Skrócony czas pracy w urzędach? Krytycy: dopłacamy im dwa razy

4 godzin temu

Rządowy program skróconego czasu pracy jeszcze nie ruszył, a już wzbudza kontrowersje. Choć miał być krokiem w stronę nowoczesnego rynku pracy, większość pieniędzy trafi do urzędów i instytucji publicznych, a nie prywatnych firm. Eksperci mówią o „eksperymencie za pieniądze podatników”, a Główny Inspektorat Weterynarii jako pierwszy zrezygnował z udziału w pilotażu.

Fot. Warszawa w Pigułce

Wielki rządowy eksperyment z krótszym czasem pracy. Już pierwsza rezygnacja i fala krytyki

Rządowy pilotaż skróconego czasu pracy jeszcze nie ruszył, a już wzbudza ogromne emocje. Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej ogłosiło listę 90 uczestników programu, wśród których dominują urzędy, domy kultury i inne instytucje publiczne. Pracodawcy prywatni znaleźli się w mniejszości. Zanim projekt zdążył się rozpocząć, jedna z instytucji – Główny Inspektorat Weterynarii – wycofała się z udziału, rezygnując z dofinansowania w wysokości ponad 800 tysięcy złotych.

Skrócony tydzień pracy za publiczne pieniądze

Program pilotażowy ma na celu przetestowanie modeli krótszego tygodnia pracy – m.in. poprzez skrócenie liczby godzin dziennie, dni w tygodniu lub przyznanie dodatkowych dni wolnych. Państwo ma sfinansować to przedsięwzięcie kwotą niemal 50 milionów złotych. Jedno przedsiębiorstwo może liczyć na maksymalnie milion złotych wsparcia, a średnia wartość dotacji wynosi pół miliona.

Jak jednak wskazują eksperci, większość z tych pieniędzy trafi nie do firm, ale do jednostek sektora publicznego. Ponad 70 procent wszystkich środków otrzymały urzędy i instytucje finansowane z budżetu. W ocenie krytyków oznacza to, iż Polacy będą „podwójnie dopłacać” – najpierw w podatkach, a potem poprzez rządowy program.

„To kuriozum” – pracodawcy nie zostawiają na programie suchej nitki

Piotr Rogowiecki z organizacji Pracodawcy RP nie kryje sceptycyzmu. – Cały ten program to kuriozum. Możemy zaklinać rzeczywistość, iż jesteśmy 20. gospodarką świata, ale wciąż musimy gonić, a nie mniej pracować – ocenia. Jak dodaje, gdyby skrócony czas pracy naprawdę się opłacał, firmy prywatne już dawno wprowadziłyby takie rozwiązania samodzielnie.

W podobnym tonie wypowiada się prezes Rady Wydawców Stowarzyszenia Gazet Lokalnych, Andrzej Andrysiak. Wskazuje, iż aż 59 procent uczestników programu to instytucje samorządowe, które razem otrzymały ponad 37 milionów złotych. – Mogło być dobrze, wyszło jak zawsze – napisał na platformie X.

Samorządy się bronią: to nie pieniądze na premie, tylko dla mieszkańców

Nie wszystkie jednostki publiczne zgadzają się z zarzutami. Przedstawiciele Urzędu Miasta Leszna, który jako jeden z pierwszych w Polsce wprowadził 35-godzinny tydzień pracy, podkreślają, iż środki z programu zostaną przeznaczone na narzędzia cyfrowe, które mają ułatwić kontakt mieszkańców z urzędem. – To nie są pieniądze na podwyżki, tylko inwestycje w lepszą obsługę interesantów – tłumaczy Lucyna Gbiorczyk z magistratu.

Podobnie wypowiadają się przedstawiciele Piotrkowa Trybunalskiego, którzy zapowiadają testowanie czterech modeli pracy, ale bez wpływu na godziny otwarcia urzędu. Nadleśnictwo Babimost z kolei zamierza wprowadzić system, w którym każdy z pracowników będzie pracował cztery dni w tygodniu, zachowując pełne wynagrodzenie.

Pierwsza rezygnacja i niejasne kryteria

Z udziału w programie zrezygnował Główny Inspektorat Weterynarii, który miał otrzymać 802 tysiące złotych. Urzędnicy tłumaczą decyzję „uwarunkowaniami prawnymi i organizacyjnymi”, nie podając jednak szczegółów.

Resort Agnieszki Dziemianowicz-Bąk, który program firmuje, nie odpowiedział jeszcze na pytania o kryteria wyboru beneficjentów i proporcje między sektorem publicznym a prywatnym.

Eksperyment, który dopiero się zaczyna

Rządowy pilotaż ruszy w styczniu 2026 roku i potrwa do połowy 2027. Wówczas ma powstać raport podsumowujący efekty „wielkiego eksperymentu”. Minister Dziemianowicz-Bąk przekonuje, iż skrócony czas pracy to „krok cywilizacyjny”, porównywalny z wprowadzeniem ośmiogodzinnego dnia pracy sto lat temu.

Na razie jednak zamiast entuzjazmu widać podziały: rząd mówi o modernizacji rynku pracy, a pracodawcy – o kosztownym eksperymencie, który może przynieść więcej chaosu niż pożytku.

Idź do oryginalnego materiału