Artur Bartoszewicz jest jednym z najbardziej niespodziewanych kandydatów w tegorocznych wyborach prezydenckich. Bartoszewicz to doktor nauk ekonomicznych i adiunkt w warszawskiej Szkole Głównej Handlowej. Jako ekspert współpracował między innymi z prawicowym Instytutem Jagiellońskim, w latach 2020-2024 był członkiem Rady Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, w czasie rządów Zjednoczonej Prawicy zasiadał w radach nadzorczych spółek skarbu państwa - PGE, PZU S. A. i Węglokoksu.
REKLAMA
Teraz - pomimo zerowej publicznej rozpoznawalności - Bartoszewicz postanowił ubiegać się o urząd Prezydenta RP. I o dziwo, bez jakiegokolwiek politycznego zaplecza udało mu się w bardzo krótkim czasie zebrać grubo ponad 100 tysięcy wymaganych do zarejestrowania w wyborach podpisów - sam twierdzi, iż złożył ich do PKW ponad 250 tysięcy.
Jak udało się skromnemu wykładowcy akademickiemu osiągnąć taki logistyczny sukces - to już materiał na inną opowieść, Bartoszewicz przekonuje, iż doszło do prawdziwie oddolnego, pospolitego ruszenia, a arkusze z podpisami otrzymywał pocztą od swoich zwolenników, którzy aż palili się, by umożliwić mu start i "rozpędzenie" partyjnych politykierów. Być może, choć zastanawia trochę, dlaczego w takim razie na jego spotkania kampanijne przychodzi po paręnaście-parędziesiąt osób.
Zobacz wideo Tusk zneutralizował potencjalnych rywali w partii
Program Artura Bartoszewicza. Budujemy imperium
Skoro jednak podpisy się znalazły, a PKW pozytywnie je zweryfikowała i zarejestrowała kandydaturę Artura Bartoszewicza, to nie pozostaje nic innego, jak tylko przyjrzeć się jego wizji. Warto, bo naprawdę imponuje ona rozmachem. Zapnijcie pasy, budujemy imperium.
Plany ekonomisty zamykają się w trzech siedmiopunktowych blokach. Nie należy jednak mówić o tym, iż jako wyborcy otrzymujemy 21 obietnic - zamiast tego mamy trzy siódemki Bartoszewicza.
Choć prawdopodobnie zachodzicie w tej chwili w głowę, na czym polega różnica, to jest ona fundamentalna. Jak przekonuje na swojej stronie internetowej sam kandydat,
liczba 777 oznacza bliskość z boskością i duchowością, a także pozytywną energię, dobry los i duchowe pobudzenie. Zestawienie trzech "7" wzmacnia wpływ tej szczęśliwej cyfry na życie.
jeżeli Polska ma zostać imperium, to potrzebujemy tyle szczęścia, ile tylko się da, a co za tym idzie tyle siódemek, ile tylko znajdziemy. Dlatego kardynalnym błędem byłoby mówienie o 21 propozycjach, gdy zamiast tego można mówić o trzech blokach składających się z 7 obietnic.
Pierwszy blok dotyczy odpartyjnienia państwa, czemu ma służyć między innymi nowa konstytucja (oparta na demokracji bezpośredniej i wiążących referendach) i zakaz pracy członków partii politycznych i ich rodzin w radach i zarządach spółek skarbu państwa.
Drugi blok to gospodarka i demografia - do nich przejdziemy.
Trzeci to przywrócenie narodowej dumy. Czyli powrót do symboli narodowych z okresu międzywojnia, zastąpienie Mazurka Dąbrowskiego Rotą i przysięga patriotyczna składana codziennie przez wszystkich przedszkolaków i uczniów w Polsce. A do tego odbudowa zamków piastowskich, odbieranie Ukrainie dzieł sztuki "stanowiących polskie dziedzictwo narodowe" w zamian za udzieloną jej w ostatnich latach pomoc militarną ("obraz za czołg"), oraz pełen dostęp do broni dla wszystkich dorosłych obywateli. I wreszcie "odbudowa imperium RP", którą najlepiej widać w mocarstwowych planach inwestycyjnych Bartoszewicza.
