Willy Brandt w Warszawie albo ciągłość i zmiana w niemieckiej polityce wobec Polski

forumdialogu.eu 4 dni temu
Zdjęcie: Unbenannt


Z okazji 80. urodzin Adama Krzemińskiego przypominamy jego rozmowę z Basilem Kerskim (DIALOG nr 94/2011) na temat wizyty Willy’ego Brandta w Warszawie w 1970 roku oraz burzliwej historii stosunków niemiecko-polskich.

Basil Kerski: Jak Pan zapamiętał dzień wizyty kanclerza RFN Willy’ego Brandta i ministra Waltera Scheela w Warszawie 7 grudnia 1970 roku?

Adam Krzemiński: Rano byłem umówiony z Günterem Grassem, który towarzyszył Brandtowi, na wywiad dla „Polityki”. Od lat marzyłem o takiej rozmowie, ponieważ to także jego powieści pchnęły mnie do germanistyki. Po wywiadzie pojechałem za Grassem śladem oficjalnego programu niemieckiej delegacji. Na Grób Nieznanego Żołnierza było już za późno, więc pojechałem pod pomnik Bohaterów Getta. Widziałem z daleka, jak Brandt podchodził do pomnika, ale potem zasłonił go tłum oficjeli i reporterów. Widziałem jednak poruszenie wracających z tej uroczystości i gorące komentarze agencyjne, które czytałem kilka godzin później w redakcji „Forum”, które zresztą w następnym numerze opublikowało zdjęcie klęczącego Brandta. Jednak kontrast był ogromy – małe zdjęcia u nas i ogromne w „Spieglu” i „Sternie”. Pamiętam też zawstydzające komentarze w prasie moczarowskiej, iż kanclerz ukląkł przed niewłaściwym pomnikiem. Zresztą historia polskiej recepcji gestu Brandta jest ciekawa.

Na ile w ogóle do świadomości Polaków przez telewizję czy inne media dotarł obraz klęczącego kanclerza przed pomnikiem?

Nie pamiętam, czy TVP pokazała w „Dzienniku” klęczącego kanclerza. Sądzę, iż tak. Nie jest prawdą, iż zdjęcie opublikowała jedynie „Fołks Sztyme”, ówczesne jedyne pismo żydowskie ukazujące się w PRL, było też „Życiu Warszawy”. W serwisie PAP było niejako „urzędowe” zdjęcie ujęte nieco z przodu, tak iż na pierwszym planie z lewej jest ramię prezentującego broń polskiego żołnierza. To zdjęcie jest też w trzytomowej edycji „Niemieckich miejsc pamięci”. Jednak media niemieckie eksponują zwykle ujęcie z boku, na którym widać także fasadę pomnika. Gdy w latach 70. takim właśnie zdjęciem chciałem zilustrować jeden z tekstów, cenzura ucięła je od dołu. Można było sądzić, iż Brandt stoi. Myślę, iż ten gest z 7 grudnia 1970 roku mimo wszystko dotarł do Polaków. Choć w oficjalnych mediach – a drugiego obiegu jeszcze nie było – nie był potem jakoś szczególnie nagłaśniany. Również dlatego, iż niedługo polska opinia zajęła się strajkiem na wybrzeżu, odejściem Gomułki, a sprawy niemieckie zeszły na plan dalszy. Gdy wróciły, to w postaci niemieckiej szarpaniny wokół ratyfikacji układu, a nie polityki pojednania. Niemniej dla młodych ludzi zainteresowanych relacjami polsko-niemieckimi – i w gruncie rzeczy czekających na ich przełom – gest Brandta był swoistym objawieniem nowej epoki.

Uklęknięcie Brandta w Warszawie odczytuję jako przekaz uniwersalny, nieskierowany do jednej grupy ofiar nazistowskiego ludobójstwa. To była także niema odpowiedź na list polskich biskupów z 1965 roku. Akurat socjaldemokratyczny kanclerz, któremu – jeżeli w ogóle – bliższa była mentalność protestancka niż katolicka, wyraził chrześcijańskim gestem to czego nie powiedzieli biskupi niemieccy w odpowiedzi na orędzie polskich biskupów. Dlatego kardynał Wyszyński powiedział potem z goryczą, iż Polacy otrzymali oczekiwaną odpowiedź na gest polskich biskupów, ale nie od tych Niemców, od których się spodziewali…

Czy wizycie Brandta i Scheela w Polsce towarzyszyły duże oczekiwania?

Ogromne. Dziś trudno sobie wyobrazić, jak poważny uraz powodowała w Polsce odmowa Bonn uznania granicy na Odrze i Nysie. To nie był tylko lęk przed niemieckim rewizjonizmem. To było upokorzenie tymczasowości i poczucie, iż jest się skazanym na radzieckie gwarancje i solidarność państw bloku. Z kolei uznanie tej granicy przez Niemcy Zachodnie dawało niejasną jeszcze nadzieję na normalność…

Basil Kerski i Adam Krzemiński

Mówię o swoich ówczesnych odczuciach, które o tyle nie były typowe, iż moje pierwsze „nocne rozmowy” z Niemcami, również z Zachodu, przeżyłem już w roku 1965, na studiach w Lipsku, w związku z listem biskupów i wyborami do Bundestagu, w czasie których Grass głośno wspierał Brandta i domagał się uznania polskiej granicy. W roku 1970 roku miałem 25 lat, ale Willy Brandt był dla mnie – i pewnie dla wielu Polaków mojej generacji – takim niemieckim Kennedym. Od roku 1967 przyglądałem mu się z redakcji „Forum”, gdzie miałem do dyspozycji prasę zachodnią. Widziałem, iż powstanie koalicji socjalliberalnej jesienią 1969 roku było polityczną, mentalną i moralną cezurą. Nie tylko dlatego, iż Brandt był w czasie wojny emigrantem i antyfaszystą, ale dlatego iż pociągnął za sobą młode pokolenie zbuntowane przeciwko generacji rodziców, byłych nazistów. Brandt jakby zapraszał nas, młodych, do atrakcyjnej podróży, do przekraczania barier. Nie wskazywał celu, ale kierunek. Na wewnątrz pociągał hasłem „więcej demokracji”, na zewnątrz „zmiany poprzez zbliżenie”.

