Zapomnieliśmy w Polsce o dwóch bardzo ważnych sprawach. Pierwszą jest to, iż czasami najlepiej jest nic nie robić. Drugą są mokradła. Zniszczyliśmy już około 85 procent z nich, narażając się na susze.
Nagroda Pritzkera bywa nazywana architektonicznym Noblem. W 2021 roku otrzymała ją para architektów z Francji: Anne Lacaton i Jean-Phillipe Vassal. Co w ich pracy jest wyjątkowego? To, iż potrafią zrobić „nic”. A jednocześnie bardzo dużo. Otóż na przykład w 1996 roku samorząd miasta Bordeaux zlecił im przygotowanie projektu rewitalizacji jednego z niewielkich miejskich skwerów, który był pełen starych drzew. Większość architektów ucieszyłaby się z okazji zarobienia pokaźnej kwoty i zaproponowała, by zmienić wszystko.
Ale nie Lacaton i Vassal. Oni zaczęli od odwiedzenia skweru i porozmawiania z okolicznymi mieszkańcami. Obejrzeli je. Popytali. Zastanowili się, co można z nim zrobić i wrócili do władz miasta z gotowym projektem. Ten nie był zbyt obszerny. Mówił tylko: jest dobrze, nie trzeba nic robić, zostawcie ten skwer w spokoju i nie marnujcie pieniędzy. – Od razu podczas pierwszej wizyty poczuliśmy, iż ten plac już jest piękny, ponieważ jest autentyczny, nie jest nazbyt wyszukany, posiada piękno tego, co oczywiste, koniecznie i adekwatne. Od razu można zrozumieć jego znaczenie. Ludzie wydają się czuć na nim jak w domu, dzięki atmosferze harmonii i spokoju, która uformowała się przez wiele lat – tłumaczyli później swoją decyzję i dodawali, iż zalecili jedynie, by nieco częściej go myć. Mówili też, iż ich motto to “Nigdy nie niszcz, nie usuwaj i nie zastępuj, zawsze dodawaj, zmieniaj i używaj ponownie!”
Architekci z pozoru nie zrobili nic niezwykłego. Odmówili po prostu naprawiania rzeczy, która działa. Jednak we współczesnym świecie był to gest na miarę najważniejszej architektonicznej nagrody świata. Dlaczego? Ponieważ ten jest nastawiony na to, by jak najwięcej zarabiać i produkować, a to oznacza, iż musimy ciągle przebudowywać, rozbudowywać, burzyć, stawiać nowe, wyrzucać i kupować, by – to jest może w tym wszystkim najważniejsze – wydawać pieniądze. Prosta odmowa i postawienie rozsądku oraz środowiska (bo takie „rewitalizacje” go obciążają) urasta w nim do rangi rewolucyjnego gestu.
W Polsce, która wciąż jest na dorobku, a wzrost PKB traktuje jak bożka, widać to choćby lepiej niż gdzie indziej. o ile jest okazja wydać pieniądze, to władze robią to nie oglądając się na potrzeby i koszty. Stąd fala bzdurnych i wykonywanych w duchu betonozy „rewitalizacji”, które polegają głównie na wycinaniu starych drzew i zastępowaniu ich nowymi i drogimi płytami – w lecie pełniącymi na ogół rolę patelni. Także stąd fala „rewitalizacji” parków, która bardzo często oznacza, iż to, co wystarczyło uporządkować, jest „budowane” na nowo. W sposób, który wątpliwą estetykę stawia ponad rozsądkiem i przyrodą.
Robią tak więc miasta małe, średnie i duże. Często wbrew oczekiwaniom mieszkańców, którzy mają więcej rozsądku niż włodarze. Kiedy Francuzi otrzymali Pritzkera, napisałem o tym na krakowskim blogu Krowoderska.pl. Tekst gwałtownie polubiło kilkaset osób, które w komentarzach pisały na przykład: „mądrzy ludzie”, „niemożliwe, nie chcieli posadzić tui i wyłożyć kostką?”. I radziły urzędnikom czytać i się uczyć.
