W niedzielę 1 czerwca poznamy nowego prezydenta Polski. W drugiej turze wyborów prezydenckich mierzą się ze sobą Rafał Trzaskowski i Karol Nawrocki.
Wybory prezydenckie 2025 roku przejdą do historii nie tylko jako jedno z najbardziej spolaryzowanych starć politycznych III RP, ale też jako symboliczna walka dwóch światów: Polski narodowo-katolickiej i Polski liberalno-europejskiej. Starcie Karola Nawrockiego i Rafała Trzaskowskiego nie było zwykłym konkursem na ładniejsze billboardy. To była wojna kulturowa, gospodarcza i historyczna zarazem – i to taka, w której nie zabrakło błota, a czasem i moralnej amunicji z recyklingu.
Nawrocki – kandydat pamięci
Karol Nawrocki wszedł do wyścigu z bagażem IPN-u i błogosławieństwem Jarosława Kaczyńskiego. Oficjalnie bezpartyjny, ale z silnym wsparciem struktur PiS-u, Kościoła i mediów publicznych. Jego kampania była próbą zlepienia tożsamości narodowej z gospodarczą normalizacją. Brzmiało to czasem jak wiec z lat 90. Obiecywał powrót do “normalności”, którą rozumiał jako państwo silne, suwerenne i katolickie. Obniżenie VAT do 22%, zero PIT dla rodzin z minimum dwójką dzieci, waloryzacja emerytur o minimum 150 zł, tańszy prąd, program inwestycji w każdej gminie – wszystko to podlane sosem patriotyzmu gospodarczego i walki z “genderem” i “dyktatem Brukseli”. W polityce zagranicznej był jednoznaczny: Europa tak, ale bez “dyktatu elit”, Ukraina – ograniczone wsparcie, sojusz z USA – konieczny. Afera? Tak, była. Media niezależne ujawniły niejasności wokół zakupu mieszkania z bonifikatą oraz przepychanek kadrowych w IPN, kiedy był jego prezesem. Dla elektoratu prawicy – niewielki uszczerbek. Dla opozycji – pożywka.
Trzaskowski – kandydat środka
Rafał Trzaskowski ponownie wystąpił w roli lidera Polski liberalnej, wielkomiejskiej i proeuropejskiej. Jego kampania była lepiej zorganizowana niż w 2020 roku – z większym dystansem do Platformy Obywatelskiej, a bardziej zorientowana na młodych, kobiety i niezdecydowanych. Program? Ambitny, choć niekiedy mglisty. Trzaskowski obiecywał m.in. liberalizację prawa aborcyjnego, inwestycje w zieloną energię, ograniczenie 800+ dla niepracujących cudzoziemców, rozszerzenie dostępu do in vitro, przywrócenie praworządności i – być może najważniejsze – zbliżenie Polski do eurostrefy. Zapowiedział powołanie Prezydenckiego Funduszu Inwestycyjnego, który miałby finansować innowacje i lokalne projekty. Afery? Były – głównie przypominane. Zarzuty o chaos inwestycyjny w Warszawie, niejasności wokół finansowania kampanii z funduszy europejskich, ataki personalne ze strony prawicy za udział w Paradach Równości i domniemane “antypolskie” sympatie.
Debaty – wymiana ciosów
Debaty prezydenckie tylko pogłębiły różnice między kandydatami, ale także między Polakami. Nawrocki punktował Trzaskowskiego jako “człowieka Brukseli”, zarzucał mu ideologizację państwa i oderwanie od prowincji. Trzaskowski zarzucał Nawrockiemu uległość wobec partii, brak kompetencji do bycia arbitrem narodowego interesu oraz milczenie wobec nadużyć poprzednich ekip rządzących. Zabrakło jednego: rozmowy o przyszłości w czasach kryzysu klimatycznego, migracyjnego i militarnego. Bo choć obaj kandydaci mówili o bezpieczeństwie, jeden traktował je jak zapas węgla w piwnicy, drugi – jak aplikację mobilną NATO.
Rozdarta Polska
Bez względu na wynik – Polska po tej kampanii została jeszcze bardziej rozdarta. Nawrocki zagrał na emocjach, Trzaskowski na rozumie – ale żadnemu nie udało się zbudować przekazu, który przekroczyłby podział metropolia-wieś, młodzi-starzy, świeccy-konserwatywni. Kampania odsłoniła to, co wielu już czuło – Polska nie jest jednym krajem, ale co najmniej dwoma równoległymi rzeczywistościami. Jedna patrzy z nadzieją na Zachód, druga z nostalgią na Wschód. Jedna szuka wolności, druga porządku. A prezydent miał być pomostem. Kto nim zostanie? Przekonamy się już 1 czerwca, ale jedno jest pewne: ten, kto wygra, nie będzie miał łatwego zadania – bo nie wygrał z przeciwnikiem, ale z połową narodu.
MK