Lata 60. to koniec „naszej małej stabilizacji” zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Praska Wiosna 1968, a u nas Marzec, w USA protest przeciwko wojnie wietnamskiej, we Francji Paryski Maj, w Niemczech rewolta młodzieżowa i odejście od władzy chadeków, to wszystko było przejawem wielkiego przesunięcia tektonicznych płyt w polityce, kulturze, mentalności, i to ponad żelazną kurtyną. Wyczuwalne – choć jeszcze niezbyt skonkretyzowane – było poczucie, iż nasze pokolenie może tworzyć naczynia połączone ponad zimnowojennymi podziałami. Willy Brandt był dla niejednego z nas jednym z eksponentów tych oczekiwań. Dla przedstawicieli partyjnego „betonu” był natomiast zagrożeniem. Walter Ulbricht nazwał jego politykę wschodnią „rewizjonizmem w kapciach”, groźnym rozmiękczaniem państw komunistycznych.

A jak przebiegła Pańska rozmowa z Grassem?

Doskonale ją pamiętam. Nie była długa. Grass miał mało czasu, jakieś 20 minut, ale padły w niej sformułowania, które trwale wpłynęły na moją postawą publicysty-germanisty. W pewnym momencie Grass powiedział, iż polska „zwichrowana mentalność” może być „przeciwwagą” dla „ociężałego i skrytego intelektualizmu Niemców”. To wyznanie zabrzmiało wręcz uwodzicielsko: nie tylko oni nam są potrzebni, ale i my im! Poza tym Grass ujął się za dwoma światowej sławy pisarzami – Sławomirem Mrożkiem i Leszkiem Kołakowskim – którzy niedawno wyemigrowali z Polski. Wywiad błyskawicznie spisałem, przetłumaczyłem i zaniosłem do redakcji. Następnego dnia zadzwonił do mnie redaktor działu kultury w „Polityce”, Tadeusz Drewnowski, mówiąc, iż cenzura chce wykreślić fragment o Mrożku i Kołakowskim. Można go jednak uratować, jeżeli dopiszemy w pańskim pytaniu, iż Kołakowski jest za granicą „za wiedzą władz, a Mrożek w każdej chwili może wrócić”, który wariant pan wybiera? Odpowiedziałem, iż zależy mi przede wszystkim na tym, by czytelnik wiedział, jakie jest stanowisko Grassa w tej sprawie. Adam Michnik opowiadał mi potem, iż czytał ten wywiad w więzieniu. Interwencja Grassa zrobiła na nim wrażenie, natomiast z niesmakiem przyjął, iż „ten jakiś Krzemiński się tak głupio mądrzy”. Ale warto było…

Czy Pańskim zdaniem Brandt był dobrze przygotowany do tej trudnej wizyty? Dla wielu obserwatorów na świecie najważniejsza była wtedy wizyta Brandta i Scheela w Moskwie, bo tam decydowano o losie podzielonych Niemiec. Czy Brandt zdawał sobie sprawę z tego, iż ten jeden dzień w Polsce będzie jednak tak istotny dla jego polityki zagranicznej, tak symboliczny dla Niemiec Zachodnich? Czy Pan wie, jak przygotowywał się do podróży do Warszawy?

Brandt wiedział, iż jedzie złożyć podpis pod rezygnacją z dawnych niemieckich terenów wschodnich. I ta świadomość musiała być dla niego wielkim ciężarem. Znał też rozpalone nastroje niemieckiej prawicy. Przez lata wytrzymywał ataki na siebie, iż jest zdrajcą, dzieckiem nieślubnym, iż w czasie wojny był w obcym mundurze, podczas gdy każdy normalny Niemiec nosił feldgrau Wehrmachtu. O Brandcie mówi się, iż był mimozą, iż zawiódł jako głowa rodziny, bo szukał akceptacji tłumów i kobiet. Taki łatwy psychologizm można zobaczyć w 90-minutowym filmie wyprodukowanym przez telewizję Arte. Tymczasem Brandt musiał mieć w latach 60. ogromną siłę woli. Trzy razy przegrywał wybory, a jednak podnosił się i zrobił to, co zrobione być powinno. Uznał skutki wojny, od czego partie zachodnioniemieckie wykręcały się przez dwadzieścia lat.

W jego pojmowaniu polityki Polska odgrywała pewną, choć ograniczoną rolę. Nie znajduję w pismach i mowach Brandta jakiejś szczególnej znajomości polskiej historii, śladów polskich lektur – z wyjątkiem „Zdążyć przed Panem Bogiem” Hanny Krall. Marek Edelman twierdził, iż w latach trzydziestych był na odczycie Brandta w Warszawie, ale w pamiętnikach Brandta nie ma śladu takiego odczytu. W latach 60. Brandt spotykał się z emisariuszami Władysława Gomułki, I sekretarza partii, jak Mieczysław Rakowski, ale głębszej zażyłości z nimi nie znalazł. Tłumacz Gomułki, Mieczysław Tomala, opowiada, iż w samochodzie, w którym Willy Brandt jechał z premierem Józefem Cyrankiewiczem z Okęcia do rezydencji w Wilanowie panowała chłodna atmosfera. Wreszcie Brandt ni stąd, ni zowąd zapytał: „A jak tam żniwa?”, bo o żniwa zapytał go w czasie wizyty w Moskwie premier ZSRR Aleksiej Kosygin. Najwyraźniej Brandt, któremu nie mieściło się w głowie, by szef rządu dużego państwa interesował się żniwami, uznał to pytanie za osobliwą formę uprzejmości w krajach socjalistycznych. Natomiast już po podpisaniu układu rozmowy z Gomułką i Cyrankiewiczem były ożywione.

