Zachodnie sankcje nie doprowadziły jeszcze do upadku Kremla, ale pozory mogą mylić. To, co sprawia wrażenie prosperującej rosyjskiej gospodarki, jest w istocie zmilitaryzowanym systemem, który poświęca przyszłość, by podtrzymać teraźniejszość Putina. W miarę jak Moskwa intensyfikuje działania wojenne, Europa staje przed strategicznym wyborem: wzmocnić swój potencjał obronny albo ryzykować, iż sama stanie się kolejną rozbitą iluzją.
Tym razem inwazja rozpoczęła się w ciszy.
Estońskie radary zostały zdezaktywowane. Sygnały GPS zniknęły. Telefony komórkowe przestały działać. Następnie internet przestał działać. Władimir Putin wyciągnął wnioski z błędów popełnionych w Ukrainie: zanim pierwszy czołg przekroczył granicę, rosyjski wywiad już zmapował estońską infrastrukturę komunikacyjną, paraliżując ją.
Tym razem obyło się bez wielkich gestów. Żadnych gróźb, dramatycznego ultimatum – w przeciwieństwie do przygotowań do inwazji na Ukrainę w 2022 roku. Rosyjskie wojska, zaangażowane w tak zwane „rutynowe ćwiczenia”, nagle przekroczyły estońską granicę w Narwie, mieście zamieszkałym głównie przez etniczną ludność rosyjską.
Jednocześnie z Kaliningradu i Białorusi aktywowano nowe systemy zagłuszania GPS i radarów, skutecznie uziemiając europejskie wsparcie lotnicze. W ciągu 48 godzin Tallin upadł.
Francja zwołała nadzwyczajny szczyt europejskich przywódców. Jednak bez Stanów Zjednoczonych niewielu wierzyło, iż odpowiedź jest możliwa. Analitycy od dawna ostrzegali przed tym momentem – odkąd Waszyngton zaczął przenosić swoją uwagę wojskową z Atlantyku na Pacyfik w 2025 roku, po zawieszeniu broni w Ukrainie. Ten zwrot pozostawił próżnię w Europie, którą Putin chętnie wypełnił, dążąc do odrodzenia Związku Radzieckiego.
Niedługo po rozpoczęciu ataku amerykański wywiad odebrał niepokojące sygnały. Rosyjskie obiekty nuklearne były aktywne, a mobilne jednostki ICBM opuszczały swoje bazy w całym kraju. Przekaz był jednoznaczny – tym razem groźby nuklearne Moskwy nie były zwykłym teatrzykiem. Widmo wojny nuklearnej powróciło, bliżej niż kiedykolwiek od czasu kubańskiego kryzysu rakietowego.
Oczywiście powyższy scenariusz to fikcja.
Nie wydaje się jednak naciągany. Łatwo wyobrazić sobie ciarki po przeczytaniu tych nagłówków w niedalekiej przyszłości, ponieważ przeżyliśmy już coś podobnego. 24 lutego 2022 roku, gdy wojska rosyjskie posuwały się w kierunku Kijowa, niedowierzanie było przez cały czas powszechne. Po prawie 80 latach pokoju w Europie pomysł, iż potężne państwo może ponownie dążyć do wymazania słabszego sąsiada, wydawał się nie do pomyślenia. A jednak tak się stało.
Z perspektywy czasu jasne jest, iż wojna Putina nie wybuchła znikąd. Nie zapłacił on żadnej prawdziwej ceny w 2008 roku, kiedy poparł separatystyczne regiony Osetii Południowej i Abchazji w Gruzji. Ani w 2014 roku, kiedy rosyjskie siły zaanektowały Krym. Raz za razem działał bezkarnie.
Widzieliśmy, jak to się kończy. I nigdy nie kończy się to dobrze.
Pokój dla naszych czasów
To były niechlubne słowa brytyjskiego premiera Neville’a Chamberlaina w 1938 roku, po powrocie z Monachium. Wraz z przywódcami Francji i Włoch zgodził się on na aneksję Kraju Sudeckiego przez nazistowskie Niemcy w nadziei, iż Adolf Hitler będzie usatysfakcjonowany i nie będzie wysuwał dalszych żądań terytorialnych.
