Tajemnice Łukaszenki. „Wtedy przeszły mnie ciarki”

news.5v.pl 18 godzin temu

Witold Jurasz pełnił funkcję chargé d’affaires RP na Białorusi. Jego książka „Demon zza miedzy” opowiada o Białorusi, Łukaszence oraz o błędach polskiej polityki wobec Białorusi. Poniżej prezentujemy jej fragment

Onet

Łukaszenka w chwili, w której trafiłem na Białoruś, prezydentem był już tylko formalnie. W rzeczywistości bowiem był już królem, szachinszachem, cesarzem i dożywotnim prezydentem. Niemal Panem Bogiem. Równocześnie było w nim jednak coś, co w mojej opinii tłumaczy jego wówczas jeszcze realnie istniejącą popularność. Pamiętam zdziwienie, gdy mój amerykański kolega, szefujący placówce Stanów Zjednoczonych w Mińsku, określił Łukaszenkę jako „idealistę w jego własny – pokręcony – sposób” („idealist in a twisted kind of way”).

W istocie ten opis był chyba dość trafny. Dyktatorzy dzielą się bowiem na dwa rodzaje. Tych, których celem jest wyłącznie grabież majątku, i tych, którzy, rzecz jasna, żyją jak na króla przystało, ale równocześnie o coś im jednak chodzi. Wydaje mi się, iż w przypadku Łukaszenki nieprawdą jest to, co się o nim zwykle w Polsce mówi, mianowicie, iż chodziło mu zawsze wyłącznie o władzę. Przezwisko, którym go określano, czyli Baćka (ojciec), oddaje dość precyzyjnie to, kim Łukaszenka był, a w każdym razie chciał być. Na pewno zaś dokładnie opisuje jego fenomen i przyczyny jego zwycięstwa wyborczego. Oto bowiem pojawił się polityk, który, owszem, pragnął władzy, ale też chciał stać się kimś, kto zadba o naród (z zastrzeżeniem, iż – jak to ojciec – zadba, narzucając mu swoją wolę).

Celowo w tym miejscu używam czasu przeszłego, gdyż Łukaszenka zaczął z wolna tracić charyzmę i słuch społeczny. Dysponując bardzo wieloma talentami, nie dysponuje, lub też przestał dysponować jedynym, który nielicznym politykom na świecie jest w stanie zapewnić długowieczność. Istnieje pewne wyrażenie, którego nie da się precyzyjnie przetłumaczyć na język polski, a które doskonale oddaje tenże talent. Chodzi o wyrażenie „to reinvent yourself”, czyli „wymyślić się na nowo”.

To jest tymczasem dokładnie to, czego białoruski dyktator nie ma. Łukaszenka w połowie minionej dekady rządził już dwadzieścia lat. Ludzie, którzy się urodzili za jego rządów, już wchodzili w dorosłość. Dla trzydziesto— i czterdziestolatków, którzy całe swoje dorosłe życie przeżyli przy nim, stawał się on coraz bardziej anachroniczny. Łukaszenka był bowiem tym samym przywódcą, którym był w 1994 roku. Nie potrafił zmienić ani sposobu, w który przemawiał, ani słów, których używał. Stawał się nieadekwatny i wzbudzał już częściej wzruszenie ramion, a czasem kpinę, niż strach.

/…/

Okazało się, iż najgroźniejsi nie byli jednak ani Rosjanie, ani Zachód, ale natura. Najbliższy zadania Łukaszence coup de grâce był wirus covid. choćby nie dlatego, iż sam Łukaszenka ciężko chorował, ale dlatego, iż pandemia zniszczyła podstawy mitu Aleksandra Grigoriewicza. Zbudował on bowiem, w dużym stopniu zresztą mający podstawy w rzeczywistości, mit siebie samego jako ojca narodu. Kiedy wybuchła pandemia, Łukaszenka całkowicie ją zignorował.

