
Cytowane wyżej słowa wypowiedziane zostały jeszcze w lutym, czyli na progu rozhulanej już w pełni przez Donalda Trumpa globalnej wojny handlowej. Wtedy nowa amerykańska administracja groziła cłami wobec Meksyku i Kanady, zapowiadając je, żeby zaraz potem wciskać hamulec i zawieszać je na kolejny miesiąc. Dla rządzących w Mexico City taka postawa nie była żadnym zaskoczeniem, w końcu Trump cłami, a choćby całkowitym zawieszeniem handlu bilateralnego z Meksykiem groził już w pierwszej swojej kadencji. Nikt tego jednak nie brał na poważnie — do tego stopnia, iż radio NPR i dziennik „Los Angeles Times” rozpisywały się głównie o tym, iż bez meksykańskiego awokado amerykańskie zapasy skończą się po dwóch tygodniach.
Teraz, już po słynnym „Liberation Day”, w czasie którego Trump zwolnił blokadę maszyny losującej cła i praktycznie wysadził w powietrze powojenny międzynarodowy system gospodarczy, wiadomo, iż choćby te najbardziej absurdalne groźby, zwłaszcza gospodarcze, trzeba brać na poważnie.
Claudia Sheinbaum wybiera się zresztą do Białego Domu
2 kwietnia Meksyk został oszczędzony — ale tylko dlatego, iż już wcześniej Trump zapowiedział 25-procentowe cła na produkty z tego kraju i z Kanady. Potem zgodził się na wyłączenia wobec produktów, które objęte są regulacjami w ramach USMCA . To sukcesor NAFTA, zreformowana właśnie przez Trumpa w pierwszej jego kadencji strefa wolnego handlu pomiędzy USA, Kanadą i Meksykiem.

Donald Trump
Jak wylicza stacja CNN, zerowe cła obowiązują przez cały czas w transakcjach produktów spożywczych, elektroniki, chemii przemysłowej, ubrań i tekstyliów, produktów sektora farmaceutycznego i sprzętu medycznego. To wszystko sektory ważne, ale nie najważniejsze. Nie da się ich porównać z produkcją stali, aluminium czy przede wszystkim z przemysłem samochodowym, który odpowiada za niemal jedną trzecią (30 proc.) całego meksykańskiego eksportu do Stanów Zjednoczonych. Jak informuje „Washington Post”, Claudia Sheinbaum wybiera się zresztą do Białego Domu jeszcze w kwietniu, właśnie po to, żeby Trumpa przekonać do kolejnych wyłączeń celnych.
Dyskusja o cłach i ich długotrwałych konsekwencjach nie może być jednak toczona poza lokalnymi kontekstami — i na przykładzie Meksyku widać to akurat najdobitniej. Dobrze wyjaśnił to w rozmowie z Gideonem Rachmanem z „The Financial Times” Luis de la Calle, prawnik i ekonomista zajmujący się konkurencyjnością i handlem międzynarodowym, jeden z głównych negocjatorów zaangażowanych w rozmowy, z których w latach 90. wyłoniła się NAFTA. Tłumaczył, iż porównywanie wpływu ceł na gospodarki Meksyku i Kanady — choć nominalnie są one tak samo wysokie — jest błędem percepcyjnym. Kiedy Rachman zwrócił mu uwagę na fakt, iż Meksykanie są od Kanadyjczyków biedniejsi jako społeczeństwo i z tego względu większa liczba pracowników może odczuć negatywny wpływ ceł, bo nie mają poduszki finansowej — de la Calle skontrował, stwierdzając, iż to nie problem, tylko atut.
Jego zdaniem krótszy dystans dzielący Meksykanów od biedy sprawia, iż są oni bardziej wytrzymali, zdolni do szukania nowych rozwiązań, kreatywni. Poza tym, dodawał ekonomista, gospodarki obu państw są ze sobą już tak blisko powiązane, iż każda decyzja podjęta przez Biały Dom — dobra w skutkach lub zła — i tak lada moment odbije się na Meksykanach. Większa industrializacja i zwiększenie produkcji w Stanach da po jakimś czasie taki sam efekt po południowej stronie granicy. Dlatego, konkludował de la Calle, akurat Meksyk może mieć powody do delikatnego optymizmu — większego niż może cała reszta świata.
Jeśli jednak szukać źródeł tego optymizmu — zacząć należy właśnie od Claudii Sheinbaum, wybranej w ubiegłym roku na urząd prezydenta pierwszej kobiety w historii Meksyku.
„Twarda” prezydentka
Tamta elekcja, nie umniejszając oczywiście jej osobistego sukcesu, była akurat plebiscytem dla jej macierzystej partii, Morena, oraz poprzednika, Andresa Manuela Lopeza Obradora. Ponieważ odchodzący prezydent wskazał Sheinbaum palcem jako swoją następczynię, a sam kończył kadencję z wysokim poparciem społecznym i etykietką modernizatora kraju, dawał kandydatce doskonałą pozycję startową. Głos na nią w praktyce oznaczał po prostu kontynuację kierunku, który wyznaczyła rozpoczęta w 2018 r. sześcioletnia kadencja Lopeza Obradora.