Kilka miesięcy później Hitler zajął resztę Czechosłowacji. Następnie zaatakował Polskę. Rozpoczęła się II wojna światowa.
Jest to najtragiczniejszy i najtrwalszy przykład łagodzenia – polityki ustępstw wobec autorytarnych przywódców o ekspansjonistycznych ambicjach, tylko po to, by zobaczyć, jak wracają ośmieleni, chcąc więcej.
Właśnie dlatego od 2022 roku Stany Zjednoczone wydały około 200 miliardów dolarów na pomoc dla Ukrainy – wojskową, gospodarczą i humanitarną – co stanowi zaledwie 0,7% ich rocznego PKB. Unia Europejska i Wielka Brytania łącznie zapewniły podobną sumę: blisko 150 miliardów euro, czyli 0,6% ich łącznej rocznej produkcji gospodarczej.
Mówiąc inaczej: w ciągu trzech lat całkowity koszt wsparcia Ukrainy jest równoważny zakupowi telefona średniej klasy przez każdego Amerykanina i robota sprzątającego przez każdego Europejczyka.
Każdy z nas musi zadać sobie pytanie: czy bezpieczeństwo Europy było tyle warte?
Amerykańscy wyborcy już odpowiedzieli.
Dwa piękne oceany
Kiedy w lutym prezydent Donald Trump, wiceprezydent J.D. Vance oraz ich sekretarze obrony i stanu wygłosili wspólne oświadczenia na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, wielu europejskich przywódców poczuło się tak, jakby ostatnie sto lat amerykańskiej polityki zagranicznej zostało wymazane z pamięci.
Stany Zjednoczone pomogły Europie w obu wojnach światowych. Zakotwiczyły NATO podczas zimnej wojny. A przez trzy dekady ich gwarancje bezpieczeństwa wynikające z artykułu 5 były kamieniem węgielnym europejskiej obrony.
Nie z dobroczynności, ale ze strategii: Ameryka rozumiała, iż jej własne bezpieczeństwo opiera się nie tylko na potędze militarnej, ale także na sieci silnych sojuszy. Im więcej miała sojuszników, tym była bezpieczniejsza.
To właśnie ta podstawowa zasada – fundament ośmiu dekad amerykańskiej polityki zagranicznej i obronnej – jest w tej chwili zagrożona porzuceniem przez administrację Trumpa.
Kiedy Trump mówi: „Ukraina jest ważniejsza dla Europy niż dla nas” i przypomina Amerykanom, iż są „oddzieleni pięknym oceanem”, wskrzesza izolacjonizm, który kiedyś dominował w myśleniu w Stanach przed II wojną światową.
Być może jest to naturalne zachowanie narodu otoczonego oceanami. Wydaje się jednak, iż w Europie zapomnieliśmy, iż odruchem Ameryki nie zawsze było angażowanie się.
George Washington, w swoim pożegnalnym przemówieniu z 1796 roku, ostrzegał przed „stałymi sojuszami z jakąkolwiek częścią obcego świata”. To dziedzictwo izolacjonizmu przetrwało aż do XX wieku. Prezydent Franklin D. Roosevelt musiał niestrudzenie pracować nad przygotowaniem Amerykanów do wojny z nazistowskimi Niemcami i cesarską Japonią.
Aby ominąć surowe przepisy dotyczące neutralności, zorganizował przewóz bombowców konno przez granicę kanadyjską, dzięki czemu mogły one legalnie wylecieć do Wielkiej Brytanii.
Opinia publiczna stopniowo zmieniała się na korzyść pomocy Europie. Jednak dopiero atak na Pearl Harbor w pełni przełamał niechęć Ameryki do przystąpienia do wojny. Reszta, jak mówią, jest historią.
Powojenny porządek międzynarodowy, który Stany Zjednoczone pomogły zbudować, był wadliwy, ale niezaprzeczalnie skuteczny. Według Oony Hathaway i Scotta Shapiro w The Internationalists, średnia terytoriów przejmowanych siłą każdego roku dramatycznie spadła po 1949 roku. Tam, gdzie kiedyś państwa przejmowały od 240 000 do 290 000 kilometrów kwadratowych rocznie, w erze powojennej liczba ta spadła poniżej 15 000.
