Wszystkie dostępne dane potwierdzają, iż gospodarka europejska wkroczyła w chroniczny i przewlekły kryzys strukturalny, a nie jedynie fazę przejściowej nierównowagi wywołanej przez napięcia geopolityczne. Wysokie koszty produkcji oraz najwyższe na świecie ceny energii jako konsekwencje utopijnych wizji Nowego Zielonego Ładu, masowe zwolnienia w fabrykach europejskiego przemysłu samochodowego, przenoszenie się większości miejsc pracy do państw azjatyckich to tylko niektóre z przejawów katastrofy. Pisząc o jej przesłankach zacznijmy od uwarunkowań mentalnych starzejącej się i coraz bardziej leniwej Europy. Od ćwierć wieku wzrost wydajności pracy w USA jest dwa razy szybszy niż w UE, a porównania z wiodącymi gospodarkami azjatyckimi wypadają jeszcze bardziej blado. Trudno się temu dziwić: filozofia popuszczania pasa, życzeniowości i roszczeniowości w miejsce niegdyś silnego na starym kontynencie etosu pracy robi swoje. Mało tego: wzrost europejskiego PKB spadł z i tak minimalnego poziomu 0,5 % do 0 % w ostatnim kwartale zeszłego roku. Dla przykładu w Indiach kształtuje się on na poziomie 8 %.
Świadomość kryzysu puka do głów eurokratów, ale nie polskich elit
Nawet eksperci pracujący na rzecz instytucji Unii Europejskiej zgadzają się co do faktu, iż winę ponosi dominujący dotychczas w Brukseli model polityki gospodarczej. Obrywa się nie tylko Fit for 55, ale i nośnej jeszcze do niedawna koncepcji postindustrialnej (tzw. gospodarki III fali) – wizji oparcia europejskiej gospodarki na usługach i nowych technologiach przy rezygnacji z przemysłu ciężkiego. Przede wszystkim zwraca się uwagę, iż rezygnacja z aktywnej polityki gospodarczej była błędem. W tym kierunku zdają się zmierzać sugestie byłego premiera Włoch i prezesa Europejskiego Banku Rozwoju Mario Draghiego, które zawarł w słynnym raporcie o konkurencyjności Europy z jesieni minionego roku. Co prawda akcenty krytyczne we wzmiankowanym raporcie nie są jeszcze silne, ani dość konsekwentnie rozłożone, niemiej można w nich odnaleźć zalążki trzeźwego myślenia, co i tak jest odwagą jak na UE. Autor uważa, iż aby wyjść z kryzysu pewne formy subwencjonowania gospodarki są niezbędne bowiem restrykcyjne trzymanie się zakazu pomocy publicznej doprowadziło do utraty konkurencyjności Starego Kontynentu w jego kluczowych niszach rozwojowych. Subtelność wywodu ma tu zresztą pewne zalety bowiem ślepy protekcjonizm i dotacje bezzwrotne, a także bardzo dziś popularne i dyktowane z reguły żądzą odwetu cła zaporowe, mogą przynosić skutki odwrotne od oczekiwań.
Jak się jednak okazuje to i tak za wiele jak na wrażliwość innych środowisk europejskiej myśli gospodarczej, ślepo pragnących trwać przy dogmatach, a może i przesądach liberalnego homo oeconomicus. Do środowisk tych należy zaliczyć niestety także polskie kręgi decyzyjne. W niedawnym wywiadzie dla Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową Wiceminister Finansów Paweł Karbowiak powątpiewa w skuteczność aktywnej polityki gospodarczej, choćby tej w wydaniu soft power, która odradza się w Unii Europejskiej, a głos ministra nie jest odosobniony. Tak czy inaczej wedle Karbowiaka praktyka ta wiedzie do nieefektywnych lokacji na europejskim rynku, co jest skrajnie nieproduktywne i narusza równą konkurencyjność. Abstrahując już od dziwnego sformułowania o wolnym rynku, który rzekomo dotychczas dominował dotychczas w UE (to paradoks z uwagi na fiskalizm UE i dominujące tu zdobycze państwa socjalnego – o tym za chwilę) trudno o większą krótkowzroczność by zdobyć się na takie słowne enuncjacje.