Polska – ze względu na Odrę i Nysę – była centralnym elementem polityki wschodniej Brandta, ale – ze względu na radziecką hegemonię – była partnerem „w pakiecie”, a nie samym w sobie. Jednak mimo braku głębszej znajomości Polski Brandt miał świadomość rozmiaru zbrodni niemieckich w Polsce i znaczenia Polski w Europie. Jego uklęknięcie w Warszawie to w moim przekonaniu spontaniczny, ale całkowicie świadomy gest przed adekwatnym pomnikiem – Bohaterów Getta. Niemiecki kanclerz ukląkł wobec bezmiaru wszystkich ofiar hitlerowskiego ludobójstwa, a nie wyłącznie Holocaustu. W każdym razie ja już wówczas ten gest Brandta tak odebrałem.

Potwierdził to w późniejszych rozmowach z Panem?

Z Brandtem rozmawiałem dwa razy. Po raz pierwszy był to wywiad przed jego przyjazdem do Warszawy w 1985 roku. Wyglądał fatalnie, na bardzo chorego już człowieka. Tuż przed wywiadem Wolfgang Clement, późniejszy premier Nadrenii Północnej-Westfalii, szepnął mu, iż to wywiad dla „Polityki” warszawskiej, a nie belgradzkiej. Ta pierwsza rozmowa była zawodowa, poprawna, zdystansowana. Natomiast druga była wzruszająca. Było kilka dni po upadku muru, w bońskiej Beethoven-Halle Fundacja Eberta urządziła wielki mityng z Brandtem, kilka tysięcy słuchaczy. Głównym mówcą był Brandt, potem mieliśmy krótkie wypowiedzi my, sąsiedzi Niemców. Pod koniec Brandt ostentacyjnie podszedł do mnie i poprosił na podium na stronę. Powiedział mi wtedy słowa, które trudno zapomnieć: „Seien Sie auf der Hut vor der deutschen Juristerei”. Chrońcie się przed niemieckim prawniczeniem. Proszę sobie wyobrazić byłego niemieckiego kanclerza, który przestrzega Polaka przed kruczkami prawnymi, które mogą stosować Niemcy. Brandtowi może brakowało wyczucia spraw polskich, brakowało odpowiednich anten, ale jednak to zdanie powiedział. Natomiast co do gestu w Warszawie: Brandt wtedy w Beethoven-Halle nie zwierzał mi się ze swych motywacji, ale podobała mu się moja interpretacja, iż to adekwatne miejsce dla gestu wobec wszystkich ofiar zbrodni nazistowskich.

Pana wspomnienia nie rozwiewają polskich pretensji, iż Brandt nie szukał intensywniejszego kontaktu z Polakami.

Moim zdaniem, dopiero Helmut Schmidt dostrzegł w Polsce w miarę samodzielnego gracza. Jego publiczna uwaga z połowy lat 70., iż mógłby sobie Gierka wyobrazić w swoim rządzie wywołała konsternację, ale była bezprzykładnym komplementem w dziejach stosunków polsko-niemieckich. Schmidt przyjął patronat nad Deutsches Polen-Institut Karla Dedeciusa i zaglądał do wydawanej przez niego „Biblioteki Polskiej”. Również Gerhard Schröder – jak sam mogłem się przekonać – przeczytał historię Polski Normana Daviesa, którą mu sprezentował Aleksander Kwaśniewski. Natomiast u Helmuta Kohla nigdy takiego dowodu zainteresowania nie dostrzegłem…

Być może Kohl nie wczytywał się w książki dotyczące historii Polski, ale zdawał sobie sprawę z dużego znaczenia relacji polsko-niemieckich dla Republiki Federalnej…

Taką samą świadomość miał też Brandt, który podobnie jak Adenauer powtarzał, iż stosunki z Polską mają dla Niemiec takie samo znaczenie, jak z Francją. Tyle iż w przypadku Adenauera nic z tego nie wynikało. Powrócę jeszcze raz do wagi uklęknięcia w Warszawie, nie w Yad Vashem, tylko na miejscu zbrodni, w szczególnym miejscu niemieckiej pamięci. Szkoda, iż w Polsce często tak łatwo przechodzimy do porządku dziennego wobec tego wyzwania, które Brandt swym gestem rzucił niemieckiej opinii publicznej. On, który ze względu na swą biografię, wcale nie był do tego moralnie zobligowany, pokazał ziomkom, iż wykręcają się od poczucia winy. A zrobił to w dniu, gdy składał podpis pod uznaniem granicy. To był jasny przekaz. Uznajcie wreszcie rezygnację z byłych wschodnich prowincji za formę pokuty za to, co III Rzesza, a więc wielu z was, wyprawiało na Wschodzie… Jego i Waltera Scheela z FDP – ale także Richarda von Weizsäckera z CDU – walka o uznanie przez Niemcy granicy nie była przecież jakimś prezentem dla Polski, to było wydzieranie z Niemców dziejowej konieczności jeżeli nie w imię dziejowej sprawiedliwości, to pokoju i dobrego współżycia z najtrudniejszym w XX wieku sąsiedztwie w Europie.

Spór wokół konieczności uznania powojennych granic toczył się w Republice Federalnej przez lata. Już w 1958 roku Golo Mann w swojej historii Niemiec napisał, iż Niemcy muszą zaakceptować zmianę mapy Niemiec, kształtu państwa i wyciągnąć z tego wnioski. Zmieniły się granice, zmienił się niemiecki krajobraz kulturowy, pisał Mann, nie ma alternatywy wobec powojennego kształtu Niemiec.

