Wieś dla mieszczuchów albo prawo do rolnictwa

3 godzin temu

Głośny wyrok w sprawie rolnika spod Łodzi, Szymona Kluki, wywołał słuszne oburzenie i reakcję choćby samego ministra rolnictwa. Z jednej strony przegrana rolnika w sądzie wydaje się kuriozalna i tworząca potencjalnie groźny precedens (choć nie rozumiany formalnie), z drugiej skupia jak w soczewce zarówno patologie sądownictwa, jak też ogólne nierozumienie realiów wsi przez nowoprzybyłych mieszkańców, którzy dotąd prowadzili swoją egzystencję w większych ośrodkach miejskich. Wydaje się, iż nowi mieszkańcy wsi są gotowi obrazić się na rzeczywistość gdy ta nie sprosta ich oczekiwaniom i domagać się, by organy państwa przybliżyły tę rzeczywistość do ich wyobrażeń. Niestety, co oczywiste, kosztem kogoś innego.

Sprawa Szymona Kluki

Przed zastanowieniem się nad tym do czego to wszystko może prowadzić i jakie analogie przychodzą mi na myśl, na początek należy przedstawić same fakty dotyczące procesu. Jak donosi serwis farmer.pl, pan Szymon Kluka przegrał niedawno sprawę w Sądzie Apelacyjnym. Ma zapłacić pozywającym go sąsiadom po 30 tysięcy złotych w ramach odszkodowania, pokryć koszty sądowe oraz zastosować się do nałożonych ograniczeń, w tym: zasadzenia wokół swojej posesji 5-metrowy pas tui i ligustrów, stosować materiały o niskiej uciążliwości zapachowej i środki powodujące mniejszą emisję substancji zapachowych poprzez np. dawanie świniom pasz pochodzenia zwierzęcego, regularnie dezynfekować i myć chlewnię, ale przy tym oszczędnie korzystać z wody. Dodatkowo ma „unikać prowadzenia działalności uciążliwej zapachowo w porze wieczorowej i w dni wolne od pracy, a obornik czy gnojowicę wywozić jedynie w dni pochmurne i biorąc pod uwagę kierunek wiatru.” (cytat za artykułem z linku powyżej)

Pan Szymon został pozwany za powodowanie uciążliwości zapachowej ze względu na prowadzenie chlewni, którą rozbudował w 2013r. Od początku toczyła się batalia sądowa, która zakończyła się 12 maja 2022 roku wyrokiem Naczelnego Sądu Administracyjnego. Rolnik sprawę wygrał i chlewnia nie musiała zostać rozebrana. Można o tym poczytać w innym artykule tego samego serwisu. Osobno toczył się proces cywilny. Sąsiedzi żądali by hodowca ograniczył produkcję tuczników do 10 sztuk, „zastosował w chlewni biofiltry, biopłuczki i pochłaniacze, oraz wszelkie możliwe technologie eliminujące uciążliwe zapachy, oraz dokonał nasadzeń drzew i krzewów przy granicach działki. Z powodu obniżenia wartości ich nieruchomości, sąsiedzi zażądali też odszkodowania w wysokości 300 tys. zł, oraz po 50 tys. zł za doznane krzywdy.” Mimo mediacji i zgody pana Szymona na część postulatów (nie zgodził się na odszkodowania), do ugody nie doszło, a sprawa zakończyła się we wrześniu tego roku, jak to opisałem na początku. Jak to zatem możliwe, iż mimo legalnej działalności, nieprzekraczania przepisów i pozytywnych wyników kilku kontroli Szymon Kluka jednak został zobowiązany do zastosowania ograniczeń we własnej hodowli i wypłaty niższych, ale jednak odszkodowań dla sąsiadów? Cóż, sąd orzekł co następuje. Zacytuję artykuł. „Przede wszystkim jednak sąd w orzeczeniu stwierdza, iż immisje z gospodarstwa przekraczają „przeciętną miarę”. W swojej apelacji pozwany zakwestionował m.in. ową „przeciętna miarę”, bo nie mamy ustawy odorowej, która by wprowadzała jakieś miary. W tej sytuacji miarą powinny być chyba wyniki pomiarów emisji w gospodarstwie, a tu normy nie zostały przekroczone. Sąd Apelacyjny uznał jednak, iż pojęcia „przeciętna miara” w świetle prawa „nie można definiować wyłącznie przez pryzmat wyników pomiarów”, ale również w kontekście odczuć pokrzywdzonych i uwarunkowań społecznych. Fakt, iż zgodnie z opiniami biegłych, nieprzyjemne zapachy mogą być odczuwalne tylko czasami a nie non-stop nie sprawia wcale, iż immisje nie przekraczają przeciętnej miary.” Sąd miał się kierować nie tyle wynikami pomiarów, co „Sąd Okręgowy wyprowadził wnioski logicznie poprawne i zgodne z doświadczeniem życiowym”. Na korzyść skarżących miał przemawiać też fakt, iż Grodzisk (wieś, gdzie mieszka i pracuje pan Szymon) traci swój rolniczy charakter, gdyż pozostały w niej już tylko dwa gospodarstwa, które coś produkują. To wydaje mi się bardzo istotne. Nie sam fakt, iż tak się dzieje z wsiami, ale iż sąd uznał to za jakąś okoliczność wpływającą na wydany wyrok.

