Mario Draghi znów wchodzi na scenę europejskiej debaty i stawia tezę, która dla wielu brzmi jak zimny prysznic: Unia przestała być realnym graczem, a tylko wciąż opowiada sobie, iż nim jest. Ta diagnoza dobrze wpisuje się w klimat zmęczenia i rozczarowania, które narasta od lat. Draghi, dawniej bankier centralny, a później premier Włoch, zna instytucje Unii od kuchni. Ale to, co mówi dzisiaj, brzmi jak rachunek sumienia imperium regulacji, które nie potrafi przełożyć rozbudowanych procedur na skuteczną siłę. W Rimini nie promował kolejnego pakietu akronimów z Brukseli, ale przypomniał coś prostego: bez realnej zdolności działania Europa pozostaje widownią globalnego spektaklu, a nie jego współreżyserem.
„Iluzja, iż Unia jest graczem na scenie międzynarodowej, wyparowała.”
Słowa proste, może choćby brutalne, ale trudno z nimi polemizować, jeżeli spojrzeć na ostatnie lata. Wojna w Ukrainie toczy się pod bramą UE, a polityka obronna przez cały czas rozproszona jest po stolicach. Polityka energetyczna krąży między ambicją neutralności klimatycznej a realiami bezpieczeństwa dostaw. Polityka przemysłowa wygląda jak paradoks: Unia stawia najbardziej wyśrubowane standardy, po czym dziwi się, iż produkcja przenosi się gdzie indziej. jeżeli dodać do tego niekończącą się serię negocjacji o regułach fiskalnych, których prawie nikt nie przestrzega, wnioski Draghiego przestają brzmieć jak herezja, a zaczynają jak dość smutny opis stanu faktycznego.
Kim więc jest człowiek, który tak bezceremonialnie rozlicza europejską politykę z marzeń? Jest byłym prezesem Europejskiego Banku Centralnego (2011–2019), autorem najbardziej znanego zdania w nowożytnej historii euro. To on w środku kryzysu zadłużeniowego, gdy rynek obstawiał rozpad wspólnej waluty, zagrał va banque, demonstrując, iż deklaracja z odpowiednim instrumentarium potrafi zatrzymać panikę. Później został premierem Włoch (2021–2022), gdy trzeba było gwałtownie i sprawnie wdrożyć środki odbudowy po pandemii. Wcześniej kierował Bankiem Włoch, zdobywał szlify w międzynarodowych instytucjach finansowych i na uniwersytetach. Innymi słowy, to człowiek systemu, który dziś mówi systemowi, iż nie dowozi.
„W granicach naszego mandatu EBC jest gotowy zrobić wszystko, co trzeba, aby ocalić euro. I wierzcie mi: to wystarczy.”
Ten cytat z 2012 roku przeszedł do historii, ale warto go przypomnieć w kontekście dzisiejszych diagnoz. Wtedy wystarczył jeden ruch z centrum, by przywrócić minimalne zaufanie. Dziś podobny efekt wydaje się nieosiągalny, bo Unia stała się zbyt ciężka, by skręcić, a zbyt lekka, by uderzyć pięścią w stół. Centralizacja norm i rozproszenie odpowiedzialności idą ramię w ramię. Komisja pisze reguły, Parlament dodaje ornamenty, Rada hamuje, a obywatele pytają, co z tego mają. Draghi odwraca ten porządek i mówi: najpierw zdolność działania, potem opowieść o wartościach. To musi brzmieć jak herezja w systemie, który przez dwie dekady mylił moralne deklaracje z narzędziami sprawczości.
„Tylko wspólne finansowanie w odpowiedniej skali może unieść projekty, których wysiłki narodowe nigdy nie zrealizują.”
To zdanie jest osią jego recepty. Brzmi ambitnie, ale z perspektywy podatnika wcale nie kojąco. Bo wspólny dług nie jest magicznym źródłem pieniędzy, tylko politycznym wehikułem do przenoszenia ryzyka. jeżeli Unia bierze na siebie kolejne setki miliardów, musi też pokazać, iż potrafi je wydać skuteczniej niż rządy narodowe. Tymczasem dotychczasowa praktyka funduszy europejskich to często labirynt formularzy, programów pilotażowych i warunkowości, które ściskają inicjatywę w imię zgodności. Eurosceptyk zapyta wprost: czy na pewno chcemy jeszcze więcej tej samej recepty, tylko w większej dawce? Draghi twierdzi, iż tym razem to inwestycje strategiczne — obronność, energia, technologie — i iż chodzi o skalę, której pojedyncze państwa nie udźwigną. Problem w tym, iż centralizacja wydatków nie rozwiązuje podstawowej słabości: Unia nie ma jednego demosu, więc trudno jej zbierać polityczną zgodę, gdy nadejdzie rachunek.
„Zamieńcie sceptycyzm w działanie.”
Wezwanie ładne, ale sceptycyzm nie bierze się z kaprysu. Wziął się z poczucia, iż europejskie instytucje stały się maszyną do deklaracji, a mniej do rozwiązywania realnych problemów. Gdy ceny energii wędrowały pod sufit, odpowiedzią były kolejne mapy drogowe i fundusze osłonowe, które działały nierówno. Gdy USA i Chiny budowały przewagi w półprzewodnikach, Europa pisała białe księgi i konsultacje. Gdy trzeba było uprościć i ujednolicić rynek kapitałowy, państwa członkowskie broniły swoich małych fortec. Draghi ma rację, iż bez wspólnych instrumentów nie będzie skoku. Ale eurosceptyk ma prawo pytać, czy to właśnie te instytucje, które nie poradziły sobie z mniejszymi zadaniami, nagle udźwigną większe.
„Rok 2025 zostanie zapamiętany jako rok, w którym złudzenie wyparowało.”