Taka postawa nie była ani wtedy, ani choćby dużo później taka oczywista. Pamiętam wypowiedź Wolfganga Schäublego w czasie spotkania z nowiutkimi burszami, studentami-korporantami, z byłej NRD na zamku w Wartburgu w 1991 roku na temat zjednoczenia Niemiec. Mówił wtedy, iż rząd federalny musiał uznać powojenne granice, ponieważ inaczej nie doszłoby do zjednoczenia. Tymczasem mógł powiedzieć, iż mimo bolesnej utraty Śląska, Pomorza i Prus Wschodnich, to jednak szczerze uznaliśmy tę granicę, ponieważ nareszcie chcemy żyć z Polakami w zgodzie i dobrym sąsiedztwie. Schäuble mówił o kosztach – nie ma zjednoczenia bez Odry i Nysy – a nie tych historycznych lekcjach, o których 40 lat wcześniej mówił Golo Mann. Podobnie jak Schäuble wypowiadał się w 1990 roku kanclerz Kohl. I to nie Helmut Kohl złożył podpisał pod ostatecznym traktatem granicznym z listopada 1990 roku, tylko minister spraw zagranicznych Hans-Dietrich Genscher. Wyszło na to, iż „kanclerz zjednoczenia” nie chciał pobrudzić sobie rąk tym atramentem. Natomiast kanclerz Brandt miał odwagę pójść wbrew ogromnej części niemieckich resentymentów. A w 1972 choćby narażał swoje kanclerstwo ryzykując przedwczesne wybory. Faktycznie były one referendum w sprawie jego polityki wschodniej. I wygrał. Kohl w 1990 roku kręcił w sprawie granicy, bo nie chciał zaryzykować utraty kilku procent głosów wypędzonych.

Czy Pan nie jest zbyt krytyczny wobec kanclerza Kohla? Helmut Kohl nie zmienił polityki zachodnioniemieckiej po 1982 roku, kontynuował przecież politykę Brandta i Schmidta. Wydaje mi się, iż warto także podkreślić inną zasługę Kohla dla Polski. Pragnąc szybkiego zjednoczenia Niemiec w strukturach Zachodu, chciał także szybkiego wycofania wojsk sowieckich z Europy Środkowej, a te postulaty były w interesie demokratycznej Polski, która w 1990 roku stała się bezpośrednim sąsiadem NATO oraz Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej.

To święta prawda. Jakkolwiek można też zestawić to z listą niepotrzebnych zaniechań kanclerza z lat 90. w naszych sprawach, które się potem zemściły. Uważam, iż nie powinniśmy traktować polityki niemieckiej wobec Polski tak, iż jednego kanclerzowi wynosimy pod niebiosa, a na drugiego tylko sarkamy, ponieważ w gruncie rzeczy niemiecka Polenpolitik jest od czasów Brandta obliczalna i spolegliwa – przy wszystkich kolcach i wertepach. Dotyczy to także szarganego u nas Gerharda Schrödera. Jego przejście na garnuszek Gazpromu można uznać za mizerny styl dla niemieckiego socjaldemokraty. Ale nie mogę zapomnieć tego wszystkiego dobrego, co Schröder – poza rurociągiem bałtyckim – zrobił dla naszego sąsiedztwa. Zaraz po wygranej w 1998 roku uruchomił od lat blokowane przez Bonn odszkodowania dla byłych więźniów obozów koncentracyjnych. W 2000 wsparł w Nicei polskie aspiracje. W grudniu 2002, w ostatnim momencie procesu akcesyjnego, wpłynął na zwiększenie subwencji dla polskiego rolnictwa o miliard euro. W 2004 roku zdecydowanie odciął się od roszczeń majątkowych wypędzonych. To mało?

Nie powinniśmy też zapominać, iż według sondaży UE w roku 2004 nie było w społeczeństwie niemieckim większości dla przystąpienia Polski do Unii. A mimo to rząd Schrödera – i wszystkie partie w Bundestagu – konsekwentnie forsował rozszerzenie Unii na Wschód. W tej kwestii polsko-niemiecka wspólnota interesów funkcjonowała. Powróćmy jeszcze do europejskiego miejsca pamięci „Brandt w Warszawie”. Na ile jest to także miejscem pamięci dla Polaków? W latach 70. mimo destruktywnych działań cenzury obraz klęczącego kanclerza był przecież ważnym symbolem dla wielu Polaków. Pozytywnym wizerunkiem Republiki Federalnej jako państwa, które Polacy chcieli zobaczyć – obrazem państwa opartego na samokrytycznej refleksji, narodu dojrzałego, otwartego na pojednanie. Odnoszę jednak wrażenie, iż w ciągu ostatnich 20-25 lat obraz kanclerza klęczącego w Warszawie wielu Polakom zniknął z pamięci.

Mimo iż w PRL cenzura niechętnie godziła się na publikację zdjęcia klęczącego kanclerza, było ono znane jako symbol. W latach 70. niejako osmotycznie weszło do świadomości niemałej części społeczeństwa. Willy Brandt był ikoną dobrego Niemca. Gdy w roku 1974, po ujawnieniu, iż NRD ulokowała w jego otoczeniu szpiega, Brandt odszedł, zapanowała konsternacja. Pamiętam, iż portret jego następcy, Helmuta Schmidta, zatytułowałem „Lepszy od najlepszego”. Chyba dobrze trafiłem.

Prawdą jest też, iż ikonę Willy’ego Brandta klęczącego w Warszawie, przesłoniła w latach 70. lawina frapujących obrazów polsko-niemieckich, kompletnie niewyobrażalnych w latach 60. Myślę, iż ogromny wpływ na obraz Republiki Federalnej w Polsce miało na przykład świetne przyjęcie polskich piłkarzy w czasie mistrzostwa świata w 1974 roku. Obszerne relacje telewizyjne ze Stuttgartu i Frankfurtu pokazały całkiem inne Niemcy Zachodnie. Zresztą stały się one w miarą dostępne. W czasach Gierka wyjazd turystyczny na Zachód stał się realny.

Ale przecież nie wszyscy mieli ten przywilej…

Oczywiście, jednak setki tysięcy ludzi paszporty otrzymywało. Niemcy Zachodnie stawały się realne i bliższe. Zaczęła się konferencja podręcznikowa, wywołując otwarte debaty w obu krajach. Potem powstała opozycja, tworząc sieć własnych kontaktów niemieckich i przyjaźni. Pojawiły się nowe tematy dwustronne i ikona „Brandt w 1970 roku w Warszawie” nie była już świętym obrazkiem.

