Historii uczy się w Polsce na ogół wtłaczając do głów daty, politykę i wielkie postaci, których decyzje zmieniały losy świata. To niemądre, bo bardzo często pomija się wtedy to, co miało na nią największy wpływ. Przykład? Historia wzrostu i upadku Rzymu. W której wielką, być może największą, ale przemilczaną rolę odegrały bakterie, wulkany oraz zmieniający się klimat. Wspierając przy tym rozwój Kościoła.
Jeżeli zapytacie kogokolwiek o to, co wpłynęło na wzrost potęgi Rzymu, to niemal na pewno usłyszycie: wybitni wodzowie i liczne legiony. I rzeczywiście najpierw republika, a później Cesarstwo Rzymskie miały szczęście do niezwykłych polityków, którzy z każdej szansy potrafili wyciągnąć tak dużo, jak tylko się dało. Zbudowali niezwyciężoną armię, silną gospodarkę oraz gęstą sieć zyskownych szlaków handlowych. Ale jak to się stało, iż szans, a także żołnierzy chętnych służyć w legionach, było tak dużo? To pytanie, które pada bardzo rzadko, a jest kluczowe. Odpowiedzi można szukać w szczęściu i pogodzie.
Rzymskie optimum klimatyczne
– Rzymianie mieli szczęście. Imperium osiągnęło maksymalny rozmiar i dobrobyt w okresie klimatycznym późnego holocenu nazywanym rzymskim optimum klimatycznym. Jawi się ono jako faza ciepłego, wilgotnego i stabilnego klimatu w dużej części śródziemnomorskiego centrum cesarstwa. Był to zachęcający moment do zbudowania rolniczego imperium złożonego z piramidy układów politycznych i gospodarczych – przekonuje Kyle Harper w bardzo ciekawej książce „Los Rzymu. Klimat, choroby i koniec imperium”. A jego opowieść można streścić do tego, iż rozkwit Rzymu trafił na bardzo dobry okres, kiedy chodzi o klimat. Ten trwał 350 lat i tym w czasie pogoda w basenie Morza Śródziemnego była przewidywalna, na ogół przyjemnie słoneczna i wilgotna w sam raz dla roślin, a więc doskonale nadająca się dla rolnictwa, które dzięki temu rozkwitało.
Rzymianie zawdzięczali to między innymi dużej aktywności słońca oraz globalnej ciszy wulkanicznej. – Przyrodnik Pliniusz Starszy, który pisał w I wieku, zauważył, iż buki, które kiedyś rosły tylko na nizinach, stały się roślinami górskimi. Nigdy wcześniej nie uprawiano winorośli i oliwek tak daleko na północy – opisuje Kyle Harris w „Losie Rzymu”.
Kwitnące rolnictwo to więcej żywności, a więcej żywności to więcej dobrobytu i większa populacja. Dobrobyt zapewnia stabilność władzy. A większa populacja dostęp do rekrutów. Stąd już tylko krok do stworzenia siły militarnej zdolnej do podbojów. I właśnie to stało się, gdy wzrastało Imperium Rzymskie. Doskonały klimat i względny spokój, kiedy chodzi o przetrzebiające ludność zarazy, stworzył świetne warunki do rozwoju państwa.
Czy był to jednak warunek wystarczający, żeby podbić sporą część znanego świata i przejąć nad nim władzę na kilka wieków? Oczywiście, iż nie. Podobne warunki towarzyszyły też sąsiednim społecznościom, ale tylko jedna z nich zdominowała region i zbudowała cywilizację, której materialne i niematerialne ślady po 2000 lat wciąż da się bez trudu dostrzec w Europie. I nie tylko w niej, bo te istnieją wszędzie, gdzie dotarł Rzym. Być może dlatego, iż inni nie mieli Juliusza Cezara lub równie dobrego systemu rządów.
Choć adekwatnie należałoby tutaj zrobić jedną poprawkę. Cywilizacji, które doskonale wykorzystały ten okres było więcej. Po prostu znajdowały się na tyle daleko od Europy, iż mało o tym wiemy. Na przykład w Chinach była to epoka rządów Dynastii Han. Czas, który uważa się za złoty wiek w historii kraju. – Jednoczesny rozkwit cesarstwa rzymskiego i Chin pod władzą dynastii Han to jedna z wielu „dziwnych analogii” historycznych, zsynchronizowanych impulsów wzrostu i spadku na skalę globalną, która zdaje się wymagać przypadkowych mechanizmów tego samego rzędu – przekonuje Kyle Harper.
Trudno się z nim nie zgodzić. Zwłaszcza, iż one nie tylko rosły razem. Także razem słabły.