Jeżeli to ma być punkt zwrotny, to znaczy, iż Unia musi stanąć wobec wyboru: albo pogodzi się z rolą bogatego rynku konsumentów, albo zacznie działać jak blok zdolny do ryzyka. Tylko iż ryzyko wymaga odpowiedzialności, a odpowiedzialność — jasnej pętli rozliczeń. W świecie narodowych demokracji taka pętla jest prosta: wybory, rząd, parlament, media, sądy. W Unii rozmywa się między poziomami. To nie jest akademicki spór. Gdy coś nie wyjdzie — a przy wielkich inwestycjach zawsze coś nie wychodzi — obywatele będą szukać winnego. W Brukseli? W stolicy? W abstrakcyjnej „Europie”? Dopóki tej pętli nie zbudujemy, każdy kolejny „wspólny” instrument będzie politycznie kruchy.
Dla porządku: Draghi nie jest eurosceptykiem. Przeciwnie, wierzy w głębszą integrację, tylko chce, by była użyteczna. Jednak jego słowa wzmacniają nie tyle wiarę w „więcej Europy”, ile argument za Europą skromniejszą, która robi mniej, ale działa lepiej. Europa, która nie próbuje regulować wszystkiego — od śrubki po algorytm — tylko koncentruje się na tym, co faktycznie wymaga skali. Europa, która uznaje, iż przemysł potrzebuje stabilnych i tanich źródeł energii, a nie pięciu nakładających się reżimów raportowania. Europa, która nie boi się zredukować repertuaru ambicji po to, by choć kilka z nich dowieźć.
To prowadzi do jego biografii, bo ona tłumaczy ton i ambicję. Draghi był urzędnikiem i akademikiem, ale jego czas w EBC nauczył go, iż język potrafi zmieniać rynki, a decyzja — zamknąć kryzys. Tyle iż bank centralny ma mandat i instrumenty, a polityka unijna żyje z ciągłego kompromisu. Tam, gdzie on mówi „zróbmy to razem”, staje ściana sprzecznych interesów: Północ boi się transferów, Południe boi się recesji, Wschód boi się geopolitycznej samotności. W takim układzie choćby najlepsza diagnoza rozbija się o logikę 27 wektorów. Eurosceptyczny morał jest okrutny: jeżeli Unia nie potrafi się zgodzić w sprawach kluczowych, powinna oddać część pola państwom, zamiast tworzyć kolejne poziomy ambicji bez zaplecza.
„Wysiłki narodowe są rozproszone i niewystarczające.”
Trafne, ale czy scalenie ich pod szyldem wspólnego długu uczyni je cudownie skutecznymi? W praktyce wspólne pieniądze znaczą wspólne polityczne targi. Każdy projekt musi stać się kompromisem, a kompromisy nie budują przewag technologicznych. Najczęściej rodzą konstrukcje zbyt złożone, by gwałtownie wdrożyć je w realnej gospodarce. Europa ma talent do wielkich, szeroko konsultowanych strategii, które zderzają się potem z prozą decyzji inwestycyjnych. Przemysł potrzebuje szybkości, jasności i długiego horyzontu — trzech rzeczy, których unijna maszyneria zwykle nie dostarcza.
Można, rzecz jasna, uznać, iż Draghi przesadza i iż Unia wciąż jest potężnym magnesem regulacyjnym. Tylko co z tego, jeżeli w krytycznych momentach nie potrafi przełożyć norm na wpływ? Soft power oparta na standardach działa dopóty, dopóki za plecami stoi twarda możliwość ich egzekwowania albo przynajmniej oferta gospodarcza nie do odrzucenia. Dziś to inne ośrodki oferują subwencje, kontrakty wojskowe, wielkie rynki kapitałowe. Unia — mówiąc brutalnie — oferuje pliki PDF i proces uzgodnień. Nie jest to katalog marzeń przemysłu, który decyduje, gdzie budować fabrykę i gdzie płacić podatki.
A jednak warto docenić, iż Draghi przynajmniej odczarowuje oficjalną narrację, w której każda kolejna strategia była „przełomem”. Może potrzebny jest właśnie taki moment trzeźwości, by postawić pytanie o sens integracji. Albo poważnie budujemy federacyjne instrumenty i bierzemy na siebie koszty, albo przyznajemy, iż lepiej robić mniej i bliżej ludzi. Obie drogi są uczciwe. To, co nieuczciwe, to udawanie, iż szerokie deklaracje równe są mocy działania. Tu Draghi pomaga, choć pewnie nie w ten sposób, w jaki życzyliby sobie euroentuzjaści: jego diagnoza niechcący wzmacnia tych, którzy mówią, iż cesarz dawno jest nagi.
Jeżeli ten rok ma być rokiem końca iluzji, to dobrze. Iluzje są komfortowe, ale kosztowne. Europa nie potrzebuje kolejnego zaklęcia, tylko wyboru: skromniejsza Unia z mniejszą liczbą zadań, za to sprawną, albo szeroka, ale bezradna. Draghi woli to drugie przekształcić w pierwsze przez wzmocnienie centrum i wspólne inwestycje. Eurosceptyk powie odwrotnie: mniej centrum, więcej autonomii i konkurencji między państwami, które szybciej uczą się na błędach. W jednej rzeczy obie strony powinny się spotkać. Iluzja naprawdę wyparowała. Teraz zostaje praca — i rozliczanie tych, którzy obiecują wiele, a dostarczają niewiele. W tej dyskusji głos Draghiego jest pożyteczny choćby dlatego, iż zmusza Europę do spojrzenia w lustro, a nie w broszurę. jeżeli coś ma nas zbliżyć do sprawczości, to właśnie to spojrzenie, a nie kolejny katalog szlachetnych intencji.