Jednym z głównych filarów tego porządku jest sojusz między demokratycznymi, podobnie myślącymi państwami Zachodu – więź wojskowa zwana NATO.
Gdyby ta transatlantycka więź została zerwana, moglibyśmy gwałtownie znaleźć się z powrotem w świecie, w którym liczy się tylko czysta siła – gdzie silni dominują nad słabymi, a wielkie mocarstwa dzielą glob na strefy wpływów.
Takiego świata chce Władimir Putin.
W takim świecie małe kraje, takie jak Węgry, nie mogą wybierać stron. Są po prostu ofiarami.
„Zawrzyjcie umowę, albo wychodzimy”
Takie było w istocie przesłanie Donalda Trumpa do Wołodymyra Zełenskiego 28 lutego – wygłoszone publicznie, pod okiem światowych kamer. Może to być najważniejszy moment w historii wojny w Ukrainie.
„Chcę to zakończyć” – powiedział prezydent USA. „Ale jeżeli nie mogę, będą walczyć” – dodał. Następnie nazwał ukraińskiego prezydenta „niewdzięcznym” i „lekceważącym”, oskarżając przywódcę kraju poddanego brutalnej inwazji o „igranie z III wojną światową”.
Konferencja prasowa miała na celu podkreślenie nowej umowy mineralnej między Ukrainą a Stanami Zjednoczonymi – umowy, która, jak miał nadzieję Kijów, zasygnalizuje pogłębienie długoterminowego zaangażowania Waszyngtonu w bezpieczeństwo.
Zamiast tego stało się odwrotnie. Świat patrzył, jak Donald Trump stracił cierpliwość i publicznie porzucił Ukrainę.
To mogła być chwila, w której historia się odmieniła. Chwila, w której stało się jasne, iż Władimira Putina będzie musiała powstrzymać Europa – sama – na froncie w Ukrainie.
Wojna na wyniszczenie
„Nie mam aż tak bujnej wyobraźni, iż ktoś będzie w stanie pokonać potęgę nuklearną”.
Te słowa padły z ust Viktora Orbána i wąskim sensie ma on rację. Wojna konwencjonalna na pełną skalę przeciwko Moskwie mogłaby wywołać katastrofę. Rosja posiada arsenał 5 580 głowic nuklearnych – wystarczająco dużo, by kilkakrotnie zniszczyć cywilizację.
Ale wojna w Ukrainie pokazała również, iż Władimir Putin nie jest irracjonalny. Rozumie konsekwencje nuklearnej eskalacji. Wie, iż użycie takiej broni wywołałoby natychmiastowy odwet ze strony Stanów Zjednoczonych i innych zachodnich potęg nuklearnych.
Nawet gdy wojska ukraińskie wkroczyły na terytorium Rosji w pobliżu Kurska, Kreml nie użył taktycznej broni jądrowej.
Zgodnie z oficjalną doktryną Rosji, broń nuklearna może zostać użyta tylko wtedy, gdy kraj ucierpi w wyniku uderzenia nuklearnego lub gdy jego suwerenność i integralność terytorialna staną w obliczu krytycznego zagrożenia.
To wyznacza nam czerwoną linię. Dopóki front pozostaje ponad 700 kilometrów od Moskwy – a to nie rosyjska stolica, ale ukraińskie miasta są oblężone – zagrożenie nuklearne najprawdopodobniej pozostaje jedynie narzędziem zastraszania ostrożnych przywódców, takich jak Viktor Orbán.
Wojna w Ukrainie – która tak naprawdę rozpoczęła się jedenaście lat temu, a nie trzy – nie polega już na szybkich zwycięstwach. Podobnie jak pierwsza wojna światowa, stała się ona konfliktem okopów, ścierania się sił. Celem nie jest teraz szybki podbój, ale przetrzymanie wroga.
Bez ciągłego wsparcia z zewnątrz Ukraina raczej nie będzie w stanie powstrzymywać Rosji w nieskończoność.
Ale Władimir Putin nie zamierzał też, by ta wojna trwała latami. Desperacko pragnie on zawieszenia broni w 2025 roku – nie jako drogi do pokoju, ale jako przerwy.