Zarazy
Jedna z najpopularniejszych opowieści dotyczących upadku Rzymu, mówi, iż powodem był zanik moralności, coraz gorsi władcy oraz rosnący napór barbarzyńców, którym w końcu udało się przełamać militarną siłę największego ówczesnego imperium. Mniej mówi się o tym, iż militarna siła imperium cały czas słabła, ponieważ z czasem było coraz trudniej o ludzi. Powody były dwa. adekwatnie trzy. Pierwszy i drugi to czarna ospa i dżuma.
Rzym stworzył świat, który był wymarzony dla rozwoju epidemii. Gęsta miejska zabudowa, niezbyt dobre warunki higieniczne i liczne relacje handlowe łączące odległe obszary cesarstwa jednocześnie zapewniały doskonałe warunki dla ewolucji wirusów i bakterii oraz sieć ich przenoszenia. Mimo to przez kilkaset lat udawało się ich unikać.
Jednak w drugiej połowie II wieku groźne mikroby przestały omijać Imperium Rzymskie. Po wielu latach względnego spokoju przez państwo przeszła jedna z najbardziej zabójczych epidemii w historii. Tak zwana zaraza Antoninów, która trwała przez co najmniej 20 lat i zmiotła w tym czasie około 10 procent mieszkańców Imperium, być może choćby 5-10 milionów ludzi, i znacznie osłabiła Państwo oraz jego możliwości werbunkowe. Opustoszały całe miasta. – W samym Rzymie przez pewien czas umierało po pięć tysięcy osób dziennie, a wiele miast, które uszły rękom barbarzyńców, uległo całkowitemu wyludnieniu – pisał o tym słynny historyk Edward Gibbon. Za tę epidemię odpowiadała prawdopodobnie ospa prawdziwa, ale po niej Rzym się jeszcze pozbierał. Choć przekazy mówią, iż jego legiony praktycznie przestały istnieć. Tak samo jak po późniejszej zarazie Cypriana, która także zdziesiątkowała populację państwa rzymskiego.
Gorzej było, kiedy pojawiła się dżuma. Tak zwana zaraza Justyniana przyszła w VI wieku, kiedy stolica cesarstwa znajdowała się już w Konstantynopolu i zadała ostateczny cios demografii rzymskiego imperium. Starsze szacunki mówią, iż mogła zabić choćby połowę wszystkich mieszkańców regionu śródziemnomorskiego. Nowsze mówią, iż liczby były mniejsze, ale nie na tyle, by zmienić to, iż krążąca przez lata „czarna śmierć” przypieczętowała upadek Rzymu i Konstantynopola, a także rozpad dawnego imperium.
– Bez przerwy cierpimy z powodu ataków zarazy – zapisywał Grzegorz Wielki. – Na gorączkę zapadło już tak wielu duchownych i mieszkańców tego miasta, iż nie ma praktycznie ani jednego wolnego człowieka, ani jednego niewolnika, który nadawałby się do pracy lub służby. Codziennie otrzymujemy wieści o spustoszeniu, jakie sieje śmierć w okolicznych miastach (…). Ludzie przybywający ze Wschodu opisują jeszcze gorsze spustoszenie. Widząc to wszystko wiecie, iż cierpienie jest powszechne, ponieważ zbliża się koniec świata – dodawał relacjonując sytuację, którą widział w Rzymie na przełomie VI i VII wieku.
Zmiana klimatu
Dwoma z trzech najważniejszych czynników osłabiających Imperium Rzymskie były więc ospa i dżuma. Co było trzecim? Gwałtowna zmiana klimatu. Rzymskie optimum klimatyczne, które gwarantowało świetne warunki dla rolnictwa, zaczęło się załamywać około 150 roku naszej ery. Pogoda zaczęła być zmienna i przez to mniej korzystna dla roślin uprawnych. To odbijało się na rolnictwie, co z kolei przekładało się na stan skarbca oraz demografię imperium. – jeżeli jednak starannie przeczeszemy świadectwa i porównamy je z zapiskami z dojrzałego cesarstwa, przekonamy się, iż w IV wieku powstały opisy kryzysów żywnościowych występujących na dużym obszarze, na które trudno natrafić we wcześniejszych dziejach imperium – opisuje Kyle Harris, dodając, iż były lata, w których z powodu wyjątkowo marnych zbiorów w państwie zaczynał panować powszechny głód.
Jednocześnie zaczęła rosnąć presja zewnętrzna. Także – po części – spowodowana przez czynniki klimatyczne. A dokładnie wielką suszę, która zapanowała na azjatyckich stepach i wypchnęła z nich koczownicze plemiona, które ruszyły na poszukiwanie lepszych warunków. Nierzadko na kierunek podróży wybierając zachód i ziemie Cesarstwa Rzymskiego. To miało wprawdzie system militarny, który pozwalał się chronić, ale zależał on od możliwości werbunkowych. A te z kolei zależały od liczebności mieszkańców kraju.
