Polski atom: sieć SMR zamiast dużych elektrowni i biznes zamiast dyskusji?

2 godzin temu

Energia atomowa cieszy się dużą poparciem (w jednym z badań choćby 90%) społeczeństwa obywatelskiego. Ogólnym poparciem. Bo gdy przychodzi do konkretów, okazuje się, iż metody badawcze są bezsilne w przewidywaniu potencjału sprzeciwu. Tak było z jedną z najbardziej optymalnych lokalizacji pierwszej dużej elektrowni jądrowej, budowanej dziś w gminie Choczewo na Pomorzu. Rozważano lokalizację na Pomorzu Zachodnim w miejscowości Gąski nad morzem. Lokalizacja ta np. dawała więcej czasu w strącenie nadlatujących rosyjskich rakiet. Opór społeczny zawiązał się przy parafii katolickiej, ale przekroczył jej wymiar. Kapliczka „Boże, broń od atomu”, przy której odbywały się protesty nie tylko katolików, to nocny koszmar planistów atomowych.

Obecnie media głównego nurtu orkiestrują entuzjazm dla wiatraków, by koszty weta prezydenta Nawrockiego, m.in. z powodu zmniejszenia odległości od zabudowań mieszkalnych, były politycznie jak najwyższe. Ale niektórzy pamiętają eksplozję sprzeciwu postępowych mieszkańców Miasteczka Wilanów w Warszawie, gdy na plebanii Świątyni Opatrzności Bożej chciano ustawić wiatrak wielkości poniżej rozmiarów wymagających zgód urzędowych. Entuzjaści odnawialnych źródeł energii ze stołecznym dodatkiem Gazety Wyborczej na czele zawyli z oburzenia. „Popieramy wiatraki, ale nie u nas, u sąsiadów”. Czy z reaktorami jądrowymi też tak będzie?

Energia jądrowa w Polsce: tak czy nie?

Mamy zresztą test na realne poparcie społeczne dla energii jądrowej. Od kilkunastu lat państwo poszukuje gminy, która byłaby otwarta na zbudowanie na jej terenie nowego składowiska powierzchniowego przeznaczonego do składowania odpadów nisko i średnio aktywnych o krótkim czasie rozpadu oraz czasowego przechowywania odpadów długożyciowych. Nie chodzi więc o zużyte paliwo jądrowe. Dziś, od czasu PRL-u, zlokalizowane jest ono w miejscowości Różan nad Narwią, ale w ciągu najbliższych lat wyczerpie swoje możliwości przyjmowania odpadów. Póki co, mimo ogromnych zachęt ekonomicznych, które dla biedniejszych gmin są szansą na awans do wyższej ligi (nie mówiąc o takiej korzyści, jak skomunikowanie takiego centrum, a więc gminy, wysokiej jakości drogą z siecią dróg krajowych i autostrad) nie znalazł się żaden wójt, który chciałby zaryzykować swoją popularność i przyjąć do siebie takie odpady. Ich postawa jest lepszym sprawdzianem faktycznej opinii mieszkańców niż metody badawcze socjologów.

Z drugiej strony, w gminie Choczewo, gdzie powstaje pierwsza elektrownia, ostatnich wyborów samorządowych nie wygrał przeciwnik budowy tylko kandydat, który oskarżał poprzednika o zbyt słabe „dojenie” inwestora przez gminę.

Skąd się wzięły małe reaktory (SMR)?

Problem jest szeroki, albowiem

planuje się budowę sieci elektrowni jądrowych opartych o małe reaktory tzw. SMR. Ciekawe, dlaczego państwo (Orlen kapitałowo, Bank Gospodarstwa Krajowego kredytem 540 mln euro) wspiera ten projekt, mimo iż aktualny Program Polskiej Energetyki Jądrowej z 2020 roku go nie przewiduje.

Czy nie dlatego, iż stoi za nim najbogatszy Polak, Michał Sołowow? Innego wyjaśnienia odstąpienia od strategii w tym obszarze nie widać.

Generalnie działania państwa w branży atomowej cechują się przejrzystością poniżej i tak niskiej przeciętnej. Program stawiał na dwie wielkoskalowe elektrownie jądrowe, a wobec małych reaktorów podchodził ostrożnie, jak do eksperymentu. Bo rzeczywiście, w krajach Zachodu nie funkcjonuje żaden taki reaktor. Nic nie można pewnego powiedzieć o kosztach inwestycji i wytwarzania prądu poza tym, co opowie nam o tym sam dostawca technologii.