Minister wypowiada się w obronie europejskiego modelu gospodarczego na straży którego stoją unijne instytucje, przepisy, paragrafy i wszechobecna biurokracja w duchu typowego wyznawcy ekonomicznego redukcjonizmu, nie rozumiejącego złożonej natury aktualnych procesów gospodarczych. „Sposób przyznawania pomocy publicznej w krajach unijnych jest silnie monitorowany – powiada z uznaniem, a może i uwielbieniem minister Karbowiak – Wszyscy patrzą sobie na ręce, mając świadomość, iż subsydia stwarzają przestrzeń dla nieuczciwej konkurencji”. Jak podkreśla: model europejski jest optymalny, gdyż nieustannie sam się oczyszcza, dzięki piętnowaniu wszelkich form interwencji publicznej, zatem po pokonaniu przejściowych problemów prawdopodobnie Bruksela do niego powróci. „Już teraz w gronie unijnych ministrów finansów dyskutujemy o tym, by jak najszybciej z subsydiów się wycofać” – konkluduje nasz minister.
Czy zasada optymalnej alokacji zadziałała ?
Pytania nasuwają się same. Skoro zasada patrzenia sobie na ręce, powstrzymywania się od interwencji publicznej, tej transparentności czy jak byśmy jej nie nazwali – jest taka efektywna, to czemu właśnie trzymanie się tej zasady doprowadziło do upadku najbardziej silnych branży i rozpoznawalnych marek europejskiej gospodarki, które zapewniały jej dotychczas konkurencyjność i rozpoznawalność na rynkach globalnych będąc źródłem dochodu i innowacyjności, a także dobrobytu i długowiecznej stabilności? Przypomnijmy tylko, iż w tej chwili w rankingu 50 największych globalnych korporacji, można znaleźć jedynie 3 europejskie, podczas gdy dwie dekady temu było ich aż 20!.
Gdzie zatem była zasada optymalnej alokacji, gdy europejskie przewagi konkurencyjne zostały roztrwonione, upadł nie tylko przemysł surowców naturalnych, ale przede wszystkim branża motoryzacyjna, kosmiczna, stoczniowa, zbrojeniowa? Jeszcze gorzej trzymają się europejskie chipy i odnawialne źródła energii, które skąd inąd tak mocno tu wspieramy. Paradoksalnie dzisiaj to Chiny są bardziej zaawansowane w inwestycjach na rzecz energii odnawialnej, to w Państwie Środka wdraża się europejskie ideały Zielonego Ładu, a z tego powodu Europejczycy winni się chyba zaczerwienić. Dotyczy to nie tylko fotowoltaiki, samochodów elektrycznych czy farm wiatrowych, dotyczy to także branży stoczniowej, bowiem w produkcji alternatywnych napędów dla statków wyspecjalizowali się dziś Mandaryni. Do miana ironii urasta fakt, iż europejscy armatorzy chcąc sprostać wymogom środowiskowym zmuszeni są kupować niskoemisyjne jednostki oparte na paliwach alternatywnych od Chińczyków, bo są dużo tańsze. Europa nie ma zatem w ogóle pomysłu na program, który sama uchwaliła i wobec którego jest bezbronna jak dziecko. Pozostało tylko puste hasło i restrykcyjne przepisy dobijające gospodarkę.
Wszystkiemu winni Chińczycy i populiści
W mediach wciąż utyskuje się na łamanie zasad równej i uczciwej konkurencyjności, wolnego rynku i zasady optymalnej alokacji kapitału, a dzieje się tak rzekomo z winy Chińczyków i ich cen dumpingowych, burzących nasz święty ład, choć ostatnio pewnie także i z winy Trumpa. Mam jednak wrażenie, iż mylimy pojęcia: a powyższe narzekania to bardziej manifestacja własnej bezradności. Trudno obwiniać kogoś, za to iż wspiera własną gospodarkę, tym bardziej iż robi to za własne pieniądze, zmuszając do zaciskania pasa własnych obywateli, a nie cudzych. Zawsze mi się wydawało, iż o ile ktoś chce mi sprzedać taniej produkt bądź technologię, to samemu na tym korzystam. Oczywistość powyższej zależności i jej zgodność z liberalizmem gospodarczym potwierdza przytaczany wyżej przykład europejskich armatorów. Tak czy inaczej coraz więcej państw zaczyna pytać samych siebie: czy chińskie technologie i produkty nie są dla nich szansą, a nie zagrożeniem jak wydawało się dotychczas, właśnie z uwagi na ich niższe ceny. Dla przykładu rząd Australii bardzo sobie ceni produkty Chińczyków w zakresie technologii energetyki odnawialnej, a w ramach prowadzonych dyskusji w tym kraju nie pojawiają się wątki wprowadzania ceł zaporowych.