Jest więc w miastach oczekiwanie, by zmienić podejście i dobre rzeczy poprawiać, a nie budować na nowo. A warto to robić choćby dlatego, iż przyroda mniej ułożona, oznacza lepsze warunki dla owadów, ale też – dla wody. O której musimy zacząć myśleć więcej i inaczej. Dokładnie w takim stylu, w jakim o miastach myślą laureaci architektonicznego Nobla. Dlaczego? Ponieważ sami robimy sobie susze.
Dlaczego w kraju, który ma dość wody, w każdym roku mamy suszę? Co dzieje się z tą wodą? Jak zaradzić jej brakom? Dlaczego tak ważne są mokradła? Słuchaj w podcaście z udziałem prof. Wiktora Kotowskiego.
Woda, której nie widać
Warto zacząć od pytania, skąd bierze się coroczna susza w kraju, który jeszcze sto lat temu słynął z tego, iż był pełen rzek, bagien i mokradeł? Zakładamy na ogół, iż jest to wynik globalnych zmian i ocieplającego się klimatu. Tymczasem jest to susza, za którą odpowiada to, jak traktujemy naszą wodę. I nie chodzi tutaj o to, iż za dużo płynie jej z naszych kranów. Bardziej o to, co robimy z polskimi rzekami.
– Nasze melioracje i odwodnienia wciąż znacznie bardziej ważą na naszym negatywnym bilansie wodnym niż wzrost temperatury i związane z nim parowanie – mówi prof. Wiktor Kotowski z Uniwersytetu Warszawskiego w książce „Odwołać katastrofę”. I podkreśla, iż trzeba pamiętać o tym, iż w Polsce najwięcej mówi się o suszy rolniczej, która „jest skutkiem tego, iż spuściliśmy wodę z krajobrazu. Uregulowaliśmy małe rzeki i zlikwidowaliśmy mokradła, a przez to kompletnie zniszczyliśmy górną część zlewni. Obniżyliśmy bazę drenażu, więc regionalne poziomy wód opadły o metr albo dwa. Woda szybciej wsiąka w ziemię.” Mamy więc suszę za suszą, choć „na większości terenów w Polsce występują opady, które mogą w zupełności wyżywić uprawy – trzeba tylko mądrze dobierać rośliny.”
Jesteśmy więc w takiej sytuacji, iż jednocześnie mamy dość wody i za mało wody.
Jak to możliwe?
By to zrozumieć, trzeba sobie przede wszystkim uświadomić jedną rzecz. – Wszyscy popełniamy pewien błąd: myśląc o wodzie, zbyt często myślimy tylko o tej wodzie, którą widać, bo płynie na powierzchni. Albo o tej, która płynie w naszych rurach i wycieka z kranu. A tymczasem to ta woda, której nie widać jest niezwykle ważna. Bo bez niej nie ma ani wody w rzece, ani wody w kranie. W wielu mokradłach wody choćby na pierwszy rzut oka nie widać, ale ona tam jest. Przez cały rok. I to właśnie te miejsca są naszymi najważniejszymi magazynami wody – opowiada Kotowski w świetnej książce „Hydrozagadka”.
Ale wiadomo, iż czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, więc nie szanujemy tych naturalnych magazynów. Osuszamy je od ponad 100 lat, budując melioracje i regulując nasze rzeki. Przekształciliśmy już 80 procent z nich i utrzymujemy je w sztucznym stanie choćby tam, gdzie nie ma to żadnego sensu.
Robimy to między innymi dlatego, iż pozostawienie rzeki w naturalnym stanie jest „za darmo”. A za tzw. prace utrzymaniowe, które potrafią polegać na przejeżdżaniu koparką przez naturalne bariery tworzące rozlewiska, trzeba zapłacić. I to słono. Zarabia więc firma, która się cieszy. Ale powody do euforii mają też urzędnicy, którym udaje się dzięki temu wydać budżet i chwalić tym, iż dobrze dbają o naszą wodę.
Choć tak naprawdę dbają o nią beznadziejnie, bo to właśnie takie działania powodują, iż jednocześnie mamy dość wody i za mało wody. Ta bowiem, zamiast zostawać z nami na dłużej i rozlewać się wokół rzek, nawadniając glebę i tworząc mokradła, gwałtownie spływa do morza rzekami zmienionymi w rynny. Zniszczyliśmy po prostu naturalną retencję krajobrazu, czyli jego zdolność do zatrzymywania wody.