Minister odpowiedzialny za program nuklearny przewidujący ostrożność wobec SMRów, Piotr Naimski, został przez premiera Matusza Morawieckiego odwołany. Premier nie poczuwał się i przez cały czas nie poczuwa do wyjaśnienia swojej decyzji, jakby to był jego prywatny folwark. Donald Tusk na jego miejsce powołał… członka zarządu spółki Michała Sołowowa, odpowiedzialnej za projekt SMR, Wojciecha Wrochnę. Oho, woda robi się mętna, coraz więcej komfortu dla grubych ryb.

Spółka Michała Sołowowa ogłosiła plan budowy 70 reaktorów BWRX-300 w 26 lokalizacjach. Z reguły powstaną one w pobliżu ośrodków przemysłowych na miejscu elektrowni węglowych lub gazowych, dobrze zsieciowanych z systemem elektroenergetycznym. Oznaczać to będzie położenie w gęsto zaludnionych obszarach lub w ich pobliżu, zwłaszcza o ile elektrownie te mają dostarczać ciepło aglomeracjom miejskim.

Obecne przepisy nie ustalają wielkości stref bezpieczeństwa i obszarów działań awaryjnych wokół obiektu jądrowego mierzonych w kilometrach. Przewiduje się ich ustalanie ad hoc, zależnie od skali ewentualnej awarii.

Ale o ile przymierzymy do Polski normy amerykańskie, mowa jest tam o 10 milach dla strefy bezpieczeństwa i 50 milach dla obszaru działań awaryjnych, czyli 16 i 80 kilometrach wokół elektrowni jądrowej. Oznacza to objęcie zasięgiem stref bezpieczeństwa i działań awaryjnych 21 tys. i 52 tys. km2, czyli odpowiednio 7 i 17% powierzchni kraju. o ile chodzi o populację, powinno to być odpowiednio jeszcze więcej z uwagi na lokalizację małych reaktorów w pobliżu aglomeracji miejskich ze względu na dostawy oprócz energii elektrycznej także ciepła systemowego.

Innymi słowy, znaczna część obywateli powinna żywotnie interesować się lokalizacją małych reaktorów jądrowych. Lista już zarejestrowanych spółek zależnych inwestora, które mają budować elektrownie jądrowe, obejmuje następujące lokalizacje: Bełchatów, Dąbrowa Górnicza, Grudziądz, Kozienice, Łaziska (k. Tychów), Łódź, Nowa Huta, Ostrołęka, Połaniec, Żarnowiec, Poznań, Rybnik, Stalowa Wola, Stawy Monowskie (koło Oświęcimia), Tarnobrzeg, Warszawa, Włocławek.

SMR, czyli świat patrzy na Polskę

Czytelnicy może się zdziwią, ale problemowi wyznaczenia przez Polskę stref bezpieczeństwa wokół małych reaktorów jądrowych z uwagą przygląda się cały świat cywilnej energetyki jądrowej oraz organizacji antyatomowych. Nie dlatego, iż Polska jest liderem światowym w SMRach. Małe elektrownie atomowe mają pokryć ogromne połacie krajów. Zagadnienie wielkości stref bezpieczeństwa to problem społeczny i polityczny.

Otóż w krajach, które przodują w planowaniu budów małych reaktorów (Kanada, USA, Wielka Brytania, Czechy, kraje skandynawskie) przewiduje się postawienie pierwszych SMRów na terenie istniejących dużych elektrowni jądrowych, więc chwilowo problemu z wyznaczeniem stref bezpieczeństwa nie ma.

Polska ma być pierwszym krajem, który z konieczności musi zbudować mały reaktor „w polu”, w pobliżu dużego miasta, o ile efektywność w dostawach ciepła ma być wysoka. I nikt, choćby w Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej nie wie, jak do problemu podejść. Zdrowy rozsądek nakazuje przyjęcie mniejszych stref bezpieczeństwa niż w przypadku dużych obiektów. Ale jak bardzo mniejszych?

