Jak nie zlikwidować demokracji chroniąc ją przed zagrażającymi jej siłami?

16 godzin temu

W niedzielę w pierwszej turze wyborów prezydenckich w Rumunii prawie 41 proc. głosów zdobył George Simion – lider nacjonalistycznej, prawicowo-populistycznej partii Sojusz na rzecz jedności Rumunów (AUR). W poprzednich, unieważnionych przez rumuński Sąd Konstytucyjny wyborach z listopada zeszłego roku Simion zdobył tylko 13,86 proc. głosów. Blisko trzykrotny wzrost poparcia polityk zawdzięcza, jak zgodnych jest większość komentatorów, unieważnieniu poprzednich wyborów i wykluczeniu z powtórki kandydata, który zajął w nich pierwsze miejsce – radykalnie prawicowego Călina Georgescu.

Pod nieobecność Georgescu Simion stał się głosem sprzeciwu wobec rządzącego rumuńską polityką duopolu, całego systemu politycznego i obsługujących go elit. W listopadzie suma poparcia Georgescu i Simiona wynosiła 36,8 proc. Simion nie tylko przejął więc elektorat Georgescu, ale też poszerzył pulę populistycznego głosu protestu.

Mainstream przeciw demokracji

Sympatycy populistycznej prawicy na całym świecie, w tym w Polsce, nie kryją zachwytu. „Tak kończy się, jak elity próbują narzucać ludziom, na kogo mają głosować!” – niesie się przekaz od trumpowskiej Ameryki po radykałów ze wschodniej flanki UE.

Zdaniem populistycznej prawicy wybory w Rumunii i sprawa Georgescu są częścią szerszej wojny, jaką liberalne elity toczą dziś na całym świecie z demokracją rozumianą jako rządy większości. Jej elementem, w myśl tej narracji, są też kłopoty prawne Trumpa z okresu 2021-2024, wyrok blokujący Marine Le Pen możliwość startu w najbliższych wyborach prezydenckich we Francji, decyzja Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji (BfV) oficjalnie uznająca Alternatywę dla Niemiec za partię prawicowo-ekstremistyczną, której działalność sprzeczna jest z konstytucyjnym porządkiem Republiki Federalnej czy wstrzymanie wypłaty PiS partyjnej subwencji.

„Polityczny mainstream latami prowadził błędną politykę, zwłaszcza w takich kwestiach jak migracje, gdy dziś ludzie chcą zmian, to elity głównego nurtu blokują je, sięgając po administracyjne środki i zinstrumentalizowane prawo” – przekonują mniej lub bardziej sympatyzujący z prawicowo-populistyczną rewoltą liderzy opinii.

Traktowana dosłownie podobna narracja nie jest niczym innym niż niezasługującą na poważne potraktowanie teorią spiskową. Każdy z tych przypadków – Trump, Le Pen, Georgescu, PiS – ma bowiem swoją własną historię, własną lokalną polityczną i prawną dynamikę i wszystkich ich nie da się sprowadzić do jakiejś mitycznej walki „mainstreamu” z występującą przeciw niemu „prawdziwie demokratyczną” rewoltą.

Jednocześnie narracja ta dotyka rzeczywistego problemu. Coraz więcej demokracji staje bowiem przed dylematem: jak bronić się przed cieszącymi się istotnym społecznym poparciem siłami, które używają wolności, jakie daje im liberalna demokracja, do tego, by niszczyć jej podstawy, by przekształcić system w autorytarno-oligarchicznym kierunku, odrzucając przy tym podstawowe dla demokratycznego porządku wartości. I niestety często nie ma żadnych dobrych rozwiązań tego problemu.

Wyborcze poparcie nie może być licencją na bezkarność

Sami obserwujemy to przy okazji zamieszania wokół dotacji dla PiS. Polską sytuację komplikuje oczywiście fakt sporu o status Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. Izba ta wydała postanowienie nakazujące de facto wypłatę PiS budżetowych środków, problem w tym, iż można mieć poważne wątpliwości, czy izba ta spełnia kryteria niezawisłego sądu i czy władza ma w obowiązku uznać jej postanowienie.

Nawet, gdyby nie było podobnych wątpliwości, to fakt, iż największa partia opozycyjna traci dotację, zawsze będzie wywoływał wątpliwości. Zawsze, także w systemach politycznych mniej spolaryzowanych niż polski, będą pojawiać się wątpliwości, czy nie jest to próba odebrania opozycji możliwości normalnego działania, do czego są przecież potrzebne pieniądze.