Mówiąc krótko - dostajemy obietnicę najdroższego skoku inwestycyjnego w historii Polski. Łącznie na siedem (a jakże!) projektów strategicznych obiecywanych przez Bartoszewicza budżet państwa ma wydać przez najbliższe piętnaście lat ponad 22 biliony złotych. Rocznie wychodzi 1,5 biliona złotych, co w 2024 roku stanowiłoby 46 procent całego naszego PKB. Dla porównania, wszystkie wydatki budżetu państwa w zeszłym roku wyniosły około 870 miliardów złotych.
Nowy światowy porządek: Chiny, Stany Zjednoczone, Polska
Mierzymy zatem wysoko, ale jeszcze więcej mamy otrzymać w zamian.
jeżeli przez najbliższe 10 lat wydamy łącznie 750 miliardów złotych na rozwój sztucznej inteligencji, to staniemy się największą potęgą AI w Unii Europejskiej - a do 2040 jedną z trzech największych światowych potęg w tej dziedzinie.
Za 11 bilionów złotych zbudujemy nie tylko największy w Europie port kontenerowy oraz port lotniczy na 100 milionów pasażerów, który jednocześnie stanie się głównym węzłem cargo łączącym Europę z Azją i Ameryką, ale również sieć kolei o prędkości 400 km/godz., która poza tradycyjnymi trasami z Gdańska, Krakowa, Wrocławia i Poznania do Warszawy połączy też Białystok z Wilnem, Lublin ze Lwowem, czy Białystok, Gdańsk i Szczecin z Hamburgiem.
Dzięki zainwestowaniu kolejnych 10 bilionów złotych stworzymy nad Polską żelazną kopułę antyrakietową, a Morze Bałtyckie będzie patrolować nasz lotniskowiec o napędzie atomowym (Jan III Sobieski) oraz sześć łodzi podwodnych o napędzie atomowym - to razem 7 (a jakże!) jednostek żeglugi wojennej z napędem atomowym. A do tego dojdzie 5 (czułbym się bezpieczniej, gdyby było ich 7) milionów dronów w ramach dywizji Stanisława Maczka.
Do tego dochodzą propozycje iście groszowe w porównaniu do wyżej wymienionych:
100 miliardów złotych na stworzenie w Polsce zagłębia innowacji i produkcji leków i żywności,
250 miliardów złotych na współpracę z USA, Izraelem, Turcją i Indiami "w zakresie podboju kosmosu",
500 miliardów złotych na budowę sieci elektrowni jądrowych i rozwój polskiego przemysłu atomowego.
Wszystko to razem sprawi, iż za zaledwie 15 lat staniemy się czołową światową potęgą gospodarczą, militarną, technologiczną i kosmiczną i europejskim hegemonem geopolitycznym. Nic, tylko marzyć.
Fantastyczne wizje Artura Bartoszewicza łatwo wyśmiać - bo nie sposób traktować ich poważnie. Bajońskie wydatki na inwestycje publiczne wymienione przez niego w jego programie są po prostu niemożliwe do uzyskania z emisji długu publicznego.
Jak wynika z ankiety przeprowadzonej w marcu wśród wiodących ekonomistów europejskich przez Financial Times, eksperci uważają, iż Niemcy - słynące z drakońskiej dyscypliny fiskalnej i cieszące się ogromnym zaufaniem rynków - mogą sobie pozwolić na emisję dodatkowego długu w wysokości około 2 bilionów euro (8,5 bilionów złotych) w ciągu najbliższej dekady bez wywołania paniki wśród posiadaczy niemieckich obligacji. Tylko osoba, która wierzy, iż w ramach oddolnej mobilizacji anonimowi ludzie dobrej woli zebrali dla niej 250 tysięcy podpisów i wysłali je ochoczo pocztą może myśleć, iż Polska może zadłużyć się na sumę o ponad 70 procent wyższą bez doprowadzenia do panicznej wyprzedaży naszych obligacji skarbowych na rynkach.