Tej jest więc mniej, a wody gruntowe są niżej. Zmienia się też mikroklimat. Znika woda, która zatrzymywała się w glebie i wokół rzek, więc wszystko szybciej wysycha. Cierpi też jej jakość, bo takie bagno lub rozlewisko doskonale ją filtruje. Zwiększają się emisje gazów cieplarnianych, bo nic nie zatrzymuje ich tak dobrze, jak torfowiska, które są w tym choćby 10 razy bardziej skuteczne niż lasy. (Ich osuszanie – nawiasem mówiąc – odpowiada aż za 10 procent naszego wkładu w zmianę klimatu). Mamy więc same straty i bardzo mało zysków. Do tych ostatnich zalicza się głównie to, iż osuszając mokradła i prostując rzeki, pozyskujemy tereny pod uprawy. Ale jednocześnie pozyskując nowe tereny – pogarszamy jakość starych, na których pojawiają się problemy z wodą. A są przykłady gospodarstw – i o nich pisze Jan Mencwel w „Hydrozagadce” – gdzie przywrócenie rozlewisk oraz nasadzenia drzew między polami zwiększyły wydajność produkcji rolnej o blisko 50 procent. Dlaczego więc to robimy?
– Ponieważ sto lat temu stworzyliśmy taki projekt i system do utrzymywania status quo. Ale także dlatego, iż na terenach przylegających do rzek mamy kilka, kilkanaście procent naszych użytków rolnych. Ich utrata – z punktu widzenia całego systemu – może by nas nie bolała, ale byłby to na pewno trudny proces – tłumaczy Wiktor Kotowski. I mówi o tym, iż trzeba byłoby stworzyć system rekompensat dla rolników i potrzebne byłoby stworzenie czegoś takiego jak specustawa drogowa.
Opowiada o przykładzie kraju, gdzie się to udało zrobić: Danii. I dodaje, iż w Polsce jest precedens.
– To nie było proste – mówi Kotowski o Duńczykach. – Zrobili to poprzez wymianę gruntów. Rolnicy dostawali ofertę zamiany działek nadrzecznych na inne. Alternatywnie mogli oddać działki w dzierżawę na kilkadziesiąt lat, po których teren zostaje bagienny. U nas podobne metody stosuje się przy okazji zalesiania gruntów rolnych. Wypłaca się wtedy tzw. premie zalesieniowe, które wynoszą kilka tysięcy złotych za hektar. Po pewnym czasie państwo przestaje wypłacać pieniądze, ale rolnik nie może już wyciąć lasu i zmienić przeznaczenia terenu. Takie działania są uzasadnione przyrodniczo-klimatycznie, a nie gospodarczo. Mamy więc precedens. Myślę, iż w podobny sposób można by zacząć tworzyć bagienne strefy buforowe i odtwarzać torfowiska. Rolnik, który przeznaczy swoje działki na cele retencji wody, może przez kilka lat dostawać wysoką premię, a później obszar pozostaje bagienny. Problemem jest tylko to, iż do tej pory nie jesteśmy w stanie systemowo zaakceptować mechanizmu, w ramach którego płacimy rolnikowi za to, iż odtwarza bagno. Deklaratywnie zaakceptowaliśmy wartość mokradeł, ale realizacja projektów nam nie wychodzi – opowiada i wylicza, iż miałoby to uzasadnienie finansowe. Przede wszystkim dzięki temu, iż mokradła zapewniają naturalną retencję wody w krajobrazie. – Gdy policzymy koszty sztucznej retencji, okaże się, iż po uwzględnieniu amortyzacji wydajemy na ten cel mniej więcej dwa pięćdziesiąt za metr sześcienny wody. Gdy policzymy wodę, którą moglibyśmy odzyskać, gdybyśmy tylko zatkali rowy odwadniające mokradła, każdy hektar torfowiska mógłby przynieść nam oszczędność w kwocie czterech–sześciu tysięcy złotych. W takim kierunku trzeba zmieniać system dopłat do rolnictwa – przekonuje w książce „Odwołać katastrofę” Kotowski, który założył Centrum Ochrony Mokradeł.