Tymczasowe zawieszenie broni dałoby mu czas i przestrzeń potrzebne do przegrupowania się, dozbrojenia i powrotu.
Legenda o supermocarstwie Rosji
Viktor Orbán lubi twierdzić, iż gospodarka Rosji nie została zachwiana przez zachodnie sankcje, więc są one bezsensowne. Według węgierskiego premiera, Europa prowadzi politykę samobójczą, karząc przywództwo Moskwy. Utrzymuje, iż to my załamiemy się, zanim Rosja to zrobi. Gdybyśmy słuchali Orbána, moglibyśmy pomyśleć, iż potęga technologiczna, gospodarcza i militarna stawia czoła biednej, starej, schorowanej Europie. gwałtownie rozprawmy się z tą iluzją.
Połączone gospodarki Unii Europejskiej i Wielkiej Brytanii są około dziesięciokrotnie większe od rosyjskiej. Roczny PKB 28 państw europejskich wynosi blisko 23 biliony dolarów, podczas gdy PKB Rosji to nieco ponad 2 biliony dolarów. Pod względem gospodarczym Rosja znajduje się w tej samej lidze, co Włochy.
Przypadkowemu obserwatorowi może się wydawać, iż Rosja rzeczywiście otrząsnęła się z zachodnich sankcji. Rosyjski PKB rósł w ostatnich latach o 3-4% rocznie. Ale pod błyszczącą powierzchnią kryje się gospodarka wojenna, która z czasem pogłębi podstawowe problemy strukturalne kraju.
Rosja wydaje w tej chwili 8% swojego PKB – i 40% budżetu federalnego – na wojsko. Według analityka Carnegie, Alexandra Prokopenko, ma to wpływ na gospodarkę „jak sterydy na maratończyka”.
Każdego miesiąca do rosyjskiej armii wcielanych jest od 20 000 do 30 000 osób, co czyni wojsko jednym z największych pracodawców w kraju. Około trzech milionów ludzi, w tym rodziny tych w mundurach, jest w tej chwili bezpośrednio zależnych od budżetu obronnego. Rosyjscy żołnierze zabierają do domu od około 2500 do 3700 euro miesięcznie, z premiami idącymi w miliony – podczas gdy średnia pensja cywilna pozostaje na poziomie około 735 euro miesięcznie.
Jest też wielu, którzy czerpią korzyści z wojny bez narażania życia. Od 2022 roku około 1200 zagranicznych firm wycofało się z Rosji, pozostawiając otwarte rynki dla lokalnych firm. Zyski w bankowości i finansach wzrosły niemal dwukrotnie. W budownictwie wzrosły czterdziestokrotnie.
Ale największym zwycięzcą jest wyraźnie przemysł zbrojeniowy. Produkcja pojazdów opancerzonych podwoiła się, a produkcja amunicji w niektórych zakładach wzrosła pięciokrotnie. Pojawił się cały nowy sektor wojskowo-przemysłowy – przemysł dronów – który przeżywa boom. Regiony skoncentrowane na produkcji broni są w tej chwili wyspami dobrobytu. W regionie Kurgan, gdzie produkuje się większość czołgów, płace wzrosły o ponad 30% od początku wojny.
Władza Putina – i rosyjska gospodarka – są teraz zależne od wojny. Ale w miarę jak efekty tego bodźca będą zanikać, problemy strukturalne, które od dawna próbował zamieść pod dywan, pojawią się ponownie.
Wojna drenuje zasoby z gospodarki cywilnej. Rosja stoi w obliczu dwucyfrowej inflacji, rosnącego zadłużenia, niedoborów siły roboczej, stagnacji technologicznej i długoterminowego upadku gospodarczego. Liczba Rosjan, którzy tracą z powodu wydatków wojskowych, rośnie – a pytanie brzmi, kiedy ich frustracja osiągnie punkt krytyczny.
To właśnie ci sami wyborcy, którzy byli najbardziej wiarygodnymi zwolennikami Putina, cierpią najbardziej: urzędnicy państwowi (w tym lekarze, nauczyciele, policjanci) i emeryci, których dochody są indeksowane do inflacji. Oficjalna stopa inflacji wynosi 9%, ale niezależni analitycy twierdzą, iż ceny podstawowych artykułów spożywczych wzrosły dwukrotnie. W niektórych sklepach masło jest teraz zamykane, aby zapobiec kradzieży.
