Śnieżne zimy, krajobrazy jak z pocztówki, dzieci rzucające śnieżkami – brzmi znajomo? Masz szczęście doświadczać tego co roku? Może już niedługo. Prognozy Instytutu Ochrony Środowiska – Państwowego Instytutu Badawczego (IOŚ-PIB) nie pozostawiają złudzeń – pokrywa śnieżna w Polsce będzie zanikać, a pod koniec XXI w. w wielu miejscach może stać się rzadkością. Czy to tylko kaprys pogody, czy zmiana na stałe, która odbije się na naszym życiu bardziej, niż nam się wydaje?
Scenariusze wydarzeń
Może okazać się, iż za kilka dekad śnieżne zimy w Polsce będą jedynie mglistym wspomnieniem. Opublikowane przez IOŚ-PIB prognozy są jednoznaczne – pokrywa śnieżna w kraju będzie topnieć nie tylko w przenośni, ale i dosłownie. Eksperci przeanalizowali dwa scenariusze: umiarkowany (RCP4.5), zakładający ograniczenie emisji gazów cieplarnianych, i pesymistyczny (RCP8.5), w którym świat nie robi nic, by powstrzymać postępujące globalne ocieplenie.
Jakie liczby widnieją w tych prognozach? W pierwszym wariancie ilość dni ze śniegiem zmniejszy się o 25 do 44 dni w roku, przy czym największe straty dotkną północ i wschód Polski. W scenariuszu pesymistycznym różnice są jeszcze bardziej dotkliwe – w górach i na północnym wschodzie zimy skrócą się choćby o 67 dni! Mówiąc wprost – w wielu miejscach śnieg stanie się rzadkością, a w miastach, takich jak Warszawa czy Wrocław, być może zupełnie zniknie z krajobrazu.
A co z grubością pokrywy śnieżnej? Również tutaj prognozy nie pozostawiają złudzeń. W wielu regionach kraju, zwłaszcza na zachodzie i w centrum, pod koniec XXI w. pokrywa śnieżna niemal całkowicie zaniknie. W górach jej średnia grubość może spaść do 0,8 cm, co oznacza, iż narciarze w Polsce będą musieli pogodzić się z rzeczywistością sztucznego naśnieżania lub… przerzucić się na letnie aktywności.

Śnieg znika – kogo to tak naprawdę dotyka?
Śnieżna zima to nie tylko białe krajobrazy i zaspy po pas. To także naturalny mechanizm magazynowania wody, który przez wieki regulował dostępność zasobów wodnych w Polsce. Kiedy pokrywa śnieżna topnieje powoli, woda wsiąka w glebę, zasila zasoby gruntowe i rzeki, zapewniając wilgoć roślinom i zwierzętom w wiosennych miesiącach wegetacji. A co, jeżeli śnieg znika z zimowego krajobrazu?
No właśnie. Zimy w Polsce są coraz cieplejsze, a pokrywa śnieżna, jeżeli w ogóle się pojawia, nie jest w stanie spełniać swojej retencyjnej roli. Jaki jest tego efekt? Wiosenne zasoby wodne nie są uzupełniane jak dawniej, a gleby szybciej wysychają. Jeszcze kilka dekad temu rzeki zasilane były roztopami, dziś coraz częściej zaczynają sezon od niskich stanów wód. jeżeli dołożymy do tego dłuższe okresy bez opadów i częstsze fale upałów, to mamy gotowy przepis na suszę już od kwietnia.
Brak śniegu to także większe ryzyko gwałtownych powodzi. Kiedy zamiast śniegu spada deszcz – a zimą coraz częściej obserwujemy takie zjawisko – gleba, pozbawiona swojej naturalnej warstwy ochronnej, nie jest w stanie zatrzymać tej wody. Wszystko wówczas błyskawicznie spływa rzekami, zamiast zasilać system wodny stopniowo, przez kolejne miesiące. Jakie będą tego konsekwencje? jeżeli prognozy się sprawdzą, czeka nas zupełnie nowa rzeczywistość hydrologiczna, w której śnieg przestaje pełnić swoją rolę naturalnego magazynu wody. Pytanie tylko, czy jesteśmy w stanie się na to przygotować.
Śniegu było za mało…
Jeśli miałeś wrażenie, iż tej zimy śnieg pojawiał się tylko na chwilę i zaraz znikał, to masz rację. W zachodniej Polsce pokrywa śnieżna zalegała średnio… 5 dni. Na południu śnieg utrzymał się o ok. 50 dni krócej niż wynosi średnia wartość z lat 1991-2020. choćby w górach, gdzie biała zima powinna być pewniakiem, liczby nie wyglądają w tym roku dobrze. W pierwszych dniach stycznia pokrywa śnieżna na Kasprowym Wierchu miała zaledwie 14 cm, a pod koniec lutego IMGW-PIB zanotowało 75 cm śniegu. Dla porównania, w okresie powojennym najwyższą pokrywę śnieżną na Kasprowym zarejestrowano w 1995 r., kiedy to wyniosła ona 355 cm.
Co to oznacza? To, iż stany wody w rzekach na starcie sezonu wegetacyjnego są na rekordowo niskich poziomach. IMGW-PIB już w ubiegłym miesiącu ostrzegało, iż na ponad połowie stacji wodowskazowych odnotowano niskie stany wód, a sytuacja się pogarsza.
W normalnych warunkach wiosną woda z roztopów powinna wsiąkać w glebę, napełniać zbiorniki i spływać do rzek. Ale kiedy śniegu brakuje, a deszcz gwałtownie spływa po wysuszonej ziemi – zaczynamy sezon wegetacyjny z deficytem wilgoci. Rolnicy już teraz alarmują, iż gleby są przesuszone, a bez solidnych opadów w marcu i kwietniu zapowiada się ciężki sezon.
Co możemy zrobić?
Za każdym razem, gdy pojawia się temat niedoborów wody, słyszymy ten sam refren: oszczędzaj wodę. No dobrze, ale czy to naprawdę rozwiąże problem? W skali kraju – śmiem wątpić. To, czego naprawdę potrzebujemy, to zmiana myślenia o wodzie.
Po pierwsze – przyzwyczajmy się do tego, iż będzie jej coraz mniej. Po drugie – nie łudźmy się, iż zawsze pozostanie tania. Prędzej czy później rachunki za wodę wzrosną i to nie stopniowo, a skokowo, gdy politycy zdecydują się na zmiany akurat między jednymi a drugimi wyborami.
Co więc możemy zrobić? Zbierajmy deszczówkę, zamiast podlewać wodą z wodociągu. Siejmy łąki kwietne zamiast angielskich trawników, które wymagają hektolitrów wody. Wykorzystujmy wodę ponownie tam, gdzie to możliwe. Ale to są tylko przydomowe rozwiązania, a prawdziwa rewolucja jest potrzebna gdzie indziej – w rolnictwie.
To właśnie ono pochłania najwięcej wody w kraju, choć dane GUS mogą wprowadzać w błąd – po prostu… nie zbieramy dokładnych danych o tym zużyciu. A to, co i jakiej jakości wyrośnie na polach, przełoży się bezpośrednio na nasz portfel. Spadek plonów to nie tylko problem rolników – to droższa żywność dla wszystkich. Dlatego jeżeli gdzieś naprawdę trzeba wdrożyć retencję i zmienić obecny status quo, to właśnie na polach uprawnych.
Jeśli nic nie zmienimy? Cóż, wtedy pozostanie nam… no właśnie. I to „coś” może nam się bardzo nie spodobać.