Czy zrobił to, by po raz kolejny pokazać, iż niczego się nie boi, czy nie zrozumiał zagrożenia, nie ma żadnego znaczenia. Bali się bowiem ludzie, a tu nagle odkryli, iż ich prezydenta nic to nie obchodzi. W moim najgłębszym przekonaniu covid, a w zasadzie reakcja czy też raczej brak reakcji Łukaszenki na covid, przyczynił się w fundamentalny sposób do wybuchu protestów społecznych po sfałszowanych przez reżim wyborach latem 2020 roku na Białorusi.

Pacyfikacja demonstracji latem 2020 roku była niebywale brutalna. Łukaszenka przekroczył wówczas, jak sądzę, również pewną psychologiczną granicę, chociaż dla uczciwości trzeba zaznaczyć, iż nie jest to człowiek, który nie miałby rąk umaczanych we krwi już wcześniej. Nie zmienia to faktu, iż aż do 2020 roku Łukaszenka mimo wszystko jednak oscylował pomiędzy miękkim a twardym autorytaryzmem. Latem 2020 roku stał się już dyktatorem z prawdziwego zdarzenia.

Państwo białoruskie zaś przekroczyło granicę oddzielającą twardą dyktaturę od dyktatury z elementami totalitaryzmu, choć oczywiście wyrażenie to jest w jakimś sensie przesadą, bo słowo totalitaryzm prawdopodobnie jednak należałoby rezerwować dla systemów typu stalinowskiego czy też północnokoreańskiego (choć w ich wypadku można by też w ramach gradacji ustrojów autorytarnych mówić o ludobójczym totalitaryzmie). To, czy z tej drogi Łukaszenka może zawrócić, jest pytaniem, na które nie znam odpowiedzi. Znając jego tendencję do gry, nie wykluczałbym tego. Obserwując jednak kierunek ewolucji jego i ludzi z jego otoczenia – obawiam się, iż zejść z tej drogi będzie skrajnie trudno.

Łukaszenka, jakkolwiek pozostaje na tronie, utrzymuje się na nim już tylko dzięki nagiej sile. Nieprawdą byłoby jednak stwierdzenie, iż ma przeciwko sobie cały naród. przez cały czas bowiem istnieje całkiem liczna grupa Białorusinów, którzy go popierają. Z całą pewnością nie jest to już jak kiedyś większość, ale zarazem dostatecznie dużo, by móc przez cały czas sprawować władzę.

/…/

Bardzo charakterystycznym elementem pozwalającym zrozumieć system władzy Łukaszenki jest to, iż tylko przez bardzo krótki czas trzydziestolecia jego rządów istniał ktoś w jego otoczeniu, kogo mogliśmy nazwać „drugą osobą” w państwie. Kiedy wyjeżdżałem na Białoruś, takim człowiekiem był szef Administracji Prezydenta (najważniejszego urzędu na Białorusi) Władimir Makiej. Co ciekawe, w MSZ w Warszawie usłyszałem, iż Makiej wypadł z łask Łukaszenki i lada dzień straci stanowisko.

Prognoza ta – jak zresztą większość prognoz naszego MSZ i rządowych ośrodków analitycznych, takich jak Ośrodek Studiów Wschodnich i Polski Instytut Spraw Międzynarodowych, na temat Białorusi – okazała się funta kłaków warta. Makiej nie tylko nie został zdymisjonowany, ale przez lata pozostawał najbliższym współpracownikiem Łukaszenki, choć z czasem przestał być szefem Administracji Prezydenta i został ministrem spraw zagranicznych.

Chybioną prognozę, iż Władimir Makiej wypadł z łask, zweryfikowałem przy okazji uroczystości z okazji wyzwolenia Mińska. Łukaszenka przybył otóż na uroczystość wspólnie ze swoim najmłodszym, wówczas sześcioletnim synem Kolą. W pewnym momencie spiker zapowiedział przemówienie prezydenta. Łukaszenka ruszył do pulpitu i wziął ze sobą Kolę. Fakt, iż w tak ostentacyjny sposób pojawiał się wszędzie z nieślubnym dzieckiem w konserwatywnym, białoruskim społeczeństwie, nie był, dodajmy, odbierany pozytywnie. W pewnym momencie Łukaszenka zawahał się i cofnął, oddając Kolę pod opiekę Makieja. Ja zaś zrozumiałem, iż pozycja Makieja jest stabilna, skoro to jemu Łukaszenka przekazał dziecko.