Jest tu jednak problem analogiczny do tego, który mamy z rewitalizacją w miastach. Są pieniądze do wydania, więc je wydajemy. I bardziej cenimy robienie czegoś (i płacenie za to) od nierobienia (i płacenia za to). choćby kiedy to drugie ma znaczniej więcej sensu. Tutaj widać to świetnie w tym, iż bez zająknięcia płacimy ciężkie pieniądze za tworzenie sztucznych zbiorników retencyjnych, które mają nas ratować w czasie suszy i jednocześnie płacimy ciężkie pieniądze za niszczenie naturalnych zbiorników retencyjnych, którymi są mokradła i rozlewiska. Choć moglibyśmy po prostu naturze dać robić swoje.
Przełomowa inwestycja, bo nie wydaliśmy na nią ani złotówki
W książce „Hydrozagadka” Jan Mencwel opisuje marzenie, które przyszło do niego w czasie towarzyszącej pisaniu podróży po Polsce. – Widzę, iż do mikrofonu podchodzi kobieta. Uśmiecha się ciepło. (…) Zabiera głos. „Szanowni państwo – mówi – drogie krajanki, kochani sąsiedzi, to istotny dzień dla naszej społeczności. Dziś oddajemy nową inwestycję. Oddajemy ją, ale nie wam, tylko rzece, która płynie przez nasz krajobraz. Podjęliśmy istotną decyzję, by nie robić z tym nic. To przełomowa inwestycja, bo nie wydaliśmy na nią ani złotówki. Ale to i tak się nam opłaci. Jak chcecie, to możecie to podliczyć, ale my liczyć nie będziemy, bo jak długo można przeliczać wszystko na pieniądze. Najważniejsze jest to, iż dzięki oddaniu rzece ziemi i władzy nad nią będziemy żyć w bezpiecznym, zdrowym i pięknym miejscu. To mały krok wstecz dla nas, ale wielki skok do przodu dla ziemi – pisał Mencwel. A co otwierała kobieta? Nic. Po prostu świętowała zrobienie niczego, które bywa znacznie lepsze od robienia niemądrych rzeczy. Na przykład pseudorewitalizacji i niszczenia retencji.
Kiedy nie robi się nic, co najwyżej pomagając im w powrocie, swoją pracę mogą na przykład wykonywać bobry. To one w dużym stopniu odpowiadały za to, iż w przeszłości mieliśmy krajobraz pełen wody. A ich zniknięcie to jedna z przyczyn tego, iż dziś narzekamy raczej na brak wody i susze niż jej nadmiar.
Adam Robiński w – także godnej polecenia – książce „Pałace na wodzie”, w której opowiada historię polskich bobrów, przytacza anegdotę z Kanady. A dokładnie słowa, które jeden z pionierów ochrony przyrody usłyszał od stuletniej Indianki Lali. Powiedziała mu ona tak: „[…] wy zabijecie wszystkie bobry, a po jakimś czasie zabraknie też wody. A jak zabraknie wody, nie będzie ani pstrągów, ani zwierząt futerkowych, ani trawy, ani w ogóle nic”. I rzeczywiście – bóbr, o którym mówi się „inżynier środowiska”, to jeden z tych gatunków, którego obecność tworzy całe ekosystemy, które są bardzo bogate w życie.
Dzieje się to bardzo prosto. Buduje żeremia. Te zatrzymują i spiętrzają wodę. Ta rozlewa się i nawadnia glebę, poprawiając przy tym mikroklimat i zapewniając ochronę przed upałami oraz suszą (i poprawiając zbiory w okolicy). W wilgotnym świecie rozlewiska lub bagna pojawiają się zwierzęta, o których inaczej możemy zacząć zapominać. Na przykład żyjące tam gatunki ptaków, które znikają z naszego krajobrazu w tempie, które – gdy tylko je sobie uświadomimy – staje się przerażające. Są w Polsce „eksperymenty” z oddawaniem bobrom przestrzeni. Ich wyniki są bardzo dobre. Jedynym minusem jest to, o czym pisałem wcześniej. Rzeki i potoki rozlewają się na pola uprawne. I jest tanio.