Wydaje mi się, iż to chłodny stosunek Brandta do Solidarności w latach 80. spowodował ulotnienie się z polskiej świadomości jego gestu z 1970 roku.

W latach 80. na pewno. Ale sprawa jest bardziej złożona. Pod koniec lat 70. sympatia Polaków wobec Niemców przesunęła się na niemiecki Kościół katolicki. Wiadomo było, iż to kardynałowie niemieccy w decydujący sposób wpłynęli na wybór Karola Wojtyły na papieża. Ich zaangażowanie było jakby tą długo oczekiwaną odważną odpowiedzią niemieckich biskupów na list polskiego episkopatu z 1965 roku.

Natomiast prawdą jest, iż Brandt nie czuł rewolucji Solidarności. Nikaragua tak, Salwador – proszę bardzo, ale nie Polska i Europa, ze względu na konfrontację mocarstw. Brandt chciał zbliżenia i zmian w Europie Wschodniej, ale obawiał się destabilizacji. Dopiero latem 1989 przyznał, iż zmiany jednak muszą uwzględniać złamanie skostniałych struktur. Przedtem kluczył. Gdy w 1984 roku Adam Michnik przycisnął go listem otwartym pisanym z więzienia, Brandt się migał. Adamowi chodziło o wsparcie w polskiej walce wewnętrznej, Brandtowi – o wsparcie dla jego akcji na rzecz nowego odprężenia. Brandt Polski nie czuł. Ale gwoli sprawiedliwości trzeba też powiedzieć, iż również chadecja była bardzo ostrożna, choćby tacy antykomuniści jak Franz Josef Strauss chętnie spotykali się z Erichem Honeckerem, sprawy polskie pozostawiając z boku.

Dziś wydaje się, iż zarówno krytycy jak i obrońcy Brandta argumentują nazbyt emocjonalnie i niezupełnie historycznie. Spotkanie Brandta z Wałęsą mogło w 1985 roku dojść do skutku – gdy rozważano spotkanie w Pałacu Prymasowskim okazało się, iż prymas nie bardzo chce odgrywać rolę pośrednika. Wałęsie zaszkodził pośrednio prezydent Mitterrand, który w przededniu warszawskiej wizyty Brandta przyjął w Pałacu Elizejskim generała Jaruzelskiego. Ale niewątpliwie: gdyby Brandt się wtedy uparł, do spotkania by doszło. Sprawa została zatarta w 1989 roku, gdy obaj nobliści spotkali się w Bonn. Dziś złego osadu chyba już nie ma. W roku 2000 solidarnościowy premier Jerzy Buzek i socjaldemokratyczny kanclerz Gerhard Schröder razem odsłonili w Warszawie tablicę upamiętniającą uklęknięcie Willy’ego Brandta.

Również Lech Wałęsa nie żywi urazy. Podczas obchodów 80-lecia Güntera Grassa w Gdańsku w 2007 roku, w czasie publicznej dyskusji z Grassem, Stefanem Mellerem i Richardem von Weizsäckerem Wałęsa powiedział wprost: „Ja nie mam pretensji do Willy’ego Brandta, iż się ze mną wtedy nie spotkał. Trzeba wtedy było robić wszystko, żeby nie drażnić misia na Wschodzie”.

Jednak pozostaje pytanie o styl polityki Brandta, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, wobec ruchów antykomunistycznych i demokratycznych w bloku sowieckim.

Ale to nie kwestia stylu czy smaku. Nie spotykając się z Wałęsą w 1985 roku, Brandt ujawnił brak znajomości spraw polskich. Mimo to wiedział, iż Polska jest dla Niemców ważna. W 1970 roku postąpił absolutnie słusznie, z wielką odwagą moralną.

Uważam, iż ta wizyta Brandta w Warszawie to dla Republiki Federalnej jedno z fundamentalnych miejsc pamięci.

Absolutnie tak. Republika Federalna ma kilka miejsc pamięci tak zasadniczych dla jej demokratycznej tożsamości. Najważniejszym jest pamięć Holocaustu, czego przejawem jest monument przy Bramie Brandenburskiej, drugim – upadek muru w 1989. Natomiast w centrum niemieckiego ikonostasu jest uścisk Adenauera z de Gaullem w Reims i Willy Brandt klęczący w Warszawie. Takiej siły nie mają, moim zdaniem, zdjęcia Adenauera z Ben Gurionem, Kohla i Mazowieckiego w czasie „mszy pojednania” w Krzyżowej czy uśmiechniętych Kohla i Gorbaczowa na Kaukazie.

Wychodząc poza wąską polsko-niemiecką perspektywę, jakie znaczenie miał rok 1970 i ówczesny traktat warszawski dla Europy?

Wizyta Brandta w Warszawie była, moim zdaniem, momentem zwrotnym w powojennej historii Europy Środkowej. Bez uznania przez Niemcy polskiej granicy zachodniej, wewnętrzna demokratyzacja państw bloku była niezmiernie utrudniona. Dowodem Czechosłowacja w 1968 roku. Gomułka nalegał w Moskwie na zbrojną interwencję przeciwko Praskiej Wiośnie nie dlatego, iż obcy mu był wszelki liberalizm, ale dlatego, iż obawiał się wyłuskania Czechosłowacji z bloku i osamotnienia Polski w walce o uznanie przez Republikę Federalną granicy na Odrze i Nysie. Nie oceniam teraz jego rozumowania, a jedynie je odtwarzam. Gomułka nie ufał Moskwie w sprawie niemieckiej. Obawiał się porozumienia w duchu noty Stalina z 1952…