Z drugiej strony, PiS w latach 2019-2023 w oczywisty sposób nadużywał „renty władzy” do pomagania sobie w kolejnych kampaniach wyborczych. W 2020 i 2023 roku przekroczyło to wszelkie granice przyzwoitości. Państwowa Komisja Wyborcza dość dobrze udokumentowała szereg konkretnych wypadków, gdy publiczne środki wspierały kampanię PiS, łamiąc reguły prowadzenia wyborczej walki, na które wszyscy się umówiliśmy. Gdyby państwo nie potrafiło wyciągnąć z tego konsekwencji wobec partii Kaczyńskiego, to byłoby to głęboko demoralizujące dla całej klasy politycznej. Wysokie wyborcze poparcie nie może przecież oznaczać licencji na bezkarność, prawa do naginania reguł demokratycznej rywalizacji na swoją korzyść.

Dotyczy to także Marine Le Pen. Nie ma żadnych wątpliwości, iż Le Pen i jej partia stworzyli i przez lata utrzymywali system wyprowadzania funduszy z Parlamentu Europejskiego do finansowania działalności partyjnej w polityce krajowej, a nie europejskiej – co jest sprzeczne z prawem. Sąd skazując liderkę francuskiej skrajnej prawicy na karę niewybieralności po prostu zastosował prawo – którego wprowadzenie popierało też środowisko Le Pen.

Największe kontrowersje budzi to, iż sąd zdecydował się na szczególny – choć w pełni mieszczący się w porządku prawnym – środek, orzekając, iż wyrok staje się wykonywalny już po wyroku w pierwszej instancji, choć normalnie do uprawomocnienia go konieczna byłaby druga. Obrońcy tej decyzji przekonują, iż wynikała ona z postawy Le Pen w trakcie procesu: odmowy uznania winy i okazania skruchy. Niezależnie od motywów sądu tak surowy środek zastosowany wobec kandydatki, która byłaby jedną z głównych faworytek w wyborach prezydenckich w 2027 roku, będzie budzić obawy, czy sądy nie próbują tu wyręczyć wyborców – którzy dysponując wyrokiem z pierwszej instancji, mogliby zablokować Le Pen drogę do prezydentury przy pomocy kartki wyborczej.

Czy demokracja może zdelegalizować niedemokratyczne siły?

Jeszcze bardziej skomplikowany jest przypadek rumuński. Co wynika z tego, jak niezwykłe było to, co stało się tam w listopadzie. Pierwszą turę wygrał kandydat traktowany przez wszystkich jako szur łączący skrajny nacjonalizm, ezoterykę, antynaukowe odjazdy i antyzachodnie sentymenty. Miał jednak doskonale przygotowaną – zwłaszcza na Tik Toku – i dobrze sfinansowaną kampanię, choć oficjalnie zadeklarował, iż miała zerowe koszty.

Żadna szanująca się demokracja nie może tolerować sytuacji, w której kandydat – choćby mniej ekscentryczny niż Georgescu – nielegalnie wrzuca do wyborczego wyścigu niezadeklarowane pieniądze niewiadomego pochodzenia, w ten sposób zapewniając sobie zwycięstwo. Decyzja sądu konstytucyjnego budzi jednak liczne wątpliwości. Choćby dlatego, iż przy okazji wyrzucono też do kosza głosy oddane na pozostałych kandydatów i kandydatki, w tym na Elenę Lasconi, która uczciwie weszła do drugiej tury. Lasconi jest polityczką centroprawicy, jej partia w Parlamencie Europejskim zasiada w liberalnej międzynarodówce, ma jednak z punktu widzenia rumuńskich elit tę wadę, iż nie należy do dominującego – przynajmniej do niedawna – w tamtejszej polityce rumuńskiego duopolu. Trudno dziwić się pytaniom, czy gdyby Lasconi należała do któregoś ze skrzydeł „rumuńskiego PO-PiSu” to Sąd Konstytucyjny nie orzekłby inaczej w sprawie ważności pierwszej tury – np. unieważniając tylko wynik Georgescu.

Jeszcze większe wątpliwości budzi wykluczenie Georgescu z powtórki wyborów. Sąd uzasadnił to tym, iż ktoś, kto naruszył reguły demokratycznego wyścigu, pokazał tym samym, iż nie daje gwarancji, iż jako prezydent będzie stał na straży rumuńskiej konstytucji. Co zgodnie z prawem jest obowiązkiem rumuńskiej głowy państwa. Obawa o prezydenta, który, zamiast stać na straży demokratycznego porządku, bierze udział w jego rozmontowywaniu, nie jest banalna, co dobrze wiemy w Polsce, odkąd Andrzej Duda nocą zaprzysiągł sędziów-dublerów Trybunału Konstytucyjnego. Decyzja o wstępnym wykluczeniu z wyścigu kandydata, który nie spełnia demokratycznych norm, zawsze będzie jednak budziła kontrowersje i niosła ryzyko dla wszystkich systemu politycznego.

Ten temat będzie też żywo dyskutowany w Niemczech w związku z decyzją BfV. Pozwala ona służbom śledzić i podsłuchiwać partię oraz wykluczyć jej członków z pracy w takich instytucjach jak policja. Od jakiegoś czasu w Niemczech toczy się też dyskusja czy AfD nie należałoby zdelegalizować – co może zrobić sąd konstytucyjny na wniosek rządu lub Bundestagu.