Claudia Sheinbaum
I choć jej zdolność sprzeciwienia się agresywnego autorytaryzmowi Trumpa jest oczywiście godna podziwu — docenił ją choćby sam prezydent USA, nazywając Sheinbaum „twardą” — to nie jest powiedziane, iż jej kurs polityczny jest uniwersalną receptą na walkę z amerykańskim zwrotem konserwatywnym. Na razie prezydentka Meksyku wymyka się objęciom światowych trendów, co podkreślił Ezra Klein, publicysta działu opinii „New York Timesa”. Wskazał, iż w ubiegłym roku utrzymanie się u władzy opcji, która sprawowała rządy w czasie pandemii koronawirusa lub tuż po niej graniczyło z cudem. Podobne obserwacje czyniły dziesiątki innych komentatorów i publicystów, bo trend był boleśnie oczywisty.
Długotrwałe efekty pandemicznej recesji, izolacji społecznej, technologicznie nierównego rozwoju i przymusowej izolacji zaczynały być odczuwalne dopiero teraz. Wysadzały z siodła polityków z lewej i prawej strony sceny, młodych i doświadczonych. Sheinbaum, uznana w tym kontekście za kontynuatorkę władzy czasów pandemicznych, stanowi jeden z niewielu wyjątków — to już powód do pochwał, ale też dowód na specyfikę meksykańskiego rynku politycznego.
Ten wizerunek nie jest jednak bez skazy — i dobrze odcienie szarości w życiorysie meksykańskie polityczki opisała inna publicystka „New York Timesa”, Michelle Goldberg. Przypomniała między innymi, iż Sheinbaum to mimo wszystko lewicowa populistka — a więc, uściślijmy, reprezentantka prądu intelektualnego, o którym w Europie kilka wiemy, bo raczej tu nie występował. Podczas gdy zmorą europejskich intelektualistów w ostatnich latach był populizm prawicowy, nacjonalistyczny, wykluczający, wielu z nich zapomniało o jego latynoskiej, prospołecznej odmianie.
Nadmienić tu wystarczy francuskiego historyka Pierre’a Rosanvallona czy holenderskiego politologa Casa Mudde, znanego eksperta zajmującego się prawicowym radykalizmem. Ich publikacje stały się podręcznikami interpretacji zjawisk populistycznych — ale o lewicy nie wspominały ani słowem.
Tymczasem Sheinbaum to spadkobierczyni tradycji nie tylko swojego poprzednika, ale też postaci takich jak Nestor i Cristina de Kirchner w Argentynie, Lula da Silva w swoim pierwszym prezydenckim wcieleniu w Brazylii wczesnych lat 2000., a choćby polityków, którzy skończyli poza nawiasem demokracji — jak Evo Morales w Boliwii.
W praktyce oznacza to, iż nie jest specjalnie przywiązana na przykład do wolnych mediów i niezależnego sądownictwa. Zwłaszcza z tym ostatnim jest w permanentnym konflikcie odkąd Lopez Obrador na odchodne przygotował proces całkowitej i natychmiastowej reformy wymiaru sprawiedliwości. Jednym z ostatnich posunięć w jego kadencji było przygotowanie ustawy wprowadzającej powszechne i demokratyczne wybory na wszystkie stanowe i federalne stanowiska sędziowskie. Krótko mówiąc, każdy z 6 tys. 730 sędziów w Meksyku musi zrezygnować i stanąć do wyborów — na podobieństwo systemu amerykańskiego, gdzie wymiar sprawiedliwości funkcjonuje tak niemal od początku republiki. Sheinbaum reformę popierała jeszcze zanim wygrała wybory prezydenckie — a już w czasie swojej kadencji przepchała ją przez parlament. I to pomimo gigantycznych sprzeciwów.
Jak wylicza radio NPR, najpierw jesienią ubiegłego roku cała kadra sędziowska zastrajkowała, a potem 11 z 14 sędziów Sądu Najwyższego podało się do dymisji, zapowiadając, iż w demokratycznych wyborach brać udziału nie będzie — jeden z nich powiedział choćby reporterce NPR, iż bycie sędzią „to nie konkurs na popularność”.
Na kilka się to zdało, wybory odbędą się w czerwcu. Biorąc pod uwagę fakt, jak bardzo przesiąknięta korupcją, brutalna (dosłownie) i toczona w cieniu walki z przestępczością zorganizowaną bywa kampania wyborcza w Meksyku, ofiary można już zacząć liczyć. Jednocześnie Sheinbaum reformę tłumaczy „krokiem w kierunku oddania władzy obywatelom”.