Trzaskowski i Nawrocki: więcej tego samego
Jednocześnie jednak trudno pozbyć się wrażenia, iż główni faworyci w wyścigu o Pałac Prezydencki - Rafał Trzaskowski i Karol Nawrocki - mogliby się czegoś od Artura Bartoszewicza nauczyć. Polska nie zostanie w ciągu najbliższych 15 lat największym światowym mocarstwem między Chinami a Stanami Zjednoczonymi. Jednak już w tej chwili jesteśmy 21. największą gospodarką na świecie pod względem wartości PKB. Choć politycy - zwłaszcza Koalicji Obywatelskiej - wciąż kultywują obraz naszego państwa jako kraju na dorobku, którego nie stać na "megalomańskie" fantazje, to nasi zachodnioeuropejscy i atlantyccy partnerzy budowali fundamenty swojej geopolitycznej i gospodarczej potęgi w momencie, gdy ich społeczeństwa były znacznie uboższe, niż jesteśmy w tej chwili.
Gdy John F. Kennedy ogłaszał w 1962 roku, iż Stany Zjednoczone wyślą swoich astronautów na Księżyc, amerykańskie PKB per capita było porównywalne do tego, ile w tej chwili wynosi w Polsce (po wzięciu pod uwagę inflacji). Gdy Francja rozpoczęła na początku lat 70-tych program budowy elektrowni jądrowych na masową skalę i inwestowała w stworzenie kompleksowej sieci kolei dużych prędkości, to jej PKB na osobę stanowiło tylko 60 procent naszego obecnego poziomu. W tamtym momencie posiadała już także broń jądrową i atomowy okręt podwodny.
Wzmocnienie siły gospodarczej i geopolitycznej Polski - czyli po prostu naszego dobrobytu i bezpieczeństwa - nie powinno polegać na prostym powielaniu tych schematów. Nie ma szczególnego sensu, żebyśmy inwestowali w postawienie pierwszego Polaka na Księżycu, mało prawdopodobny jest scenariusz, iż zaczniemy rozwijać polski program broni jądrowej. Nie oznacza to jednak, iż jesteśmy skazani na bierne i opóźnione przejmowanie technologii rozwijanych gdzie indziej, na "doganianie Zachodu" oparte na jednostronnej i opóźnionej absorpcji tego, co inni już mają. Przykładu nie trzeba zresztą szukać daleko.
Broniąca się od ponad trzech lat przed rosyjską inwazją Ukraina była w stanie w warunkach wojennych stworzyć na przestrzeni ostatnich parunastu miesięcy jeden z najbardziej nowoczesnych na świecie przemysłów dronów wojennych. w tej chwili niemal wszystkie drony używane z wielkim sukcesem przez ukraińską armię są produkowane w kraju.
jeżeli jednak spojrzymy na to, jaką przyszłość dla Polski widzą Trzaskowski czy Nawrocki, to dostajemy same obłości i obietnice tego samego co dotychczas.
Podczas gdy Artur Bartoszewicz potrafi opublikować na swojej stronie internetowej roboczy, rozpisany na trzy strony drobną czcionką zarys tego, jak Polska powinna rozwijać swój potencjał przemysłowy w zakresie sztucznej inteligencji, od Rafała Trzaskowskiego dowiemy się jedynie, iż planuje "potężne inwestycje" w infrastrukturę drogową i kolejową na Podkarpaciu oraz rozwój podkarpackiego przemysłu zbrojeniowego i energetycznego. Czyli to, co mamy już wpisane w KPO i co nie wychodzi poza ramy odtwórczej modernizacji za unijne środki, która stanowi fundament polskiej wizji modernizacji od ponad dwóch dekad.
jeżeli spojrzymy na propozycje Karola Nawrockiego, to na jego stronie dowiemy się jedynie, iż wspiera "Wielką Czwórkę Rozwoju - CPK, atom, porty, strefy inwestycyjne". Bo "ambitny program rozwoju infrastruktury dla obywateli i biznesu będzie gwarancją dostatniej przyszłości Polaków". Gdzie można ten "program" znaleźć? Nigdzie. W "materiałach do pobrania" u obu kandydatów znajdziemy tylko logotypy kampanii i plakaty wyborcze.