Zgody na zjednoczenie Niemiec w zamian za ich neutralizację…

I miał powody. W 1955 roku Chruszczow nawiązał stosunki dyplomatyczne z RFN, mimo iż Bonn odmawiało uznania granicy. A w 1964 Chruszczow przez swego zięcia, naczelnego „Izwiestii”, sondował nowe zbliżenie. To między innymi z inicjatywy Gomułki, Leonid Breżniew obalił wtedy Chruszczowa. Z drugiej strony Bonn uzyskało sukcesy. Do roku 1967 w bloku obowiązywała doktryna Gomułki. Nikt (poza Moskwą) nie nawiąże stosunków z RFN dopóki Bonn nie uzna NRD i granicy na Odrze i Nysie. Ale w styczniu 1967 wyłamała się z tej zasady Rumunia, następne były Węgry i Bułgaria. Odpowiedzią miał być „żelazny trójkąt” PRL–NRD–CSRS. Jednak Praska Wiosna pokazała, iż i żelazo się kruszy. Brandt – który był wtedy ministrem spraw zagranicznych w rządzie Kurta Georga Kiesingera – mówił co prawda na zjeździe SPD w maju 1968 o uznaniu polskiej granicy, ale w Czechosłowacji prasa dyskutowała o powrocie do przedwojennej „małej ententy” – bez Polski, ale z Jugosławią. Na przemówienie Brandta Gomułka odpowiedział dopiero w maju 1969, po zgnieceniu praskiej rewolucji proponując rozmowy bez warunków wstępnych. Brandt na to przemówienie odpowiedział jesienią w deklaracji rządowej. Rok później Bonn uznało polską granicę. To nie jest usprawiedliwienie polskiej interwencji, tylko pokazanie, w jakim świecie wówczas żyliśmy.

Od grudnia 1970 roku zaczyna się w bloku wschodnim nowa era. Strajk na wybrzeżu tydzień po uznaniu granicy symbolicznie pokazał, iż w Polsce polityczny środek ciężkości przesuwa się na sprawy wewnętrzne. W latach 60. były to sprawy niemieckie: 650-lecie Grunwaldu w 1960, spór Gomułki z kardynałem Wyszyńskim wokół listu biskupów w 1965. Po uznaniu granicy i upadku Gomułki w grudniu 1971 PRL „normalnieje”. Gierek prowadzi politykę ostrożnego otwarcia na zewnątrz i na wewnątrz. W 1975 roku konferencja w Helsinkach z jednej strony uznaje radziecką hegemonię w bloku wschodnim, z drugiej jednak stwarza pewne pole swobód obywatelskich, na które mogą się powołać ruchy opozycyjne jak KOR, a potem Solidarność. I na koniec: stan wojenny wprowadzony w PRL w 1981 roku jest jakościowo czymś zupełnie innym niż radziecka interwencja w NRD 1953, na Węgrzech w 1956 i w Czechosłowacji w 1968 roku.

Po uznaniu polskiej granicy przez Republikę Federalną erozja bloku nabiera dynamiki, niezależnie od różnic między poszczególnymi krajami czy cofnięcia akcji na lata – jak w Czechosłowacji Gustava Husaka. Bez wizyty Brandta w grudniu 1970 w Warszawie nie byłoby w 1975 roku Helsinek i marginesu swobody dla działania opozycji. Bez uznania granicy nie byłoby też wytyczenia przez Watykan nowych granic diecezji na polskich ziemiach zachodnich, a bez tego nie byłoby pojednania obu episkopatów w roku 1978, i wyboru Karola Wojtyły na papieża.

Można śmiało powiedzieć, iż wizyta Brandta w 1970 roku była cezurą w powojennych dziejach Polski, Niemiec i Europy. A jej ikoną był wizerunek niemieckiego kanclerza klęczącego w Warszawie…

Ma rację historyk Heinrich August Winkler, gdy mówi, iż kwestia polska (odzyskanie wolności) i niemiecka (uzyskanie zjednoczenia) były ze sobą zrośnięte od dwustu lat. W XIX i pierwszej połowie XX wieku były tragicznie konkurencyjne: albo Niemcy górą, i wtedy nie ma Polski, albo Polska, a wtedy Niemcy są okrojone i okupowane. Po II wojnie były w naszych wzajemnych relacjach dwie fazy.

Pierwsza, to próba oddzielenia w Niemczech Zachodnich problemu zjednoczenia Niemiec od problematyki polsko-niemieckiej. Udawanie, iż kwestia granic jest otwarta, a przy ewentualnych rozmowach pokojowych da się choćby granice zrewidować. Faza druga zaczyna się w latach 60. „nową polityką wschodnią” Willy’ego Brandta, której sercem – przy całym uznaniu radzieckiej hegemonii w Europie Wschodniej – było zrozumienie faktu, iż nie ma mowy o przezwyciężeniu podziału Niemiec, bez uznania polskiej granicy i polskiej podmiotowości w Europie. W grudniu 1970 Brandt pośrednio odpowiedział nie tylko na list biskupów z 1965 roku, ale i na plan Rapackiego, który Moskwa popierała niechętnie, bo strefa bezatomowa obejmująca oba państwa niemieckie, Polskę i Czechosłowację osłabiałaby radzieckie wpływy, a wzmacniała współpracę państw środkowoeuropejskich.

W istocie to w grudniu 1970 roku położone zostały podwaliny pod tę „polsko-niemiecką wspólnotę interesów”, którą w styczniu 1990 sformułowali ministrowie Krzysztof Skubiszewski i Hans-Dietrich Genscher – ten ostatni był zresztą w 1970 roku ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Brandta. Krótko mówiąc: bez 7 grudnia 1970 nie byłoby 9 listopada 1989, zjednoczenia Niemiec, upadku ZSRR i wejścia Polski do NATO i UE.

Ale dzieje naszych wzajemnych stosunków po 7 grudnia 1970 roku to także historia długiej i trudnej ratyfikacji traktatu warszawskiego w Bundestagu, i negacji w Polsce znaczenia tego dziejowego przełomu. SPD i liberałowie bronili w Bundestagu polityki wschodniej, zaś wielu polityków konserwatywnych ją zwalczało.

