13,02.25. Im bardziej coś się zmienia...
Pod koniec stycznia rozpoczął się w Hajnówce proces pięciu osób, które w marcu 2022 roku pomogły migrantom na pograniczu polsko-białoruskim. Oznacza to adekwatnie zderzenie i konflikt (1) prawa naturalnego – określającego, jak się zdaje, istotę człowieczeństwa, przez setki lat niepisanego, w XX wieku jednak skodyfikowanego w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka – z (2) prawem ustanawianym doraźnie, lokalnie przez aktualne władze polityczne. W Hajnówce ma się zatem odbyć sąd nad ludźmi, którzy pomogli innym ludziom w ich beznadziejnej sytuacji. I wszystko to w cywilizowanym, demokratycznym podobno kraju. W XXI wieku…
Namysł nad takimi wydarzeniami powoduje, iż chciałoby się rozwinąć przywołany w tytule tych Zapisków fragment polskiej wersji francuskiego przysłowia: „Plus ça change, plus c’est la męme chose” – „Im bardziej coś się zmienia, tym bardziej pozostaje niezmienne”. Ludzka cywilizacja zdaje się przecież rozwijać niezwykle – wystarczy wspomnieć o lotach w Kosmos i możliwościach sztucznej inteligencji. Równocześnie jednak, gdyby uderzyć pytaniem z grubej rury, można by się zastanowić nad tym, czym adekwatnie różni się – dla przykładu – przyczyna procesu z Hajnówki od konfliktu dotyczącego ludzkich powinności, a ukazanego choćby w Antygonie Sofoklesa, to jest w dramacie z 442 roku przed naszą erą?
Antygona, przypomnę na wszelki w niebiosach przypadek, zgodnie z ludzkim prawem naturalnym, zwyczajowym, uznawanym za boskie przez otaczającą ją społeczność, wbrew zakazowi Kreona, aktualnego władcy Teb, pochowała ciało Polinejka, swego brata, który zginął w ataku na Teby. To, co odwiecznie ludzkie uznała za ważniejsze niż aktualne, politycznie uzasadniane rozporządzenie. Ważniejsze choćby wobec faktu, iż brat był winien, w uproszczeniu mówiąc, zdrady swego miasta i sprowadzenia nań nieszczęścia. I także wobec grożącej jej kary za złamanie zakazu. Tym samym podała Antygona w wątpliwość myśl, iż obywatel powinien się rozporządzeniom władzy podporządkowywać bezwzględnie. Zapłaciła własnym życiem. Zresztą wszyscy wplątani w tę historię skończyli, jak wiadomo, marnie. Co moglibyśmy w takim razie usłyszeć, gdyby ta Antygona sprzed stek lat zechciała wprost uzasadnić swą decyzję?
Z pomocą w wyobrażeniu sobie takiej kwestii przychodzi ostatnio lektura poetycko nacechowanych Mitów osobnych Jarosława Mikołajewskiego (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024). Autor wziął w nich właśnie na warsztat opowieści, które znamy z istniejących opracowań, następująco objaśniając we wstępie swój pomysł oraz sposób opowiadania ich na nowo:
Od kiedy zacząłem poznawać mity greckie – w wersji Wandy Markowskiej, Jana Parandowskiego, Tadeusza Zielińskiego – czułem się onieśmielony ich głębią i urodą, choć już po kilku minutach lektury musiałem stwierdzić, iż ten świat jest dla mnie za trudny, gwałtownie mnie niecierpliwi, wprawia w zagubienie: za dużo w nim ojców tego samego dziecka, za dużo żon tego samego męża, za dużo niewiarygodnych przygód. Gubiłem się w nim. Czułem, iż mógłby być prostszy, zredukowany do tego, co mnie samego interesuje i wzrusza najbardziej.
[…]
I dopiero w tym roku, sto lat po ukazaniu się Mitologii Parandowskiego, wpadłem na pomysł, a raczej na język własnej mitologii. Skupionej na pojedynczych postaciach, które same opowiadają o sobie, jednowątkowo, poprzez epizody, o których myślałem jako o dokumentach skomplikowanych historii (Mity osobne, s. 7).
Wśród tak zapowiedzianych przez Mikołajewskiego „mitów osobnych” znajdziemy także krótką opowieść Antygony z konkluzją, która każe z nagła pomyśleć – ni mniej, ni więcej – tylko o wspomnianym na początku tych Zapisków procesie założonym w Hajnówce:
Kiedy Kreon zabronił pochować
mojego brata, prócz żałoby
miałam w sobie sprzeciw. Ale nie ten, który szamoce się w bezsilności.
Pogrzebałam Polinejka własnymi siłami, wbrew zakazowi króla.
I nie był to efekt namysłów, rozważań. To było coś jak podanie
Przybyszowi z dalekiej krainy szklanki wody. Jak odruchowe
Spojrzenie na spadającego Ikara. Na rozkwit lotosu.
Cóż z tego, iż Kreon kazał mnie zabić?
Gdybym nie umarła z królewskiego rozkazu, umarłabym
Z niezgody i wstydu (Mity osobne, s. 14).
A teraz problem zasadniczy. Na polsko-białoruską granicę migranci docierają w wyniku funkcjonowania ewidentnie i celowo organizowanego „przemysłu migracyjnego”. Na podjęcie wędrówki decydują się zaś ze względów politycznych albo dlatego, iż ich dotychczasowe miejsca zamieszkania z powodu zmian klimatycznych przestają się nadawać do życia. Często też przyczyna jest skrajna bieda…
Za tymi ich ucieczkami stoi zwykle ktoś, kto na nich zarabia. I nie jest to nic specjalnie nowego. By się o tym przekonać, wystarczy pod lupę wziąć chociażby procesy migracyjne charakterystyczne dla Galicji, czyli Europy Środkowej w końcu XIX i początku XX wieku. Opis tego, jak tam wtedy organizowany był i jak działał przemysł migracyjny, poruszająco przedstawia zmarły niedawno austriacki pisarz i tłumacz wykształcony między innymi w Polsce, Martin Pollack (1944-2025) w reportażu Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji (przeł. Karolina Niedenthal, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024).