Rolnicy jak Indianie

Można zrozumieć, iż człowiek, który całe życie spędza w mieście i po latach przenosi się na wieś, żeby żyć w ciszy i bliżej natury doznaje szoku, kiedy ta natura nie dość, iż można ją zobaczyć i usłyszeć to jeszcze powąchać. I iż ten zapach mu się nie podoba. A nawet, iż uważa, iż ten zapach jest zbyt częsty i zbyt mocny i żeby to gdzieś zgłosić. Tylko dlaczego wiążące nie okazały się opinie biegłych o sporadycznym (56 dni w roku) uciążliwym zapachu albo wyniki pomiarów, a „zdrowy rozsądek”, który brzmi w tej sytuacji jak swoje zaprzeczenie? o ile zdrowy rozsądek sprawia, iż działanie zgodne z prawem jednak takie nie jest, bo komuś coś przeszkadza? Załóżmy, iż zapachy z chlewni były nie do wytrzymania. Dlaczego zatem nie wykazały tego kontrole? To byłoby jakieś wyjaśnienie, ale przecież takiego uzasadnienia nie było. To by wymagało chyba przyjazdu sędziego na tę wieś, stwierdzenia, iż „strasznie śmierdzi” i widocznie normy są zbyt łagodne, to chociaż ten sędzia coś zrobi, żeby wyrok był życiowy. Szczerze wątpię, iż tak to wyglądało.

Zatem rolnik ma sobie utrudnić pracę i płacić sąsiadom za wąchanie brzydkich zapachów, bo tak podpowiada życiowe doświadczenie i dlatego, iż na wsi jest już mało rolników. Może to znak, iż rolnicy są „po złej stronie historii” i jakaś konieczność dziejowa wyrzuci ich ze wsi, bo ją psują innym. Może powinny być wsie, gdzie można coś uprawiać, np. dalej od miast - takie powiedzmy rezerwaty. A inne - miłe, ciche miejsca bliżej miast służyłyby za sypialnie dla pracujących w tych miastach nie-rolników i dawnych miastowych.