Rok bez lata
Jednak podtrzymanie populacji oraz kilkusettysięcznej armii potrzebnej do ochrony rozległego państwa było coraz trudniejsze. Udawało się to zrobić przez kilkaset lat od zakończenia klimatycznego optimum, gdy pogoda była zmienna, ale na ogół sprzyjająca. Gdy przełom V i VI wieku przyniósł gwałtowną zmianę klimatu, nie dało się już nic zrobić.
– Rok 536 jest nazywany „rokiem bez lata”. w tej chwili wiemy, iż był to przerażający początek serii erupcji wulkanicznych, które nie miały sobie równych na przestrzeni ostatnich trzech tysięcy lat. W latach 540-541 ponownie nastała wulkaniczna zima. (…) Lata 30. i 40. VI wieku nie były po prostu mroźne. Były to najzimniejsze dekady w późnym holocenie. Epickie ochłodzenie na skalę globalną – czytamy w „Losie Rzymu” Kyle’a Harrisa. – Przez cały ten rok słońce świeciło bez promieni jak księżyc i w znacznym stopniu wyglądało tak, jakby uległo zaćmieniu, a jego blask nie był ani czysty, ani normalny. Od tego czasu ludzkości nie opuszczała ani wojna, ani zaraza, ani inne niosące śmierć dopusty – relacjonował Prokopiusz, a Jan z Efezu opisywał, iż niebo było zasnute mrokiem przez półtora roku. Dziś wiemy, iż chodziło o gigantyczny wybuch wulkanu, który wyrzucił do atmosfery ogromną ilość pyłu. Ale ówcześni ludzie byli bezbronni i nie rozumieli, co się dzieje. A działo się dużo złego. Było na przykład tak zimno, iż w Chinach – na szerokości geograficznej Sycylii – zachowały się przekazy o śniegu padającym w lipcu. W wielu miejscach kroniki odnotowują głód, a najgorsze było to, iż nic nie wracało do normalności. Dziś te lata uważa się za początek późnoantycznej małej epoki lodowcowej.
Do tego zmienił się bilans wodny i tam gdzie wcześniej było względnie wilgotno, zapanowały susze. Na przykład Ptolemaida w Cyrenajce – opisywał Prokopiusz – „w starożytności było bogate i ludne, ale wraz z upływem czasu zostało nieomal zupełnie opuszczone z powodu niedostatku wody”. Wszędzie krajobraz – napisał Harris – usiany rzymskimi miastami i zamożnymi gospodarstwami rolnymi z IV wieku został brutalnie wymazany. – Zmiany klimatyczne i choroby wyczerpały resztki rzymskiego ładu cesarskiego – dodawał ten interesujący historyk. Załamała się produkcja rolna. Brak żywności spowodował, iż miasta i wsie się wyludniły. W niegdyś niepokonanym imperium zapanowały bieda i głód. Barbarzyńcy mogli po nim harcować bez większych przeszkód.
Takiemu zbiegowi katastrof nie zaradziłby choćby Juliusz Cezar. O ile przeżyłby dżumę.
Dobrze miał się w tym świecie jedynie Kościół. Z jednej strony dlatego, iż ludzie zwrócili się do niego w obliczu niezrozumiałych katastrof. Z drugiej dlatego, iż choroby i głód zabijały całe rodziny, powodując, iż to duchowni stawali się często jedynymi spadkobiercami biednych i bogatych. Co budowało majątek kościelnej instytucji i także jest ciekawym historycznym procesem, o którym nie nauczymy się jednak w szkole.
Trzy wnioski
Mówi się, iż historia jest nauczycielką życia. Czego więc my dzisiaj możemy się nauczyć z historii upadku Rzymu? Wydaje się, iż wnioski są co najmniej dwa. Pierwszy taki, iż klimat zmienia się od zawsze. Drugi taki, iż jak zmienia się zbyt szybko, to lądujemy w poważnych opałach. I można oczywiście powiedzieć, iż dziś mamy technologię, która nas przed tym ochroni. Ale czy na pewno tak będzie? Fachowcy w to raczej wątpią. Na przykład prof. Piotr Skubała mówił mi (cała rozmowa do znalezienia w książce „Odwołać katastrofę”), iż wydaje nam się, iż rozumiemy już wszystko, co wokół nas się dzieje, ale tak naprawdę wobec tajemnic przyrody wciąż jesteśmy malutcy. I jest być może jeszcze wniosek trzeci. Taki, iż aby naprawdę nauczyć się czegoś z historii, trzeba wyjść poza szkolne podręczniki, daty bitew i nazwiska wielkich wodzów. I popatrzeć na gospodarkę, klimat, technologię i wszystko to, co składa się na tło opisanych w książkach wydarzeń.
Fot. Paolo Gallo/Shutterstock.