Inwestor, który chce Polskę pokryć siecią SMRów utrzymuje, iż strefa bezpieczeństwa powinna się skończyć na płocie wokół elektrowni. No, dalej to może tylko obszar działań awaryjnych, typu zakaz spożywania wody, owoców i warzyw, w skrajnym przypadku przejściowe wysiedlenia – dajmy na to 500 metrów. To bardzo oszczędne dla jego budżetu podejście. Ciekawe, co mieszkańcy na to?

Reaktory jądrowe na obszarach gmin górniczych?

O tym, iż przeciwnicy energetyki jądrowej, jak i jej zwolennicy, tyle iż uczciwie domagający się przestrzegania ustalonych procedur bezpieczeństwa, mają powody się bać, świadczy wycofanie się rządu Mateusza Morawieckiego w czerwcu 2023 roku z przepisu zakazującego budowy reaktorów jądrowych na obszarze gmin górniczych.

To jest podobny spór o odległość wiatraków od zabudowań mieszkalnych. Owszem, może w przypadku małych reaktorów nie cała gmina powinna być wyłączona z możliwości ich posadowienia, jednak to powinno być przedmiotem debaty. Nie było.

Rządowe Centrum Legislacji przeznaczyło na konsultacje międzyresortowe pewnego dnia dwie godziny, co uzasadniało wyrobienie się z przyjęciem poprawki na posiedzeniu rządu dzień później i skierowanie w kolejnym dniu poprawki do Sejmu, który właśnie rozpoczynał obrady i mógł przeprowadzić pierwsze czytanie ustawy. jeżeli ministerstwo w tym terminie nie prześle uwag, oznaczać to miało, iż popiera wycofanie zakazu. Tak właśnie działa „skuteczne” państwo.

Poprawka nie była konsultowana z organizacjami społecznymi, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, ale choćby ze Stowarzyszeniem Gmin Górniczych (ci to akurat poparliby rząd, albowiem samorządowcy zwykle popierają „rozwój”) oraz przedsiębiorstwami górniczymi. Ci jednak mieliby dużo do powiedzenia rządowi. Każde z nich odpowiada za szkody górnicze własnym majątkiem.

Przedsiębiorstwa te w trakcie eksploatacji złoża zabezpieczają je przed szkodami górniczymi, zwłaszcza zapadliskami oraz ubezpieczają się od odpowiedzialności cywilnej. Ale jak mogli przewidzieć, iż ktoś kilka, kilkanaście lub więcej lat po zakończeniu eksploatacji złoża postawi nad nimi reaktor jądrowy? Takiego ryzyka nie potrafi ubezpieczyć żadna polska firma ubezpieczeniowa. Nie wiem, czy jest w świecie jakiś ubezpieczyciel, który wystawiał polisy na takie ryzyka, bo Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej rekomenduje niestawianie reaktorów na terenach górniczych. Ale w Polsce damy radę! Ktoś będzie nas uspokajać, iż obowiązkowe badania geologiczne wykryłyby niestabilność gruntu przed postawieniem reaktora. A o ile geolodzy dostaliby na ustalenie stabilności podłoża … dwie godziny?! A choćby dwieście? A o ile w tym terminie nie znajdą przeciwwskazań, to znaczy, iż opiniują pozytywnie postawienie reaktora na obszarze zagrożonym zapadliskami? „No proszę, przecież takie ryzyko jest nikłe!” – odpowiedzą nam. Czy tak samo nikłe, jak fala tsunami powyżej sześciu metrów wysokości, która zalała elektrownię w Fukushimie?

Powyższy przypadek z wyznaczaniem stref bezpieczeństwa i awaryjnych działań wokół małych reaktorów jądrowych może być kolejną ilustracją tezy, iż

największymi wrogami energii atomowej są jej najgorliwsi propagatorzy i inwestorzy. Wielkie pieniądze, jakie za nimi stoją, odbierają im minimum pokory, które pozwala na otwartą komunikację z otoczeniem.

Do legendy przeszło inicjacyjne wydarzenie dla radykalnych ruchów antyatomowych w Kanadzie, jakim była debata telewizyjna „za” czy „przeciw” cywilnej energetyce jądrowej w 1974 roku. Przed telewizorami zasiadło 20% narodu, o co w czasach trzech programów telewizyjnych nie było trudno. Przeciwników reprezentował Gordon Edwards, młody doktor matematyki, do dziś nestor antynuklearnych ruchów społecznych w Kanadzie. Branża jądrowa na swojego reprezentanta wybrała Edwarda Tellera, uczestnika programu Manhattan, konstrukcji pierwszej bomby atomowej, oraz ojca bomby wodorowej. Właśnie w momencie dokonania tego wyboru branża nuklearna przegrała debatę, nim się rozpoczęła. Jego hipisujący adwersarz dla niepoznaki i dodania sobie wiarygodności u drobnomieszczan założył choćby krawat i marynarkę. Przebieg debaty był wyrównany, ale w opinii widzów zwolennik cywilnej energetyki jądrowej miażdżąco przegrał starcie.

