„Często zastanawiałem się dlaczego mój ojciec tak ofiarnie walczył o Polskę, dlaczego nie mógł znieść myśli, iż będzie ona przez jej wrogów zniewolona. Doszedłem do przekonania, iż to sprawa pokolenia do którego należał. Pokolenie to jako pierwsze po ponad stuletnich zaborach zaznało wolności i za nic nie chciało jej oddać”. Tak o swoim ojcu i jego pokoleniu mówił Waldemar Gosk. Poznajmy więc losy dwóch przedstawicieli tego pokolenia.
Dla Niepodległej oddał wszystko
Franciszek Gosk, urodzony w roku 1904, w małej wsi blisko Wysokiego Mazowieckiego, od dziecka rwał się do walki o niepodległość ojczyzny. Mając zaledwie 14 lat, opuścił rodzinny dom i zamieszkał w Warszawie, aby „gonić zaborców”. Był świadkiem jak w listopadzie 1918 roku po 123 latach zaborów Polska powraca na mapę świata, jak w stolicy powstaje pierwszy rząd Niepodległej, jak w siłę w rośnie Polskie Wojsko. Kiedy w sierpniu 1920 roku bolszewickie hordy ruszyły, aby młodej Polsce odebrać niepodległość, szesnastoletni Franciszek, zgłosił się do punktu rekrutacyjnego i podając nieprawdziwy rok urodzenia, zaciągnął się na wojaka. Szesnastolatek był prawdopodobnie jednym z najmłodszych żołnierzy polskich, który brał udział w Bitwie Warszawskiej i walczył w wojnie polsko-bolszewickiej, za udział w której został odznaczony Medalem Pamiątkowym za Wojnę 1918-1921.
Po wiktorii nad bolszewikami Franciszek nie chciał się rozstać z wojskiem – bo sobie w tej służbie bardzo zasmakował. Najpierw był w piechocie, później w szwadronie kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza, który stacjonował w Stołpcach na Nowogródczyźnie. Nie łatwa to była służba. Wschodnia granica Rzeczypospolitej, której strzegli żołnierze KOP-u, ciągle wrzała, często dochodziło do potyczek z komunistyczną partyzantką czy sowieckimi bandami. Tak było do wybuchu wojny. Jako, iż ze Związkiem Radzieckim obowiązywał pakt o nieagresji, większą część oddziałów KOP-u skierowano do walki na zachodniej granicy. Również szwadron „Stołpce”, wchodzący w skład pułku „Snów”, w którym służył Franciszek Gosk, ruszył do boju z Niemcami.
Po kampanii wrześniowej Franciszek Gosk wrócił w rodzinne strony i osiedlił się z rodziną w Wysokiem Mazowieckiem. Żołnierska dusza Franciszka Goska nie pozwoliła mu jednak długo żyć bez wojaczki, więc niedługo wstąpił w szeregi podziemnego Związku Walki Zbrojnej przekształconego później w Armię Krajową. Przybrał pseudonim „Sęk” i został dowódcą plutonu. Z tym plutonem AK prowadził wiele akcji przeciwko niemieckiemu okupantowi, aż do czasu wkroczenia na ziemie polskie Armii Czerwonej w roku 1944.
Po rozwiązaniu AK, Franciszek Gosk ps. „Sęk” nie składa broni, teraz walczy z komunistami jako żołnierz organizacji Wolność i Niezawisłość. UB w końcu go dopada. Zostaje aresztowany w grudniu 1946 roku. Podczas przesłuchań był bity i torturowany. Nikogo jednak nie wydał i odmówił współpracy z UB. Dlatego postawiono go przed komunistycznym Wojskowym Sądem Rejonowym w Białymstoku. Franciszka Goska oraz kilka innych osób skazano na śmierć 14 stycznia 1947 na pokazowym posiedzeniu wyjazdowym w Czyżewie.
– Na proces mnie nie wpuszczono, miałem wówczas 12 lat, kiedy więc zobaczyłem, iż ludzie się rozchodzą pobiegłem tam szybko. Jeden znajomy mężczyzna zatrzymał mnie jednak i powiedział „Walduś nie masz już ojca”. Byłem zrozpaczony. Podszedłem do stojących jeszcze w miejscu sądu prokuratora i sędziego. Ściskałem ich za nogi, błagałem o litość dla ojca. Zostałem brutalnie odtrącony – wspomina Józef Waldemar Gosk, syn „Sęka”. Liczył on wówczas 12 lat.
Po wykonaniu wyroku, 27 stycznia 1947 roku, nie wydano ciała, podobnie jak w przypadku ponad 300 ofiar mordów sądowych dokonanych w tamtym okresie na terenie województwa białostockiego. Do dnia dzisiejszego miejsce pochówku Franciszka Goska pozostaje nieznane.