Rynek czy władza? Chaos czy decyzje?
Warto też przyjrzeć się bliżej zasadzie „optymalnej alokacji czynników produkcji”, do której tak lubią się odwoływać polscy zwolennicy homo oeconomicus o czym świadczą cytowane na początku słowa wiceministra. Zasadę tą wprowadził do ekonomii politycznej niezwykle interesujący włoski socjolog i ekonomista Vilfredo Pareto (1848-1923), którego twórczość przechodziła wymowną ewolucję. Idei tej nie wiązał myśliciel z bezwzględnym prymatem rynku i jego ślepych praw, jak to się powszechnie uważa. Raczej miał na myśli niełatwą sztukę podejmowania decyzji antycypujących zjawiska i trendy gospodarcze. Pareto choć podejmował wiele wysiłków by ekonomię uczynić nauką ścisłą i mierzalną, z drugiej zaś strony wraz z postępem własnych badań coraz bardziej zdawał sobie sprawę, iż w ujęciu modelowym uczynić tego się nie da. Zbyt wiele jest bowiem w świecie zmiennych nieprzewidywalnych i nielogicznych.
Stąd też nie rezygnując z precyzji wywodu czy częstych porównań ekonomii rynkowej do „stanu natury” (ala Hobbes) zaczął rosnącą rolę przypisywać czynnikom psychologicznym, jakościowym (przypomnijmy zasadę 20/80) czy w końcu politycznym. Stan natury wymaga bowiem kontrakcji, nie należy się mu poddać, ale go okiełznać. Jego koncepcja silnej władzy wyposażonej w tzw. „rezydua” czyli dyspozycje psychiczne (coś w stylu makiawelowskiego virtu) to ukoronowanie drogi twórczej włoskiej szkoły w ekonomii i naukach politycznych, stąd wywarła silny wpływ na powojenną teorię zarządzania, a więc koncepcję świadomej i intencjonalnej polityki gospodarczej, także z udziałem czynnika publicznego. Zarówno Patero, Machiavelli, a jeszcze bardziej ich kontynuatorzy postrzegają zarządzanie jako klucz do podmiotowości na arenie międzynarodowej, przeciwwagę dla chaotycznej gry sił rynkowych, skazujących podmiot na przypadek bądź ślepy traf – bycie przysłowiowym listkiem na wietrze procesów globalnego turbodoładowania. Współczesne czasy czynią powyższą umiejętność jeszcze bardziej aktualną, bo niezwykle adekwatną do wyzwań coraz bardziej komplikującego się otoczenia.
Można zatem pokusić się o uogólnienie, iż o ile jest coś dobrego w doktrynie liberalnej to niskie podatki i prawo sprzyjające przedsiębiorczości oraz inwestycjom, zwłaszcza na rynkach zagranicznych. Negatywnym obciążeniem doktryny wolnorynkowej jest zaś swoisty relatywizm aksjologiczny w gospodarce czyli rezygnacja ze sposobów i pomysłów na budowanie przewag konkurencyjnych (które dziś określa się mianem strategii bądź zarządzania strategicznego), a także związana z tym nieumiejętność podjęcia męskiej decyzji w świecie pełnym ryzyka. To koncepcja aktywnej, ukierunkowanej tematycznie, ale także oszczędnej budżetowo (i w tym sensie „liberalnej”) polityki przyniosła prosperity azjatyckim tygrysom, a później innym potęgom gospodarczym Wschodu. Dotychczas dominujący w UE model był zaprzeczeniem tak rozumianej polityki. Z doktryny liberalnej przejmował jedynie zasadę „róbta co chceta” (relatywizmu gospodarczego i rezygnacji z polityki sektorowej) obwarowanej licznymi zakazami i paragrafami, przy jednoczesnych silnych obciążeniach fiskalnych niezbędnych dla utrzymania zdobyczy państwa socjalnego, co w połączeniu z demokratyczną logiką schlebiania wyborczych gustów zdawało się skazywać Stary Kontynent na błędne koło.