Jedną z osób, o których zwykle pisze się, gdy pojawia się ten temat, jest Andrzej Czech z Bieszczadów. Człowiek, który świadomie oddał bobrom ich królestwo kilkanaście lat temu, a dziś cieszy się naturalnym magazynem wody i żywym lasem. Odpowiedź, której udzielił zapytany, dlaczego nie robimy tego częściej, Adam Robiński relacjonuje w „Pałacach na wodzie” tak: „Problem w tym, jak ponuro konstatował Czech, iż magazynowanie wody przez bobry nic nie kosztuje. A jeżeli coś jest za darmo, nie wymaga kosztownych inwestycji, planów ani programów, to nikt na tym nie zarobi. Skoro retencja zrobi się sama, różnorodność biologiczna będzie zaś rosnąć powoli, ale skutecznie również bez naszego udziału, to nie ma komu spić śmietanki. Nie zarobią ani planujący, ani choćby operator koparki. A to przecież nimi robi się biznes, nimi zwiększa się produkt krajowy brutto. To smutna puenta, która wiele mówi o naszym świecie: problemem bobrów jest to, iż nie wystawiają faktur, nie biorą dotacji, a od ich zbawiennej działalności nie rosną wskaźniki gospodarcze”.
Co prowadzi nas do początku i wspólnego źródła wielu problemów. Świat urządziliśmy tak, iż wolimy płacić krocie za coś co jest zrobione, choćby kiedy jest zrobione bez sensu, niż oszczędzać… nic nie robiąc.
Są rzeczy ważniejsze od kasy?
Tutaj jednak może okazać się, iż nie mamy wyjścia. Zmiana klimatu postępuje, a wraz z nią można się w Polsce spodziewać wahań w ilości opadów i temperaturze. Zbudowanie systemu, który niemal samodzielnie dba o zachowanie wody w krajobrazie, to oczywista odpowiedź na aktualne susze i nadchodzące wyzwania. – Nie będziemy mieli wyjścia. Możemy czekać, aż przyroda odzyska swoje, co stanie się wtedy, kiedy załamie się system i nie będziemy w stanie dotować rolnictwa. Albo możemy ją w tym wesprzeć. Przyspieszyć proces powrotu mokradeł i przeprowadzić to w taki sposób, by wszystko było dla nas mniej bolesne. Co, o ile nam się nie uda? Bagna z czasem wrócą i zaczną naprawiać biosferę. One były przed nami. Będą także po nas. Kiedy tylko otrzymają taką możliwość, we właściwym czasie rozwiną się i zaczną ściągać z atmosfery węgiel. Tylko iż to zajmie tysiące lat. Dzięki mokradłom globalna równowaga może wrócić. To daje mi ukojenie w smutku – mówi prof. Wiktor Kotowski.
A nie jest to jedyny powód, by to zrobić. Jest inny. Dla jednych ważniejszy. Dla innych mniej ważny.
– One nie są potrzebne nam. One są potrzebne sobie. Pierwotny powód, dla którego przyrodnicy zajęli się ochroną przyrody i ekosystemów, jest uniwersalny. Chodzi o wewnętrzną wartość przyrody, a nie o jej użyteczność. Skoro bagna są, to znaczy, iż pełnią jakąś funkcję w biosferze. Są miejscem życia mnóstwa gatunków, których gdzieś indziej nie ma. Powstanie bagien było konsekwencją rozwoju życia na Ziemi. Najprawdopodobniej było też jego początkiem – usłyszałem, gdy pracując nad książką „Odwołać katastrofę”, zapytałem profesora Wiktora Kotowskiego: „do czego potrzebne nam są bagna”.
- Jak ważne są mokradła? Jak o nie zadbać? Czy Bałtyk naprawdę jest najbardziej zanieczyszczonym morzem świata? Co czeka śledzia? Czytaj w książce „Odwołać katastrofę”.
Fot. Bóbr. Shutterstock/Vaclav Matous.