Woda na polu znika po cichu. Nikt nie wie, ile

5 godzin temu
Zdjęcie: rolnictwo


Nie wiemy, ile tak naprawdę rolnictwo w Polsce zużywa wody. To nie zarzut. To fakt. Pobory wód podziemnych na cele rolnicze nie są powszechnie rejestrowane ani opomiarowane, dlatego nie trafiają do zestawień Głównego Urzędu Statystycznego. Dane GUS obejmują ujęcia przeznaczone do zaopatrzenia w wodę ludności oraz przemysłu, czyli objęte pozwoleniem wodnoprawnym. Tymczasem ogromna część polskiego rolnictwa to gospodarstwa indywidualne, korzystające z własnych studni, rowów czy niewielkich ujęć na ciekach – bez obowiązku raportowania poboru.

Braki w systemie, które niosą ryzyko

W efekcie mamy do czynienia z poważną luką informacyjną. Państwo nie wie, ile wody pobiera rolnictwo, a co za tym idzie – nie może rzetelnie planować ani przeciwdziałać skutkom jej niedoboru na terenach rolniczych. W przełożeniu na praktykę – nie mamy możliwości opracowania wiarygodnego tzw. bilansu wodno-gospodarczego. To tak, jakby próbować zarządzać budżetem domowym bez wiedzy, ile wydajemy na media czy jedzenie.

Mimo tej niewiedzy jedno jest pewne – zapotrzebowanie na wodę w rolnictwie rośnie. Uprawy zajmują około 60 proc. powierzchni kraju, z czego znaczna część – zwłaszcza na glebach lekkich i w regionach o niskich opadach – wymaga nawadniania co najmniej okresowo.

Polska anomalia statystyczna

W Europie rolnictwo odpowiada średnio za ok. 70 proc. całkowitych poborów wody. W Polsce – według oficjalnych statystyk – zaledwie 5 proc., ale to liczba oderwana od rzeczywistości. Zaniżona nie dlatego, iż rolnicy nie zużywają wody, ale dlatego, iż system jej monitorowania w tym sektorze nie funkcjonuje.

To sytuacja, która jest ewenementem w krajach Unii Europejskiej. W Niemczech, Hiszpanii czy we Włoszech wszystkie lub większość ujęć (w zależności od konkretnej regulacji) podlega obowiązkowi ewidencji i opomiarowania. W Polsce przez cały czas żyjemy w przekonaniu, iż mała studnia nie szkodzi. Problem w tym, iż małych studni są setki tysięcy, a wiele z nich pobiera wodę z tych samych płytkich, lokalnie przeciążonych poziomów wodonośnych.

Czy to ma znaczenie?

Tak, i to fundamentalne. Woda to dziś nie tylko zasób, ale też czynnik ryzyka gospodarczego i klimatycznego. Susze – coraz częstsze i dłuższe – nie są już zjawiskiem nadzwyczajnym, ale sezonową normą. Dotykają cały kontynent, bez względu na granice polityczne. W warunkach zmieniającego się klimatu każda nieoptymalna decyzja w gospodarowaniu wodą może kosztować: plony, jakość żywności, bezpieczeństwo ekonomiczne wsi. Według FAO niedobory wody (jej ilościowy i jakościowy brak, zmienność opadów) to dziś główne ograniczenie rozwoju rolnictwa w strefie umiarkowanej.

Bez rzetelnych danych trudno mówić o planowaniu, a bez wdrożenia praktyk oszczędzających wodę i systemowego podejścia do retencji czeka nas nie tylko lokalna susza, ale też poważny deficyt wody w rolnictwie – z konsekwencjami dla całej gospodarki żywnościowej i naszych portfeli.

Co zatem musimy zrobić?

Póki co, każdy rolnik sobie rzepkę skrobie. Nie jest to w tym przypadku stwierdzenie prześmiewcze, a zgodne z rzeczywistością. Przy cenach energii, które już dawno przekroczyły granice zdrowego rozsądku – i, jak twierdzą analitycy, nie mają realnego uzasadnienia – woda pozostaje jednym z ostatnich zasobów, za które wciąż próbujemy płacić jak najmniej.

Aby pójść na przód, potrzebna jest wola polityków, którzy – jak wiadomo – nabierają wody w usta przed każdymi wyborami. Gdy jednak ta wola w końcu się pojawi, prawdopodobnie bardziej pod presją realiów niż wewnętrznej potrzeby działania – konieczne będzie wdrożenie rzeczywistych mechanizmów wsparcia: finansowych zachęt oraz doradztwa dla rolników. Tylko wtedy praktyki ograniczające zużycie i straty wody – od racjonalnego nawaniania, przez zmianę struktury upraw, po rozwój mikroretencji w gospodarstwie – mają szanse stać się standardem, a nie wyjątkiem.

Bo podstawowym wyzwaniem nie jest brak świadomości. Problem leży w przekonaniu, iż gospodarstwo to strefa autonomii – w pewnym zakresie to prawda, jednak nie powinno tak być w przypadku gospodarowania wodą. A w warunkach, w których każdy hektar ma wpływ na bilans regionu, brak informacji o tym, co dzieje się z wodą w setkach tysięcy rozproszonych gospodarstw jest luką, na której traci cała gospodarka.

Bez danych nie ma zarządzania. Bez narzędzi nie ma zmiany. A bez przekonania, iż wspólna odpowiedzialność za wodę zaczyna się na polu, nie tylko na sali sejmowej, każda susza będzie powtarzalną lekcją, z której nikt nie wyciąga wniosków.

Idź do oryginalnego materiału