Czytaj także:
Prestiż prezydenta jak bazylika w Licheniu. Gorzej z kompetencjami
Nie czas na dreptanie w miejscu
Nie lepiej jest u Szymona Hołowni. Jaki jest jego pomysł na rozwój kraju? Z "programu" na jego stronie dowiemy się tylko, iż "ludzie w Cieszynie, Kutnie, Hajnówce i Mielcu są tak samo ważni jak w Warszawie i Gdańsku. Czas na rozwój Polski także poza metropoliami". Ok, pełna zgoda, ale co dalej? W kwestii bezpieczeństwa Marszałek Sejmu jest równie lakoniczny - jego program to "Polska liderem państw Morza Bałtyckiego i mocnym elementem europejskiego bezpieczeństwa". Fajnie.
Ze strony Sławomira Mentzena dowiemy się jedynie, iż "gospodarka to podstawa rozwoju naszego kraju. Bez silnej gospodarki nie będzie poprawy poziomu naszego życia ani pieniędzy na obronność". Jak wzmocnić gospodarkę? Poprzez "likwidację zbędnych przepisów", "deregulację produkcji energii" oraz rozbudowę infrastruktury. Inspirujące.
Trochę nadziei znajduję u Magdaleny Biejat, która podkreśla przynajmniej, iż "czasy, kiedy Polska była ubogim krewnym Zachodu dawno odeszły już do przeszłości", bo "jesteśmy silną gospodarką w sercu Europy", której głównym problemem "jest zbyt niski poziom inwestycji i innowacyjności". Kandydatka Nowej Lewicy mówi jasno, iż "stać nas na inwestycje sztandarowe", "stać nas na rozwijanie sztucznej inteligencji i innych technologii wschodzących" i "stać nas na dbanie o to, aby przyczyniały się one do tworzenia nowych miejsc pracy".
Czytaj także:
Nawrocki zachowuje się jak niektórzy w operze. "Nie, dziękuję"
Najlepiej prezentuje się pod tym względem Adrian Zandberg. Podobnie jak Bartoszewicz, kandydat Partii Razem również proponuje 15-letni plan "rozbudowy Polski", na który składa się między innymi budowa ośmiu bloków jądrowych o mocy 1,5 GW każdy, inwestycje w przemysł farmaceutyczny i suwerenność lekową kraju, oraz stawianie na przemysł chemiczny i hutnictwo w celu zmniejszenia naszej zależności od polegających azjatyckich łańcuchach dostaw.
Pustka programowa najsilniejszych kandydatów w nadchodzących wyborach prezydenckich stanowi smutne odzwierciedlenie polityki zarówno obecnego, jak i poprzedniego rządu w zakresie polityki zagranicznej. Choć PiS obiecywał podmiotowość i asertywną realizację polskiej racji stanu, to sprowadzało się to głównie do poddańczej polityki wobec Waszyngtonu i marginalizacji wpływu Polski na politykę Unii Europejskiej. Choć Tusk dużo mówi o tym, iż Polska za jego rządów znów dołączyła do pierwszej europejskiej ligi i żadne decyzje nie realizowane są bez naszego udziału, to pełną inicjatywę w zakresie kształtowania stanowiska Europy wobec planów Trumpa dotyczących Rosji, Ukrainy i samej UE przejęli Emmanuel Macron, Friedrich Merz i Keir Starmer, a polski premier skupia się głównie na atakowaniu europejskiej polityki migracyjnej i klimatycznej.
W obecnym momencie globalnego przesilenia potrzebujemy więcej ambicji i refleksji nad tym, do jakich zmian na arenie międzynarodowej powinna dążyć Polska i jak zadbać o to, by zdobyć większy wpływ na ich kształtowanie. Szkoda, iż nie sposób znaleźć jej ani u Nawrockiego, ani u Trzaskowskiego.