Trzeba w tym miejscu wspomnieć, iż Łukaszenka poza Kolą ma jeszcze dwóch synów. Najstarszego Wiktora, który związany jest ze strukturami siłowymi, i średniego Dymitra, będącego szefem prezydenckiego klubu sportowego i uważanego za kasjera rodziny. Byłem świadkiem, kiedy w bardzo wąskim gronie Łukaszenka zapytany o to, dlaczego pojawia się wszędzie z Kolą, mimo iż nie jest to dobrze odbierane w społeczeństwie, odparł: „Bo to jedyny człowiek, który mnie naprawdę kocha”.

Na uwagę, iż ma przecież jeszcze dwóch synów, zareagował kpiącym spojrzeniem. Wtedy przeszły mnie ciarki. Zrozumiałem, iż Łukaszenka jest archetypem dyktatora. Jest człowiekiem, który nikomu – w tym również swoim dwóm starszym synom – nie ufa. Pytanie, czy ufa dzisiaj nastoletniemu już Koli, też nie jest pytaniem bezzasadnym.

Książkę „Demon zza miedzy” możesz zamówić tutaj!

Onet

Okładka książki „Demon zza miedzy”

Tym, czego nigdy nie jestem w stanie zrozumieć, myśląc o Łukaszence, jest kwestia, pochodną jakiej aberracji – o ile z aberracją, a nie z uwikłaniami agenturalnymi mieliśmy do czynienia – była decyzja o poparciu przez Polskę Aleksandra Łukaszenki w wyborach prezydenckich w 1994 roku. To skądinąd coś, o czym w naszym kraju niemal nigdy się nie mówi. Tymczasem zaś nasz kraj dwadzieścia dziewięć lat temu udzielił poparcia Aleksandrowi Łukaszence i nie mam tu na myśli poparcia jedynie politycznego czy też symbolicznego. Ci, którzy w 1994 roku przekonali władze państwa, iż powinniśmy poprzeć Aleksandra Łukaszenkę jako kandydata na prezydenta, nigdy nie ponieśli za to odpowiedzialności i nigdy nie zostali z owego faktu rozliczeni.

/…/

Dwukrotnie brałem udział w cerkwi prawosławnej w uroczystościach wielkanocnych, w których uczestniczył Łukaszenka. W czasie jednej z uroczystości wygłosił on przemówienie, którego istotą było to, iż naród i państwo są świętością. Stwierdził, iż „mądrzy ludzie, tacy jak patriarcha, to rozumieją i dlatego patriarcha był, jest i będzie, a byli też i tacy politycy, którzy tego nie rozumieli. No i ich nie ma”. Biorąc pod uwagę, iż kilku polityków w początkach władzy Łukaszenki „zniknęło” w niejasnych okolicznościach, zabrzmiało to co najmniej złowieszczo.

Wszyscy zgromadzeni wówczas w cerkwi, z patriarchą na czele, ewidentnie czuli zażenowanie, ale cóż było robić. Patriarcha wzniósł oczy ku niebu i powiedział: „Chrystos woskres”. Ja zaś stałem obok ambasadora Francji, który szeptem powiedział mi, iż poziom perwersji jest choćby jak na jego trzydzieści lat w dyplomacji poza skalą.