Podobnie jak jej poprzednikowi, zdarza się jej demonizować media, zwłaszcza dziennikarzy śledczych. Odcina finansowanie instytucjom kontrolnym i nadzorującym, wzmacnia aparat represji. Jednocześnie utrzymuje politykę bezpośrednich transferów gotówkowych, co jest flagową polityką latynoskich lewicowych populistów. To, co bywa (często słusznie) krytykowane w krajach europejskich, po drugiej stronie Atlantyku często jednak zdaje egzamin, bo pieniądze dawane do ręki są najbardziej efektywnym narzędziem wyprowadzania ludzi z ekstremalnej biedy. To główna przyczyna sukcesu programu „fome zero” (por. „zero głodu”), dzięki którego Lula wyprowadził z ubóstwa miliony zwłaszcza młodych Brazylijczyków.
Młoda lewica, przestraszona Trumpem, bierze na sztandary meksykańską polityczkę. I popełnia błąd
Sheinbaum kontynuuje więc rozwiązania poprzednika — państwowe stypendia dla młodych w szkolnictwie zawodowym czy wsparcie emerytalne dla najstarszych obywateli. To działa, bo w Meksyku w skrajnej biedzie cały czas żyje 7 proc. społeczeństwa, czyli nieco ponad 9 mln obywateli. Przy takiej strukturze społecznej jest łatwiej niż w krajach bogatych osiągać spektakularne sukcesy — po prostu zaczyna się z niższego pułapu. Co nie znaczy, iż pozostałe państwa mają szansę replikować ten model.
I to właśnie w tym zdaniu szukać należy esencji unikatowości Claudii Sheinbaum jako wzorca postaw anty-Trumpowskich. Celnie opisała to właśnie we wspomnianym już tekście Michelle Goldberg, powołując się na liczne rozmowy z kongresmenami Partii Demokratycznej i młodymi, często reprezentującymi coś na kształt europejskiego socjalizmu działaczami tej partii. Wielu z nich mówi już otwarcie o powtarzaniu strategii Sheinbaum, a przynajmniej jej stylu rządzenia i wypowiedzi publicznych, jako o kluczu do pokonania Trumpa i ruchu MAGA. Goldberg zauważa tu analogię z byłą premier Nowej Zelandii, Jacindą Ardern, która odgrywała podobną rolę wśród młodych lewicowców w pierwszej kadencji obecnego prezydenta USA. Problem w tym, iż nie przełożyło się to absolutnie na nic, bo Ardern była szefową rządu małego i ekonomicznie niespecjalnie ważnego kraju, padła zresztą ofiarą wspomnianego wyżej trendu karania przez wyborców rządów pandemicznych. Dzisiaj młoda lewica, przestraszona Trumpem, bierze na sztandary meksykańską polityczkę — i popełnia błąd.

Claudia Sheinbaum podczas konferencji prasowej w Pałacu Narodowym w Meksyku, 11 marca 2025 r.
Michelle Goldberg słusznie zauważa bowiem, iż idealizowanie Sheinbaum przez dzisiejszą amerykańską opozycję demokratyczną jest po prostu projektowaniem na nią swoich własnych marzeń i lęków. Demokraci w USA — podobnie jak prawie w każdym kraju na świecie — są tak dramatycznie spragnieni charyzmatycznego lidera, który poprowadziłby ich dalszą walkę, iż chwytają się każdej deski ratunku.
W mniejszej skali ofiarą takiego samego efektu w Europie padł półtora roku temu premier Donald Tusk, chwalony za pokonanie populistów w wyborach bardziej poza granicami Polski niż w kraju. Europejski obóz progresywny uważał jego triumf za impuls, który zatrzyma kawalkadę skrajnej prawicy na Starym Kontynencie — chociaż choćby Tusk mówił sam, iż koncentrować musi się głównie na zrobieniu porządku we własnym kraju.
Tak samo będzie z Sheinbaum, która dodatkowo może się z Trumpem dogadać, a raczej wykorzystać go do intensyfikacji swojej walki z kartelami narkotykowymi. Zbliżenie obojga polityków nie jest więc wykluczone, choćby jeżeli teraz grają wobec siebie twardo. Dlatego z tej analizy płynie wniosek tyleż oczywisty, co mało krzepiący na tym etapie globalnej zmiany. choćby jeżeli we wszystkich krajach znajdą się przeciwnicy amerykańskiego post-liberalizmu, każdy z nich będzie musiał stworzyć własną receptę na walkę z tym zjawiskiem. Powszechną, mobilizującą masy, ale osadzoną w lokalnych kontekstach — tylko wtedy strategie te mają szanse powodzenia. Innej drogi nie ma, każdy musi zrobić to na własną rękę. I Claudia Sheinbaum zdaje się być tego doskonale świadoma.