Żył i umierał w służbie Polsce
Marcin Piotr Borowski-Beszta urodził się w grudniu 1893 roku w miejscowości Borowskie Wypychy, leżącej niedaleko Białegostoku. W latach pierwszej wojny światowej został wcielony do armii rosyjskiej. Dosłużył się tam stopnia oficerskiego. Później jednak, nie chciał służyć pod rosyjską komendą. Kiedy tylko w Rosji, w lipcu w roku 1917, zaczęto tworzyć polską armię, wstąpił do Korpusu gen. Józefa Dowbór-Muśnickiego. Car zgodził się na powstanie Korpusu, bo potrzebował żołnierzy do walki z bolszewikami. Już wówczas Marcin Borowski wraz z kolegami z 2 legii rycerskiej Korpusu, do której należał, toczyli zwycięskie boje z czerwonoarmistami. Wiosną roku 1918 kresowe ziemie, na której stacjonował Korpus Polski, zajęli Niemcy. Wówczas rozformowali Korpus. Jego żołnierze w lipcu 1918 roku wyjechali z Bobrujska, gdzie była główna kwatera tej polskiej formacji wojskowej, do Warszawy, aby tam wstąpić do powstającego Wojska Polskiego.
Tak też zrobił Marcin Borowski-Beszta. Jako polski oficer bił się dzielenie o Niepodległą. Uczestniczył m.in. w akcji rozbrajania Niemców w Łapach i Białymstoku. Kiedy Polska miała być już wolna, Marcin postanowił pozostać w wojsku. Dostał przydział do 79 białostockiego pułku strzelców. Jednak niedługo wolność Polski znów zawisła na włosku, gdyż w sierpniu roku 1920 Sowieci stanęli u bram Warszawy. Kapitan Marcin Borowski – Beszta znów ruszył do boju. Nie spoczął, aż Polskie Wojsko rozgromiło bolszewików.
Nareszcie nastał czas pokoju i wolnej Polski. Kapitan Marcin podjął służbę w Korpusie Ochrony Pogranicza, aby strzec wschodniej granicy ojczyzny. Z tej długiej warty zszedł dopiero na początku lat 30’, kiedy to doczekał się zasłużonej wojskowej emerytury. Dopiero wówczas postanowił założyć rodzinę. W roku 1933 ożenił się i wraz z żoną zamieszkali w jej rodzinnym domu w Łapach. W 1934 roku urodził się im syn, któremu na chrzcie dali imię – Tadeusz.
Nie długo Marcin Borowski–Beszta cieszył się rodzinnym życiem. We wrześniu 1939 roku wybuchła wojna i kapitan Marcin, znów był potrzebny Polsce. Walczył w kampanii wrześniowej. Jesienią powrócił w rodzinne strony. Po agresji 17 września ZSRR na Polskę, Łapy znalazły pod okupacją sowiecką. Tuż po świętach Bożego Narodzenia Marcin został wezwany do siedziby NKWD w Łapach.
– Chociaż miałem wtedy tylko 5 lat, pamiętam jak tato przyjechał do domu w polskim mundurze na święta Bożego Narodzenia, w grudniu 1939 roku, a zaraz po świętach zgłosił się do sowieckiego urzędu. Tamtego dnia słuch po nim zaginął. Dopiero w latach 90-tych z pomocą śp. księdza prałata Zdzisława Peszkowskiego – kapelana rodzin katyńskich oraz Stanisława Zdrojewskiego, dowiedzieliśmy się, iż mój ojciec kapitan Marcin Borowski–Beszta był jedną z ofiar zbrodni katyńskiej. Aresztowano go w Łapach i przewieziono do więzienia NKWD w Białymstoku. Podczas przesłuchań ojca maltretowano, a później przetransportowano go do Mińska i tam rozstrzelano na uroczysku Kuropaty. Miał wówczas 47 lat – opowiada nam o okolicznościach śmierci swojego taty dr Tadeusz Borowski, który w tym roku skończył dziewięćdziesiąt lat i ma się dobrze. Pewnie to zasługa tego, iż w młodych latach był sportowcem. Jego wyjątkowa odporność na choroby i tężyzna fizyczna pomogła mu też przeżyć pobyt w Kazachstanie, gdzie Sowieci wywieźli go z mamą i rodzeństwem w lutym roku 1940. Od wielu lat dr Tadeusz Borowski kieruje Hospicjum Opatrzności Bożej w Białymstoku, czyniąc tam prawdziwe dobro.
Adam Białous