Armia pochłania również tak wielu ludzi – a tak dużo wykwalifikowanych młodych Rosjan uciekło – iż ponad 70% rosyjskich firm boryka się w tej chwili z niedoborem siły roboczej. Fabryki działają na zaledwie 81% swoich możliwości, co ostatecznie ograniczy choćby produkcję wojskową. Co gorsza, rosyjskie społeczeństwo traci pokolenie – albo na polu bitwy, albo na emigracji – od którego zależy jego przyszłość.
Na pogorszenie sytuacji wpływa utrata kluczowego źródła dochodów: europejskich klientów ropy i gazu. Chiny przejęły rolę największego nabywcy energii z Rosji, ale wykorzystują swoją przewagę, by płacić mniej. Przecieki z rosyjskich danych rządowych, które uzyskała agencja Reuters, sugerują, iż Moskwa sprzedaje teraz gaz Chinom ze stratą.
Wynikają z tego trzy wnioski:
- Wojna wzmacnia władzę Putina w krótkim okresie, więc nie ma on powodu, by przestać.
- Ale czas nie jest po jego stronie.
- Dlatego Europa musi utrzymać presję.
A utrzymanie presji oznacza jedno: Europa musi rozwinąć się militarnie. Cokolwiek stanie się z sojuszem transatlantyckim, kontynent musi być w stanie bronić się przed Rosją bez Stanów Zjednoczonych. Aby to zrobić, potrzebne są trzy rzeczy: wola polityczna, pieniądze i czas.
Według lutowego raportu Instytutu Bruegla, Europa potrzebuje 300 000 dodatkowych żołnierzy i 250 miliardów euro na krótkoterminowe inwestycje wojskowe, aby odstraszyć Rosję. Musi także przez cały czas wspierać ukraińską armię – największą i najbardziej doświadczoną w Europie.
Jeśli wsparcie Stanów wyczerpie się, Europa musi być gotowa wkroczyć do akcji. Zastąpienie amerykańskiej pomocy dla Ukrainy kosztowałoby 0,12% unijnego PKB – ledwie odrobinę. Poważniejszym wysiłkiem byłoby zwiększenie europejskich wydatków na obronność z obecnych średnio 2% do około 3,5% PKB. Byłoby to bolesne, ale nie zapominajmy, iż Rosja już wydaje ponad dwukrotnie więcej na zbrojenia.
Na przykład, aby powstrzymać inwazję na kraje bałtyckie, Europa potrzebowałaby 1400 czołgów, 2000 bojowych wozów piechoty i 700 sztuk artylerii – liczby, których w tej chwili nie są w stanie zebrać choćby połączone siły Francji, Niemiec, Włoch i Wielkiej Brytanii.
Ale najbardziej drażliwą kwestią nie jest to, co będzie bronić Europy, ale kto. jeżeli ukraińskie wojska nie będą już w stanie utrzymać linii, kto będzie walczył?
Europa jest uprzywilejowana – i zadowolona z siebie. Większość jej obywateli nie jest przyzwyczajona do myśli o młodych mężczyznach ginących w bitwie. Zeszłoroczny sondaż Gallupa wykazał, iż większość mieszkańców Europy Zachodniej i Północnej niechętnie chwyciłaby za broń w obronie swojego kraju. W Niemczech 57% z nich powiedziało „nie” dla tego pomysłu. Jest to szczególnie niepokojące, ponieważ Bruegel szacuje, iż same Niemcy musiałyby zrekrutować 100 000 żołnierzy.
Ostatecznie uzbrojenie Europy to nie tylko kwestia finansowa. To kwestia polityczna.
Jeśli nie chcemy długiej wojny z Rosją, musimy jasno powiedzieć Władimirowi Putinowi: obudził śpiącego olbrzyma.
—
Foto.: U.S. Army Cadet Command (Army ROTC), Flickr, Public domain.
—
Tekst ukazał się w języku angielskim 10 kwietnia 2025 na Visegrad Insight.