Karol Nawrocki, prezydent elekt, najwyraźniej bardzo serio traktuje ideę, iż wybór w powszechnych wyborach otwiera mu drzwi do wszystkich obszarów władzy – w tym do polityki zagranicznej i unijnych szczytów.
W ostatnich dniach, ustami swojego przyszłego szefa Kancelarii, Zbigniewa Boguckiego, dał do zrozumienia, iż chciałby aktywnie uczestniczyć w obradach Rady Europejskiej. Sęk w tym, iż – delikatnie mówiąc – to dość życzeniowa wizja roli prezydenta w strukturze władzy wykonawczej.
„Nie wyobrażam sobie, żeby stanowisko Polski na arenie międzynarodowej nie było uzgadniane z prezydentem. To wynika z zapisów konstytucji. Rząd ma w tym zakresie pewne pierwszeństwo, ale najmocniejszy mandat z woli narodu należy do prezydenta” – stwierdził Bogucki we wtorkowym wywiadzie dla radiowej Jedynki. Dodał przy tym, iż Nawrocki będzie „niezwykle aktywny” i „nie musi nikogo pytać o zgodę”, by uczestniczyć w szczytach UE.
To zdumiewająca interpretacja kompetencji głowy państwa, zwłaszcza iż historia zna już podobne próby rozciągania prezydenckich wpływów na politykę unijną. Warto przypomnieć głośny spór z 2008 roku między Lechem Kaczyńskim a Donaldem Tuskiem. Konflikt zakończył się orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, który w maju 2009 roku jasno stwierdził: prezydent może brać udział w posiedzeniach Rady Europejskiej, ale to premier kieruje delegacją i reprezentuje stanowisko Polski.
Zamiast wyciągnąć wnioski z tej sprawy, nowy obóz prezydencki zdaje się do niej wracać – z tą różnicą, iż dziś nie mamy już do czynienia z rozgrywką między dwiema silnymi instytucjami, ale z dość jednostronną próbą pokazania, iż prezydent „poradzi sobie sam”. Tyle tylko, iż w polityce zagranicznej nie wystarczy chcieć – potrzebne są realne kompetencje, uzgodnienia, a przede wszystkim kooperacja z rządem.
Trudno nie odnieść wrażenia, iż Karol Nawrocki – być może pod wpływem partyjnej propagandy PiS – przecenia rolę prezydenta w polityce zagranicznej. „To jest jedna z ról prezydenta” – mówi Bogucki o udziale w unijnych szczytach. Jednak konstytucja jasno wskazuje, iż za politykę zagraniczną odpowiada Rada Ministrów, a prezydent działa „w porozumieniu z premierem i ministrem spraw zagranicznych”. Współudział, nie dominacja – to fundament systemu parlamentarno-gabinetowego.
Zamiast budować współpracę z rządem, obóz prezydencki już dziś sygnalizuje gotowość do sporów kompetencyjnych. „Dobrze takie rzeczy uzgodnić. o ile nie będzie woli po drugiej stronie, to pan prezydent sobie z tym poradzi” – mówi Bogucki, w tonie sugerującym, iż Nawrocki nie cofnie się przed otwartym konfliktem. Trudno o bardziej niepokojący sygnał na samym początku prezydentury.
Nie chodzi przy tym o to, by ograniczać konstytucyjne prerogatywy prezydenta. Nikt nie kwestionuje jego roli w polityce międzynarodowej, zwłaszcza w sprawach bezpieczeństwa i obronności. Ale unijne szczyty to nie miejsce na demonstrację siły ani testowanie granic uprawnień. To przestrzeń dla profesjonalnej dyplomacji i wspólnej, spójnej reprezentacji interesów państwa.
Nawrocki, który dotąd nie sprawował wysokich funkcji państwowych w zakresie relacji międzynarodowych, może być skłonny postrzegać Brukselę jako scenę, na której warto zaistnieć symbolicznie. Problem polega na tym, iż polityka europejska wymaga więcej niż symboli. Wymaga spójnego przekazu, jednego głosu i skuteczności w negocjacjach. A tej nie da się osiągnąć przez deklaracje medialne czy reinterpretację konstytucji w duchu partyjnej legendy o silnym prezydencie.
Karol Nawrocki ma przed sobą wiele wyzwań – także tych związanych z wyważeniem roli prezydenta w warunkach trudnej kohabitacji z rządem. Warto, by zaczynał od szukania dialogu i wspólnoty celu, nie od snucia wizji, które – jak pokazuje historia – prowadzą raczej do sporów o krzesło niż do sukcesów na arenie międzynarodowej.