Nachalna promocja i brak dyskusji. Czy obywatele powinni trzymać rękę na pulsie?

W Polsce możemy mieć podobną sytuację. Nachalna promocja małych reaktorów w 2023 roku i kontynuowana z mniejszym natężeniem do dziś, na rzecz reaktora, którego projekt budowlany póki co jeszcze nie zszedł z desek kreślarskich, tak wysoko wylicytowała oczekiwania, iż choćby błahe niepowodzenie czy kontrowersja może przekłuć napompowany balon ze szkodą dla wiarygodności energetyki jądrowej.

Do kwietnia 2025 roku wśród państwowych dozorów jądrowych światowym liderem w certyfikacji reaktora BWRX-300 była… Państwowa Agencja Atomistyki, która wcześniej nie certyfikowała jeszcze żadnego reaktora. Kuriozum na skalę światową.

W kwietniu warunkowej i wątpliwej licencji udzieliła na ten reaktor Kanadyjska Komisja Bezpieczeństwa Nuklearnego. O wątpliwościach wobec tej licencji już pisałem.

Jednakże mieszkańcy chcą mieć tani prąd, czyste powietrze, pracę – generalnie „rozwój”. Ewentualna awaria reaktora atomowego to odległy, abstrakcyjny temat. Mieszkańcy raczej nie będą zadawać pytań. A obywatele? Jak to robić w tak trudnej, hermetycznej dziedzinie wiedzy jak energetyka jądrowa? Działania inwestorów wymagają rygorystycznego recenzowania. Z uwagi na deficyt etyki w przestrzeni publicznej nikt, kto chce robić biznes na atomie, nie powinien otrzymywać w ciemno kredytu zaufania.

Obywatele jednak, o ile ich celem jest ustalenie prawdy, powinni być wyczuleni także na demagogię antynuklearną. Zresztą podsycaną przez „ludzi biznesu”, którzy zarabiają na energii, tylko inaczej niż inwestorzy nuklearni, np. na odnawialnych źródłach energii, dla których atom jest zagrożeniem. Jak rozeznać argumenty rzeczowe od demagogicznych? Nie ma wyjścia, trzeba się uczyć energetyki nuklearnej. Póki co, proponuję poszukać kogoś, komu możemy w tym temacie zaufać.

Dla mnie godną zaufania jest partia Razem. Proszę mojej opinii nie odbierać jako partyjnej agitki. Nie jestem wyborcą tej partii z powodów światopoglądowych. Ale w temacie atomu widzę, iż „razemki” przerobiły temat i wyciągnęły wnioski. Po prostu szukały prawdy. Udzielili poparcia energii nuklearnej, ale nie bezwarunkowego. Ich parlamentarzyści zadają trudne pytania. Najbogatszy Polak, Michał Sołowow z rozmachem planujący budowę sieci małych reaktorów jądrowych, nie ma wśród nich, jak w innych partiach, „przyjaciół”. Nie widzę, by Razem było podatne na naciski grup interesów.

Tak więc opinia partii Razem w sprawach energii nuklearnej jest dla mnie miarodajna. Nie zwalnia mnie to jednak z krytycznej analizy także jej argumentów. Dlatego marzy mi się powstanie stowarzyszenia na rzecz odpowiedzialności nuklearnej łączącego uczciwych zwolenników energii z atomu i jej bezinteresownych przeciwników. Być może kiedyś się „pokłócimy”, ale kawał drogi mamy do przejścia razem.

Nie chcemy reaktorów jądrowych budowanych na terenach górniczych. Nie chcemy „innowacyjności” kosztem bezpieczeństwa. Nie interesuje nas w energii z atomu „tylko cena”. Jesteśmy przeciw „kompromisom proceduralnym” i drodze na skróty. To chyba dużo, by działać razem?

Idź do oryginalnego materiału