Wiara Aleksandra Grigoriewicza była cokolwiek umowna. Do legendy przeszła sytuacja, kiedy w czasie uroczystości wielkanocnych, czyli paschalnych, Aleksander Grigoriewicz, słysząc z ust kobiet zgromadzonych w katedrze prawosławnej słowa „Chrystos woskres”, czyli Chrystus zmartwychwstał, zamiast odpowiedzieć „woistinu woskres”, czyli zmartwychwstał prawdziwie, odpowiadał: „spasiba, spasiba”, czyli dziękuję, dziękuję. Sytuacja ta stała się potem przedmiotem żartów i z czasem nikt już nie wiedział, czy była miejską legendą, czy prawdą, ale jak zapewnił mnie jeden z prawosławnych hierarchów, naprawdę miała ona miejsce.

W Polsce traktujemy Łukaszenkę jak prostaka, by nie rzec kmiota. Czasami żartobliwie – choć w gruncie rzeczy nie jest to wesołe – mówię, iż największym dramatem polskiej polityki na kierunku białoruskim jest to, iż Aleksander Łukaszenka nie był lekarzem czy prawnikiem, albo jeszcze lepiej socjologiem, lub historykiem, bo wtedy byśmy go chociaż traktowali na serio. Łukaszenka był dyrektorem sowchozu (w Polsce zwykle mówi się, iż kołchozu) czyli w oczach naszych elit, skądinąd częściej przypisujących sobie zacne pochodzenie niż realnie je mających, był „wieśniakiem”.

Łukaszenka zresztą bardzo dbał o wizerunek prostaczka. Tyle iż w mojej ocenie była to od początku świadoma kreacja, na którą i inteligencka białoruska opozycja, i my daliśmy się nabrać. W moim najgłębszym przekonaniu nauczył się oczywistej w świecie polityki prawdy, iż bycie niedocenianym jest tym, co daje siłę. W czasie jednego ze swoich wystąpień stwierdził, iż bywa oskarżany o antysemityzm, po czym wskazując na szefa Grodzieńskiego Obwodowego Komitetu Wykonawczego (odpowiednika wojewody) Siemiona Szapiro powiedział, iż to przecież nieprawda, a dowodem jest to, iż we władzach jest Szapiro, który jest Żydem. Po czym kazał Szapiro wstać i dodał: „O, proszę: Żyd”. Tego rodzaju głęboko niestosownych epizodów Łukaszenka ma na swoim koncie dziesiątki. Tyle iż były one wyrazem jego cynizmu i nieliczenia się z ludźmi, a nie prostactwa.

/…/

W czasie mojej pracy na Białorusi prowadzono renowację zamku w Nieświeżu oraz zamku w Mirze. W obydwu przypadkach odbudowa nie do końca była zgodna z przyjętym u nas kanonem odnowy zabytków, chociaż osobiście jestem zdania, iż pewne zmiany czyniące odnawiane obiekty bardziej funkcjonalnymi może niekoniecznie są zawsze czymś negatywnym. W Mirze na przykład w części zamku otwarto kompleks hotelowy. Puryści byli zdania, iż to fatalny pomysł. Ja nie miałem tak krytycznego podejścia. choćby gdybym je jednak miał, to na pewno bym go nie wyraził, bo nie jest rolą dyplomaty recenzowanie wszystkiego, co robią gospodarze.

Otwarcie Zamku Mirskiego jest skądinąd warte wzmianki. /…/ Litwa reprezentowana była przez ministra kultury, wiceministra spraw zagranicznych, przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych Seimasu, czyli legendę litewskiej polityki Emanuelisa Zingerisa, kilku deputowanych do Seimasu oraz ambasadora Edminasa Bagdonasa. Polskę reprezentowałem zaś ja. I tylko ja.

W pewnym momencie pojawił się Łukaszenka i przywitał się z całą delegacją litewską. Kiedy doszedł do mnie, ambasador Litwy powiedział: „A oto i polska delegacja”. Usłyszawszy tę uwagę, Aleksander Łukaszenka powiedział: „Wyście im kiedyś odebrali stolicę, a oni wam teraz odbiorą historię”. Słowa te do dzisiaj dźwięczą mi w uszach. Nie była to uwaga prostaka, ale inteligenta. A na pewno człowieka, który zna historię i rozumie jej złożoność.

Idź do oryginalnego materiału