Rażąca była ówczesna małostkowość chadeków. Ale była też odważna postawa Richarda von Weizsäckera i tych polityków CDU, którzy spowodowali powstrzymanie się chadeków od głosowania i tym samym umożliwili ratyfikację. Niemiej trudno zapomnieć fakt, iż to akurat partia w dużej mierze katolicka, jaką jest CDU-CSU, hamowała uznanie granicy. Narodowy egoizm był większy niż moralna odpowiedzialność europejska. Dopiero Helmut Kohl przesunął te akcenty.

Irytujące dla Polaków było też orzeczenie Federalnego Trybunału Konstytucyjnego z 1975 roku, które pokazało, iż w kwestii granic Republika Federalna inaczej interpretuje konsekwencje prawne traktatu z 1970 roku niż Warszawa, jedynie warunkowo uznając granicę – do przyszłego zjednoczenia. Traktat był co prawda przełomem dla relacji polsko-niemieckich, ale jego interpretacje prawne wywoływały w Polsce rozczarowanie i nieufność.

Jednak powrót do sytuacji sprzed 1970 roku był już niemożliwy. Mimo rozczarowania orzeczeniem trybunału, mimo późniejszych zapaści w relacjach polsko-niemieckich po wprowadzeniu stanu wojennego, przełom roku 1970 był nieodwracalny. Dowodem nie tylko sympatie Niemców do Polaków mierzone milionami paczek w latach 80., a także – przy wszystkich przerysowaniach – kontakty niemieckich elit politycznych z elitami solidarnościowymi i peerelowskimi przed rokiem 1989. To wszystko przyniosło efekty w latach 90. stosunkowo łagodnym przeskoczeniem niebezpiecznych raf w polityce europejskiej – upadkiem komunizmu i odbudową kapitalizmu.

Często Pan powtarza, iż w ciągu ostatnich 40 lat byliśmy świadkami nie tylko historycznych przełomów w relacjach polsko-niemieckich, ale także rewaloryzacji znaczenia tych stosunków dla Europy. Zarazem uważa Pan, iż tylko niewielu przedstawicieli elity politycznych i kulturalnych Niemiec jest świadomych znaczenia tej nowej dynamiki stosunków polsko-niemieckich dla przyszłych losów narodu niemieckiego…

Czego mi brakuje u młodej generacji niemieckich polityków, to wyczucia półcieni i życiodajnej znajomości podglebia kulturowego naszej części Europy. Nie wystarczy racjonalnie wpatrywać się w mapę kontynentu, na której z jednej strony dużym sąsiadem Niemiec jest Francja, a z drugiej Polska, więc dobrze by było, gdybyśmy szli razem. Trzeba też umieć myśleć w skali długiego trwania, wielkich procesów historycznych i powiązań kulturowych, znać blaski i cienie tradycji kultur politycznych obu krajów.

Młodzi karierę polityczną robią przede wszystkim dzięki polityce wewnętrznej, a nie europejskiej czy zagranicznej. Rezultatem nie jest może renacjonalizacja polityki w krajach UE – choć jest i taka teza – ile jej prowincjonalizacja. To samo dotyczy mediów. Niech pan popatrzy na tematy popularnych talk-show w telewizjach obu krajów. Tematy europejskie i sąsiedzkie są na marginesie.

Dzisiaj Niemcy kandydują w Polsce do władz komunalnych, a Polacy w Niemczech, ale tematy polsko-niemieckie – zresztą podobnie jak niemiecko-francuskie – nie są sexy. Dowodem absurdalna kłótnia o muzealizację wypędzeń. Wygląda na to, iż młode pokolenie nie znalazło własnej narracji tego sąsiedztwa, własnej narracji wspólnej historii, i własnej narracji zjednoczonej Europy. W Polsce pozostaje trywialna ideologia Waldemara Pawlaka o „wyciskaniu brukselki”, a w Niemczech – pęd do zaciskania własnej sakiewki, gdy mowa o Brukseli i Europie. Pokolenie czterdziestolatków nie sprawia wrażenia, by było gotowe pójść dla Europy na barykady przeciwko „wiecznie wczorajszym” we własnych krajach…

Patrząc przez pryzmat lat 1970 i 1989, co można powiedzieć o niemieckiej polityce wobec Polski? W swojej niemieckiej książce „Sprawdzian wobec Europy. Sąsiedztwo polsko-niemieckie musi siłę udać” (2008) pisał Pan, iż gdyby w ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci niemieccy kanclerze byli w sprawach polskich tak odważni wobec własnej opinii jak Willy Brandt w 1970, nie mielibyśmy tych wszystkich nieporozumień i konfliktów, które zatruły nasze stosunki po 2005 roku…

Ta gorzka uwaga dotyczy również naszych polityków. Gdyby w roku 1990 Helmut Kohl nie migał się w sprawach granicy ze względu na kilka procent głosów wypędzonych, Związek Wypędzonych przeszedłby pewnie w latach 90. inną ewolucję. Jej zapowiedzią była postawa Herberta Hupki i Hartmuta Koschyka. Gdyby Helmut Kohl zapisał w traktacie z 1991 roku (Gerhard Schröder powiedział to 1 sierpnia 2004 w Warszawie), iż rząd niemiecki nie będzie wspierał żadnych żądań wypędzonych o odszkodowanie, może ściągnąłby na siebie kłopoty, ale utonęłyby one w ogólnym pakiecie zjednoczenia Niemiec: transferu finansowego dla nowych landów i dla ZSRR za wycofanie armii radzieckiej. Ale Polska nie była dla kanclerza warta konfrontacji z lobby wypędzonych.

Również do ogródka naszych polityków lat 90. można wrzucić kamyk. Gdybyśmy z kolei wystąpili z inicjatywą wspólnego upamiętnienia wypędzeń i wysiedleń – a takie inicjatywy rodziły się oddolnie na Śląsku, Pomorzu, na Mazurach, we Wrocławiu, Głogowie, Gdańsku – nie mielibyśmy wojny o Centrum przeciw Wypędzeniom. W obu wypadkach inna byłaby atmosfera i inaczej mogłyby się skończyć wybory prezydenckie w 2005 roku.

