Tego poranka nie zapomnę...(4)
Panie Andrzeju !
Był Pan w tym czasie w Katyniu… Dla mnie to niewyobrażalne. Napiszę więc i ja o tym dniu kilka słów, bo ten ranek będę pamiętał do końca życia!
Tego dnia wstałem wcześniej, niż zwykłem w soboty, bo spodziewałem się porannej wizyty mojego serdecznego przyjaciela. Kolega kończył pracę wcześnie rano i miał nas odwiedzić. Byłem więc na nogach około siódmej. Krzątając się po pokoju gościnnym spoglądałem co i rusz na samoloty, które po starcie z Okęcia przelatywały w oddali za moimi oknami. Około 7.30 zobaczyłem Tu-154, jak nieporadnie nabierał wysokości. Zawsze łatwo go było poznać, bo na tle drzew rosnących za oknami plasował się wyraźnie niżej w porównaniu z zachodnimi samolotami. Drzewa, jak ekierka, były dobrym punktem odniesienia do oceny profilu wznoszenia. Jestem pilotem, potrafię to ocenić. Charakterystyczne malowanie nie pozostawiało żadnych wątpliwości, to był samolot rządowy. Zawsze mnie dziwiło, iż najważniejsze osoby w państwie godzą się na to, by latać takim technologicznym rzęchem. Podczas, gdy wojskowi dowódcy nienajwyższego choćby szczebla mają dla swych podniebnych podróży nowoczesne „Casy”. Również i wtedy o tym pomyślałem. „Czemu nie kupią czegoś nowego, porządnego? Widać tak musi być, bo kto by się tam przejmował jakimś bezpieczeństwem lotniczym? Kogo to obchodzi?”.
Ta ostatnia myśl była mi szczególnie gorzką refleksją, bo dotyczyła również mojego w tym czasie położenia. Byłem wtedy na wypowiedzeniu umowy o pracę – taka nagroda za chodzenie po komisjach sejmowych, ministrach, petycjach do decydentów w sprawie przemęczenia pilotów w lotach długodystansowych. Grochem o ścianę…Dwadzieścia parę lat nienagannej pracy i bach za burtę narodowego przewoźnika. C’est la vie!
Patrząc na oddalającego się Tupolewa pomyślałem sobie: „ No tak, lecą do naszych oficerów…lecą do Katynia! ”. Ten obraz znikającego samolotu zostanie w mojej pamięci na zawsze. Nie wiedziałem wtedy jaki jest skład delegacji, ale czułem wielki szacunek dla ludzi na pokładzie, bo to przecież nasz obowiązek wobec przodków, wobec tego, co polskie…
Kolega pojawił się kilka chwil później. Bardzo lubię te z nim spotkania, bo choć czasami mamy różny ogląd sytuacji, to są to interesujące rozmowy. A iż często dyskutujemy dosyć żywiołowo, to, by nie budzić mojej żony, wyszliśmy z domu na spacer. Trwało to dobrą godzinę. Kiedy wróciliśmy, żona krzątała się już po kuchni. Kolega odebrał komórkę i… jego mina świadczyła, iż wydarzyło się coś poważnego… Włączyliśmy telewizor…nie mogliśmy uwierzyć w to, co widzimy…Boże! Kto był na pokładzie? Czy sam Prezydent, czy również jego brat? …Kłębowisko różnych myśli…przecież ten samolot nie tak dawno widziałem jeszcze w powietrzu!
Staliśmy oniemiali, z niedowierzaniem przejmując płynące z ekranu informacje. Słychać było, jak prowadzącym w telewizyjnym studio łamie się głos…Ktoś ponoć przeżył! 3 osoby! „Kto? Co to wszystko znaczy? To przecież wygląda na zamach! Cała generalicja…w jednym samolocie…dlaczego dali się tam razem wepchnąć? Kto do tego dopuścił?”- kołatało się po głowie.
Nasz przyjaciel opuścił nasz dom, by w tych chwilach być ze swoją rodziną. My też chcieliśmy być z najbliższymi. W jednym z telefonów od rodziny dostaliśmy informację, iż na pokładzie była…Anna Walentynowicz…Boże! Nasza Kochana Pani Ania! Płakaliśmy z żoną, jak bezradne dzieci…A potem to szukanie, niecierpliwe szukanie na liście ofiar…no właśnie kogo…Pani Janki, a adekwatnie „Janeczki”, jak zwykła o niej mawiać Pani Ania…że może nie poleciała…ale…one przecież zawsze wszędzie razem, jak papużki–nierozłączki. A my, choć spotykaliśmy Panią Janeczkę zawsze, ilekroć spotykaliśmy Panią Anię, to choćby nie znaliśmy jej nazwiska. „Pani Janeczka” - to nam wtedy wystarczało…Teraz lista ofiar…coraz dłuższa…A może nie poleciała, bo była chora? Człowiek łapie się skrawka, płomyka nadziei, choć rozum podpowiada co innego! Szukamy po imionach…Janina Natusiewicz-Mirer…? Czy to ona? Ona…Zawsze były razem i tym razem też! Po raz ostatni…
Straszny poranek, straszny dzień. Po południu, jak wielu innych, kierowani głosem serca poszliśmy na Krakowskie Przedmieście, przed Pałac Prezydencki. Zanim tam doszliśmy przez pl. Piłsudskiego mijaliśmy różnych ludzi. Naprawdę różnych, starszych, młodych z dziećmi, ale też i takich, których balibyśmy się spotkać w ciemnej ulicy, jakichś dresiarzy o szerokich karkach… niosących, jak my, świeczki ze sobą! Miny zasmucone, przybite…Wszyscy dążący w to samo miejsce. Przed Pałacem tłumy nieprzebrane, głowa przy głowie. Ludzie podający przez innych swoje świece, podchodzący w pobliże, by chwilę potem zrobić miejsce innym. Tam byliśmy Narodem! Wielką Rodziną! Wspólnotą! Czuliśmy naturalną bliskość innych ludzi w tej, tak tragicznej dla Polski, chwili. Wieczorem morze zapalonych świec na Krakowskim Przedmieściu, na pl. Piłsudskiego, wzdłuż obu stron Alei Jana Pawła II… 10 kwietnia 2010 roku pękło nam serce!
ant