BfV jest głęboko kontrowersyjną instytucją. Krytykowała go nie tylko prawica, ale także lewica. Jest on dziedzictwem dramatycznej historii Niemiec XX wieku, jednym z bezpieczników wbudowanych w system, mającym chronić prawa człowieka przed ekscesami demokratycznej polityki. Istnienie instytucji zdolnej w podobny sposób stygmatyzować choćby cieszące się mniejszym poparciem niż AfD formacje musi budzić niepokój o pokusę nadużycia władzy i prześladowania ruchów z różnych powodów niewygodnych dla elit. Delegalizacja partii dziś przodującej w sondażach byłaby opcją atomową, poważnie ingerującą w możliwości wyboru Niemców. Choć z drugiej strony przeprowadzony już po decyzji BfV sondaż dla „Bild am Sonntag” pokazuje, iż aż 48 proc. Niemców popiera delegalizację AfD.

Nie ma nic demokratycznego w stawianiu kordonu

Na tę opcję dziś się jednak nie zanosi, w Bundestagu nie ma na razie zdeterminowanej do tego większości. Możliwości manewru Berlina ogranicza też kontekst międzynarodowy. Alternatywa znalazła sojusznika w administracji Trumpa, która jeszcze przed decyzją BfV łajała niemieckie elity za stosunek do tej partii.

Otoczenie Trumpa ma przy tym pretensje do niemieckich elit nie tylko o prawno-administracyjne działania wobec AfD, ale także o politykę izolującą tę partię za kordonem sanitarnym – podobnie jak do innych państw postępujących w podobny sposób wobec skrajnie prawicowych sił na swoim podwórku. O ile jednak można mieć wątpliwości co do roli, jaką w niemieckim systemie odgrywa BfV i możliwość delegalizacji partii, to nie oznacza to jeszcze, iż AfD można uznać za normalną część demokratycznego systemu.

Nawet na tle europejskiej skrajnej prawicy Alternatywa jest partią skrajną, przyjmującą – co było głównym argumentem Urzędu Ochrony Konstytucji – etniczną definicję narodu, wykluczającą ze wspólnoty obywatelskiej i wielokrotnie naruszającą w swoich partyjnych przekazach godność obywateli Niemiec imigranckiego pochodzenia. To stawia AfD w wyraźnym kontraście choćby ze Zjednoczeniem Narodowym Le Pen, które, choć gromadzi też etnicznych szowinistów, to stoi jednak na gruncie oświeceniowej, obywatelskiej definicji narodu politycznego.

Nie ma naprawdę nic niedemokratycznego w tym, iż partie ciągle posiadające większość w niemieckiej polityce nie chcą współpracować z taką partią i izolują ją za kordonem sanitarnym. Nikt nie ma obowiązku współrządzić ze środowiskiem, którego wartości zdecydowanie odrzuca, powiedzenie: tu jest moja granica, tu stawiamy kordon, nie jest nadużyciem demokracji tylko normalną demokratyczną polityką w działaniu.

Oczywiście, pojawia się pytanie, na ile podobne kordony – w Niemczech, Francji, w innych demokracjach – będą w stanie przetrwać. W wielu państwach – od Stanów Trumpa do Polski PiS – pękały pod naporem społecznego niezadowolenia. Polityka zmierzająca do izolowania sił skrajnych, mniej lub bardziej wrogich demokracji liberalnej często tylko je wzmacnia. Podobnie jak próby pociągnięcia radykalnych polityków do odpowiedzialności za naruszenia prawa, jakich się dopuścili.

Sądowe kłopoty Trumpa raczej pomogły, niż zaszkodziły mu politycznie. Amerykański system zawiódł tu na całej linii: z jednej strony nie był efektywnie w stanie pociągnąć Trumpa do odpowiedzialności za to, co robił po przegranych wyborach w 2020 roku – co trudno zakwalifikować inaczej niż próbę utrzymania się przy władzy wbrew klęsce – z drugiej, wytaczając mu kolejne sprawy, rozsierdził bazę MAGA i zwiększył determinację samego Trumpa, by po powrocie do władzy radykalnie przeorać wymiar sprawiedliwości. Można poważnie obawiać się, czy podobnie w Polsce nie skończą się rozliczenia PiS.

Populistyczne, antyliberalne siły reprezentują przy tym często realne społeczne emocje i interesy, podnoszą problemy, których partie głównego nurtu nie były w stanie latami rozwiązać. I jeżeli nie zaczną ich rozwiązywać, to najszczelniejsze kordony i najsurowsze stosowanie prawa nie pomogą: wały chroniące liberalne demokracje w końcu zupełnie pękną.

Idź do oryginalnego materiału