Dziadek z Wehrmachtu by się pojawił…

Ale nie miałby znaczenia, bo proces wewnętrznego pojednania polsko-niemieckiego byłyby już tak zakorzeniony, iż nie dałoby się rozhuśtać antyniemieckich nastrojów. Ja zresztą uważam, iż one i tak były w 2005 słabsze, a tak myślały oba obozy – zwycięski PiS i przegrane PO. O tym, iż karta antyniemiecka jest słaba pokazały wyniki wyborów na zachodzie Polski i masowe poparcie w Gdańsku dla Grassa w roku 2006, gdy był atakowany w Niemczech i przez polską prawicę za to, iż zbyt późno ujawnił swój wojenny epizod z powołaniem jesienią 1944 do Waffen-SS.

W Polsce po prawej stronie zaczęła zanikać świadomość, iż w interesie Polski jest głęboka integracja Unii Europejskiej, i iż wtopienie się w Europę Zachodnią było marzeniem opozycji antykomunistycznej, demokratycznych prądów w polskiej myśli politycznej przed rokiem 1989…

Dokładnie. Tymczasem choćby sięgając do argumentu egoizmu narodowego można powiedzieć tak, jak mówili Francuzi w latach 60.: integracja europejska jest nam potrzebna po to, żeby Niemcy owatować przyjaznymi objęciami, i w ten sposób chronić się przed ich, ale i przed ewentualnymi naszymi, szaleństwami. Zresztą sami Niemcy angażujący się na rzecz zjednoczenia Europy, przypominali o tej pedagogicznej roli Europy. Podobało mi się, gdy Gesine Schwan, koordynatorka do spraw polsko-niemieckich, wzięła we Francji udział w kampanii przed referendum konstytucyjnym 2005 mówiąc Francuzom: nie zostawiajcie Polaków sam na sam z nami, pomóżcie im… Niestety, francuski lęk przed polskim hydraulikiem okazał się silniejszy. Ale wezwanie do solidarności europejskiej było wzorcowe.

Na koniec powrócę do zasadniczego pytania naszej rozmowy. Dlaczego z dzisiejszej perspektywy powrót do wydarzeń z 1970 roku jest ważny? Przecież można się skupić na przełomie 1989 roku, na traktacie granicznym z listopada 1990 czy na traktacie dobrosąsiedzkim z 1991 roku?

Nie wystarczy traktować historii jako zbioru izolowanych wydarzeń. Spotkanie Ottona III z Chrobrym, Grunwald, Powstanie Warszawskie, „msza pojednania” z 1989 – ważne jest zrozumienie historycznych procesów, bo to one pozwalają uczyć się na błędach.

Zarówno polski, jak i niemiecki maturzysta powinien znać nie tylko podstawowe fakty, ale i procesy zachodzące wokół nich. Katastrofalne błędy popełniane w przeszłości i niezwykłe sukcesy – i to wspólne, a nie kosztem sąsiada. Do zrozumienia tego procesu dochodzenie Niemców i Polaków do dzisiejszej wspólnoty interesów rok 1970 ma znaczenie przełomowe.

Tu nie chodzi tylko o ikonę klęczącego Brandta, czy „objęcia z Krzyżowej” Kohla i Mazowieckiego. Zarówno polski inteligent, jak niemiecki Bildungsbürger powinien znać i rozumieć logikę polsko-niemieckiego sąsiedztwa w XX wieku: powrót Polski na mapę Europy w wyniku niemieckiej klęski w I wojnie i rewolucji w Rosji, geneza i przebieg II wojny światowej, zbrodnie hitlerowskie popełnione w Polsce i powojenne losy wschodnich Niemców. Z drugiej strony obaj powinni znać proces dochodzenia do wspólnoty wartości oraz interesów, którą – przy wszystkich rozbieżnościach – mamy również dzisiaj. I Niemcy, i Polska są żywotnie zainteresowane tym, by UE funkcjonowała, była silna i żeby oba nasze narody trzymała w ryzach, gdybyśmy nagle stracili kontrolę nad sobą…

Czy Polacy i Niemcy mają coś do przekazania innym skonfliktowanym ze sobą narodom?

Jak najbardziej. Uważam, iż stosunki polsko-niemieckie mają dla pomyślności Europy znacznie większe niż stosunki niemiecko-francuskie, choć to Bonn i Paryż przed rokiem 1989 wypracowały ten wzorzec współpracy i pojednania, który myśmy skopiowali najpierw dla stosunków polsko-niemieckich, a potem przenieśliśmy na stosunki z Ukrainą, Litwą, a ostatnio wypróbowujemy z Rosją. Jednak pojednanie niemiecko-francuskie jest łatwiejsze o tyle, iż opiera się na porównywalnych potencjałach gospodarczych, cywilizacyjnych, historycznych i militarnych. Z Polską sprawa jest trudniejsza. Niemcy muszą Polskę wpisać do swej świadomości politycznej i historycznej wbrew dwustuletniej tradycji, która od połowy XVIII wieku, a więc od Fryderyka II Wielkiego, uczyła, iż głównym sąsiadem Niemiec na wschodzie – partnerem i przeciwnikiem – jest Rosja, a Polska to tylko bezkształtne pojęcie geograficzne, masa dyspozycyjna w próbie sił z Rosją. Praktycznie to właśnie od Brandta – a niestety nie od Adenauera – zaczęła się fundamentalna zmiana paradygmatu w niemieckim myśleniu, która również nam pozwoliła – a przynajmniej powinna pozwolić – uwolnić się od „niemieckiego kompleksu” i przejąć aktywną rolę w Unii Europejskiej dla dobra zjednoczonej Europy, a nie tylko odreagowywania własnych kompleksów historycznych.

Idź do oryginalnego materiału