Użyłem określenia „rezerwat” nieprzypadkowo. Sytuacja rolnika z Grodziska mogłaby być wstępem do stopniowego wypychania rolników ze wsi przez utrudnianie im pracy przez pozwy, odszkodowania, dodatkowe wymogi, które mogą choćby sprawić, iż produkcja stanie się nierentowna. Produkcja rolna, a zwłaszcza chów zwierząt są uciążliwe dla sąsiadów, więc do wyboru – przenieść się do bardziej rolniczej wsi, gdzie nikomu to nie będzie przeszkadzało albo zamknąć firmę. Nie wiadomo zresztą czy dałoby się zawsze takie przenosiny zorganizować. W końcu produkcja rolna wymaga sporej powierzchni działki. Może nie dla wszystkich starczy miejsca. Może trzeba będzie racjonować zezwolenia na prowadzenie działalności rolnej, bo ziemi w „rezerwatach” nie starczy dla wszystkich chętnego. To oczywiście gdybanie, ale logika sądu zmierza w tym kierunku. Wolność od smrodu ponad wolnością do hodowli zwierząt na wsi. I tutaj dochodzimy do północnoamerykańskich Indian, którzy ostatecznie wylądowali w rezerwatach po podboju Ameryki przez europejskich przybyszów. „Blade twarze” z czasem zawojowały ziemie od Atlantyku po wybrzeża Pacyfiku i już nie było żadnej linii granicznej ( czyli ang. frontier), za którą można by ich wypychać. Takie dokumenty jak Bulla „Sublimis Deus” Pawła III z 1537 roku były, zwłaszcza w Ameryce Północnej, gdzie podbojów dokonywali przybysze z Wielkiej Brytanii, głosem wołającego na puszczy. Papieski zakaz niewolenia i grabienia tubylców nie miał znaczenia. Filozofia Johna Locke’a miała dawać Europejczykom wolną rękę w zajmowaniu amerykańskiej ziemi. A wytłumaczenie było proste: Indianie nie mają prawa do ziemi, gdyż z niej nie korzystają. Nie uprawiając ziemi, nie zajmują jej, zatem można ją sobie wziąć. Rolnik z Grodziska widocznie źle korzysta z ziemi, więc trzeba mu tego najlepiej zabronić. W przeciwieństwie do Indianina rolnik powinien znaleźć inne miejsce ze względu na to, iż jest rolnikiem, Indianin musiał się przenosić, bo rolnikiem nie był.

Dla białych kolonizatorów Ameryki Indianin był jednak ciałem obcym, człowiekiem, który przegrywał rywalizację, bo żył na niższym poziomie, nie miał broni palnej, zaawansowanych domów, nie budował statków, ale też co istotne, marnował ziemię nie uprawiając jej. Wyrugowanie go było w interesie kolonizatorów. Jednak sąsiad rolnik to nie ciało obce. Co więcej, on produkuje żywność dla pozostałych. Utrudnianie pracy rolnikom, ograniczanie areału ziemi uprawnej/miejsc do hodowli zwierząt przez tworzenie „rezerwatów” może wręcz sprawić, iż ceniona często przez „miastowych” ekologiczna żywność straci rację bytu, bo trzeba będzie jeszcze bardziej zintensyfikować produkcję na mniejszym obszarze, zapomnieć o ugorowaniu ziemi (co akurat, przynajmniej w ogólnym zarysie, ma sens) i zwiększyć konieczność używania nawozów, pestycydów, itp. Może to też negatywnie wpłynąć na bezpieczeństwo żywnościowe państwa, jak górnolotnie by to nie brzmiało. Wystarczy pozbyć się „smrodzących” rolników i wieś wreszcie będzie taka jak należy dla zmęczonych miastem nowych jej mieszkańców. Spokojna i świeża wieś. Wieś marzeń w rzeczywistości. Może się spełnić. To trochę jak magiczne święta z Mikołajem, reniferami, skarpetami, sweterkami, tylko bez Bożego Narodzenia, bo nie jest dość inkluzywne. Tak samo jak inkluzywna nie jest wieś z rolnikami i ich śmierdzącymi zwierzętami. Ale kto wie? Może to już niedługo.

Idź do oryginalnego materiału