mnie martwili.

Kiedy myślę o czymś innym, jest lepiej. Ale teraz nie mam na myślenie czasu. Przed zimą musimy się spieszyć. Dzieci muszą mieć choinkę. To jedyne, co trzyma mnie w pionie. Co każe działać, a nie tylko czekać w strachu. Jak bardzo chciałabym cofnąć czas. Jak bardzo chciałabym, żeby to się nigdy nie wydarzyło. Staram się myśleć o przyszłości. Powtarzam sobie, iż będzie dobrze. Tylu ludzi nam pomogło. Tyle dostaliśmy od obcych. Bo – jak mówią – gdzie bieda, tam zgoda. Dzięki Ci, Panienko, za to poczucie narodowej jedności w klęskach i doświadczeniach. W imię Ojca i Syna.

Dziś idziemy na to zebranie z moim Jaśkiem. Nie wiem, co myśli. Może chciałby się wynieść? Ale nic nie mówi – pewnie nie chce, żebym pomyślała, iż jest słaby. Nie myślę tak. Widziałam, jak ratował nasz dobytek, jak pomagał sąsiadom. Jest silny. Ale woda potrafi złamać każdego.

Kto by pomyślał. Przecież to tylko woda.

A w telewizji mówią o suszy. O tym, iż zboże nie wzeszło, iż plony będą słabe. Że w sklepach wszystko pójdzie w górę. Ironia losu. Jedni toną, drudzy schną. Julka, moja córka, mówiła, iż nauczycielka tłumaczyła im, dlaczego przyszła ta powódź. I iż klimat się zmienia. Nie znam się na tym, ale czuję, iż coś jest nie tak. Że tak być nie powinno, iż trzeba coś z tym zrobić. Od tego mamy państwo, urzędników. Niech się pomartwią. W końcu żyją z naszej krwawicy.

Nie chciałam iść na to zebranie. Bo po co, nikt nie przyjdzie i będę tam sama. Jednak poszłam. Niech usłyszą mój głos. Nie zamierzam milczeć. Tyle strachu, tyle łez.

Zdziwiłam się. Sala była pełna. Ludzie z tyłu stali na stołkach. Każdy chciał widzieć, słyszeć. Zaczęło się spokojnie, ale dziwnie. Urzędnik od wody powiedział, iż współczuje, ale to nie ich decyzja, iż zbiorników nie zbudowano. Początkowo nie rozumiałam. Dopiero potem przypomniałam sobie, jak Terlakowska opowiadała kiedyś pani Halince, iż sześć, siedem lat temu ludzie się oburzyli na spotkaniu w sprawie wysiedleń. Myślałam wtedy, iż to szaleństwo. Wysiedlenia? W wolnym kraju? A dziś słyszę, iż to nie to samo, co kiedyś. Że za ziemię, za dom – płacą. Że za te pieniądze można sobie kupić nowy dom. Łatwo im powiedzieć.

Ale człowiek zaczyna myśleć, czy starczy tych pieniędzy. Czy chce zostawić miejsce, które zna od dziecka? Czy chce mieć nowy dom, skoro ten stary jest wszystkim?

Nie będę się znowu denerwować. Muszę pomyśleć. Tylko kiedy? Zaraz przesolę obiad, jeżeli się nie uwolnię od tego natłoku myśli. Miałam nadzieję, iż to zebranie coś zmieni. Ale nie. Ludzie zaczęli zakrzykiwać urzędników, potem krzyczeli jedni na drugich. Rozbolała mnie głowa. Musiałam wyjść. Potem był już tylko pośpiech. Trzeba zdążyć przed mrozami.

Nie wiem, co byśmy zrobili bez pomocy żołnierzy. Przyszli, wywieźli błoto, pomogli otynkować. Podobno nie wolno im takich rzeczy robić. Ale zrobili. Chłopaki dobre, przecież to wojsko polskie. Ciepło o nich myślę. Jak inaczej? Ja im gotowałam, Jasiek z nimi pracował. Dzieci patrzyły i uczyły się, iż nie wszystko jeszcze stracone. Święta były spokojne.

Epilog. Pamięć wody

Chodzę boso. Ja, która kiedyś choćby latem nie zdejmowałam grubych, wełnianych skarpet, bo zimno zawsze czaiło się pod deskami. Teraz podłoga pod moimi stopami jest ciepła. Gres, o którym niegdyś myślałam, iż jest czymś zimnym i martwym, grzeje jak rozżarzone kamienie w letni dzień.

Nie wiedziałam, iż ciepło może tak brzmieć. Odgłos moich bosych stóp w pustym jeszcze salonie przypomina mi bicie serca – niespieszne, pewne, nowe. Wszystko się zmieniło. I ja też. Od dużego palca aż po koniuszki włosów. Czuję się spokojna. A może po prostu zmęczona walką wreszcie przyjęłam to, co przyszło?

Udało im się – powiedziałby ktoś, patrząc z boku i mierząc sukces metrami kwadratowymi. A ja wiem swoje. Decyzja nie była łatwa. Porzucić to, co znane, na rzecz tego, co możliwe. Nowe miejsce, nowi ludzie. Inne drzewa, inne cienie w południe. Brak ciastek z makiem w sklepie na rogu, brak pani Krysi, która odkładała je dla mnie, zanim zdążyłam poprosić.

Ale mamy mały domek. Domek, który musieliśmy budować nie tylko cegła po cegle, ale i z nadzieją na to, iż to naprawdę będzie dom. Odszkodowanie było tylko początkiem – Jan pracował ciężej niż kiedykolwiek. Własnymi rękami – z tą cichą determinacją, która sprawia, iż wszystko wydaje się prostsze, choć wcale takie nie jest.

Dzieci na początku patrzyły na nowe ściany obojętnym wzrokiem. Jakby ktoś wyrwał je z korzeniami i kazał rosnąć na betonie. Ale czas, jak woda, przesiąkł przez mury. Po pół roku zaczęły biegać po ogrodzie, kłócić się o huśtawkę, śmiać z sąsiadami.

Zbudowaliśmy coś na tej pustce. Coś, co teraz jest poczuciem ciepłej podłogi pod stopami i dźwiękiem śmiechu dzieci dobiegającym z kuchni. Wciąż czasem zamykam oczy i widzę stare kąty, mur kamienicy z odpadającym tynkiem, sklepową witrynę pani Krysi. Ale nie płaczę. Bo wiem, iż mimo wszystko jestem. Jesteśmy.

I iż kiedyś, po spokojnym śnie, będę mogła powiedzieć – to miejsce również nauczyło mnie kochać.

zdj. główne: Jacek Halicki/Wikipedia

Idź do oryginalnego materiału