Ta rzeczywiście „wielka ucieczka” objęła setki tysięcy Żydów, Rusinów, Słowaków i Polaków. Prowadziła zaś do Ameryki Północnej, więc do Stanów Zjednoczonych i do Kanady, ale też do Ameryki Południowej, do Brazylii czy Argentyny. Wywołana była życiem w skrajnej nędzy. Podejmowali ją w większości ludzie, którzy nie umieli czytać ani pisać i polegali na opowieściach o szczęśliwym świecie, który na nich za morzem czeka, a rozprzestrzenianych przez pośredników rozmaitych towarzystw przewozowych. Sytuacja ta powodowała, iż znaleźli się tacy, którzy zarabiali w tej sytuacji na werbowaniu potencjalnych emigrantów i tacy, którzy czerpali zyski z ich transportowania pod pokładami statków. Tytuł reportażu wziął się natomiast stąd, iż naganiacze prezentowali swym ofiarom domniemany list domniemanego „cesarza Ameryki”, który ich do swego kraju serdecznie zapraszał, obiecując dostatnie życie.
Pollack snuje tę opowieść, używając w relacji czasu teraźniejszego. Czytelnik może więc przedstawiane mechanizmy i procesy obserwować jakby funkcjonowały tu i teraz. Poznaje przy tym Europę Środkową, w tym miejsca i miejscowości polskie z zaboru austriackiego. Łatwo podczas tej lektury odkryć, iż ci, którzy dziś i akurat na polsko-białoruską granicę trafiają, mają za sobą prawdopodobnie doświadczenia podobne do opisywanych przez Pollacka. Półtora wieku nie czyni, jak się zdaje, specjalnej różnicy…
Przy okazji warto zaś może zauważyć, jak szczególna jest biografia przywoływanego autora. Kim był Martin Pollack? przeczytamy na przykład na łamach „Tygodnika Powszechnego” (2025, nr 5) w tekście Wojciecha Bonowicza Pożegnania.
Kimś – brzmi odpowiedź – kto umiał się odnaleźć wobec historii własnej rodziny, a to znaczy równocześnie w ogóle wobec historii, życia i świata, zważywszy, iż jego dziadek był nazistą, a ojciec gestapowcem i poszukiwanym zbrodniarzem wojennym. Zmarły 17 stycznia tego roku Pollack, według słów cytowanych przez Bonowicza, twierdził, co następuje: „Badanie historii – własnej, ale także cudzej, bez żadnych uprzedzeń, jest najważniejszym warunkiem zrozumienia samego siebie, znalezienia własnej tożsamości – i spotkania się z Innym na równym poziomie. Bez historii nie da się tego zrobić”.
Nie chodzi zatem o prze-pisywanie historii, o eksponowanie wyłącznie pewnych zdarzeń i zacieranie pamięci o innych. Nie bez znaczenia jest tu oczywiście fakt, iż Pollack napisał między innymi książkę Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu.
Wracając natomiast po raz kolejny do wzmianki o założonym w Hajnówce procesie, chciałoby się przypomnieć teraz przywoływane już kiedyś w tych Zapiskach teksty takie jak: Sublokatorka Hanny Krall (Wydawnictwo Znak Litera Nowa, Kraków 2024) i Wykluczeni Artura Domosławskiego (Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2017). Są w nich świadectwa tego, jak czuje się człowiek jako sublokator, jako niechciany Obcy, którego Tutejsi za człowieka nie chcą uznać, jako ten, który według rządzących roznosi pasożyty, jak czują się ci, którym odmawia się przyjęcia próśb o międzynarodową ochronę, gdy zagrożone jest ich życie, co przeżywają ci, którzy są przerzucani za mury i płoty oraz ci, którzy w bagnach i błocie tracą swych bliskich…
W tym kontekście trudno nie myśleć też o rozporządzeniach podpisywanych przez Donalda Trumpa, więc o zapowiadanych deportacjach emigrantów, jak również o postanowieniach w sprawie Agencji Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID), to jest o decyzjach dotyczących jej wycofywania z programów pomocy humanitarnej potrzebującym z różnych krajów. I zaraz przypomina się książka referująca badania nad zmianami klimatycznymi, które już powodują, a w przyszłości jeszcze spotęgują migracje, więc o pracy Gai Vince Stulecie nomadów. Jak wędrówki ludów zmienią świat (przeł. Andrzej Wojtasik, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2024; była o niej mowa w Zapiskach pt. O pokonywaniu granic z 27.06.2024 i Świat, w którym żyjemy z 19.12.2024).
Nieodmiennie zdumiewające jest przy tym to patrzenie wyłącznie na czubek własnego nosa i to, iż zamiast dyskusji w międzynarodowym gronie o tym, co zrobić wobec nieuchronności rozwoju wydarzeń, o jakich tu mowa, projektuje się co najwyżej nowe mury. Zamiast edukacji, w ramach której zasadniczo ważne byłyby cytowane wyżej słowa Pollacka, zamiast namysłu nad ludzką wielorako przecież określaną tożsamością, akcentuje się bezustannie rozmaite „jedyne prawdy” o szczególnym wybraństwie własnych nacji i o ofiarach, które poniosły w przeszłości. Im bardziej bowiem się wszystko zmienia, tym bardziej okazuje się takie samo…