Paradoksalnie polska odnoga myśli liberalnej jako refleks nacisków finansistów z Wall Street oraz City of London posiada swój „twórczy” wkład w legitymacji powyższego porządku. Jako potwierdzenie tej niechlubnej by nie napisać skandalicznej proweniencji myślowej przytoczmy pamiętną uwagę Tadeusza Syryjczyka z okresu naszej transformacji ustrojowej, iż „najlepszą polityką przemysłową jest brak polityki przemysłowej”. Cytowany w artykule wywiad z ministrem Pawłem Karbowiakiem potwierdza, iż powyższy sposób rozumowania wciąż w kraju nad Wisłą posiada wielu popleczników.
Kryzys może być szansą
Zarówno ostatnie prognozy Międzynarodowego Funduszu Walutowego, jak i ekspertyzy oparte na wskaźnikach produkcji dr Cyrusa de la Rubia z Hamburg Commercial Bank potwierdzają, iż faza recesji w europejskiej gospodarce posiada bardziej strukturalny, niż cykliczny charakter, tym bardziej, iż stymulują go nowe okoliczności jak strach przed amerykańskimi cłami (mówi się choćby o 10-20 %) bądź nastroje wyborcze pokazujące szanse na zwycięstwa partii populistycznych. Wskazuje się na pogłębiające się spowolnienie gospodarcze oraz spadek eksportu, a także inwestycji. Nie musi to znaczyć, iż wszystkie czarne prognozy się spełnią, niemniej, większość z tych dostępnych nie wieści rychłych szans na poprawę, a być może stan turbulencji i wzmożonego ryzyka będzie już nam towarzyszył na zawsze. I właśnie stan kryzysu stawia nas przed wyjątkowym charakterem wyzwań, które zmuszają do wyrwania z dotychczasowego komfortu myślenia.
Chińskie przysłowie powiada, iż „kryzys to szansa”. W trakcie przegrupowania sił okresu kryzysu, istotnych skoków tektonicznych globalnej geopolityki i gospodarki, z którymi mamy w tej chwili do czynienia, nowe podmioty biznesowe i publiczne mogą odnaleźć dla siebie miejsce na wyższych miejscach pozycjonujących ich wartość, ale stanie się tak wyłącznie w sytuacji ich otwartości na nowe wyzwania i gotowości do zmierzenia się z nimi. W ramach powyższej dyspozycji należałoby się odwołać do artykułowanej już umiejętności podejmowania decyzji z zakresu preferowanego modelu interwencji publicznej oraz wyboru ścieżki rozwojowej, w miejsce postawy wyczekującej względem rzekomo obiektywnych praw rynku.
Słowa wypowiadane przez polskiego wiceministra potwierdzają, iż polskie elity nie za bardzo zdają sobie sprawę z charakteru wyzwań, z którym należy się zmierzyć, rzeczywistego stanu europejskiej gospodarki oraz coraz bardziej dominującej także w kręgach UE konkluzji, jaki rodzaj myślenia ekonomicznego (a raczej naiwności i życzeniowości) do tego kryzysu doprowadził. Minister oczywiście coś wspomina, iż w sytuacji aktualnych zagrożeń i turbulencji niektóre formy protekcjonizmu są konieczne i uzasadnione (dla ratowania miejsc pracy w Niemczech, czy też w sytuacji zagrożenia bezpieczeństwa narodowego), nie ma jednak wątpliwości, iż to tylko chwilowe odejście od jedynie słusznej doktryny, dyktowane stanem wyjątkowym, w którym się znaleźliśmy z winy Rosji, Chin czy Donalda Trumpa. W efekcie zamiast budzić się z europejskiego letargu oraz utopii bezpieczeństwa minister aplikuje nam kolejny środek nasenny, uspakajając, iż wszystko będzie dobrze, gdy tylko gospodarka wróci do pełnej równowagi po okresie przejściowych turbulencji.
Michał Graban