Pojawił się wczoraj news, iż Mateusz Morawiecki pojechał do Waszyngtonu i bez zaproszenia próbował wbić się na którąś z imprez towarzyszących inauguracji prezydentury Donalda Trumpa. No i okazało się, iż pokazywał żołnierzom Gwardii Narodowej swoją stronę na Wikipedii, żeby udowodnić, iż Morawiecki to naprawdę on. Tak naprawdę nie wiemy, czy były premier faktycznie tak się tłumaczył, ale jest to jedna z wersji.
Sam Morawiecki tłumaczył potem w mediach społecznościowych, iż tak naprawdę to on szedł na wywiad, ale się nieco zgubił, bo pół Waszyngtonu było zamknięte. I to jest druga z wersji, również bardzo prawdopodobna. Morawiecki twierdzi, iż wcale nie próbował wbić się na imprezę, tylko pytał o drogę. I iż ta pierwsza wersja to fejk obrzydliwy i iż tak nie wolno.
Załóżmy, iż wierzę Morawieckiemu. Niewykluczone, iż mówi prawdę. Jako dziennikarz powinienem więc ubolewać nad tym, iż w przestrzeni medialnej, której przecież jestem jakimś malutkim współkreatorem, odpowiadam za to, by pojawiała się w niej prawda. No ale jakoś mi Morawieckiego nie żal.
Wiem, to złe. Widać, iż Morawieckiego to strasznie zabolało. Tylko jak mam współczuć człowiekowi, który całą swoją polityczną karierę buduje na kłamstwie?
Przecież on od lat opowiada wierutne bzdury i kłamstwa. Z własnych bogatych fantazji zrobił sobie modus operandi. Opowiadał bajki z mchu i paproci o luce VAT-owskiej, inwestycjach, które przez 8 lat rządów PiS miały rosnąć, a spadały. Kłamał o sprawach dyscyplinarnych sędziów, kłamał, iż Polska więcej wpłaca do UE, niż z niej otrzymuje. Każda jego konferencja była zlepkiem propagandy, konfabulacji i liczb wziętych z sufitu.
Jako premier rzucał liczbami, które nie miały absolutnie żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości. Często nie były to choćby szacunki czy przybliżenia, tylko kwoty i procenty wyssane z palca. Kłamał na konferencjach prasowych, podczas wywiadów w Polsce i za granicą. Kłamał i rozsiewał fejki podczas spotkań w instytucjach europejskich.
Nie zrobił nic, gdy jego koledzy i medialni wojownicy opowiadali o tym, jak to Komorowski wszedł na krzesło w Japonii, jak to dziadek Tuska wstępował do Wehrmachtu. O propagowaniu kłamstwa smoleńskiego już choćby nie chce mi się pisać.
Bardzo mi z jego powodu wszystko jedno
Trudno mi więc dziś znaleźć jakąkolwiek nić współczucia dla Morawieckiego, który miał wedle swoich słów paść ofiarą kłamstwa i dezinformacji. Mam nadzieję, iż wyniesie z tego jakąś lekcję, iż się czegoś nauczy. Ale jest to nadzieja płonna, trudno nauczyć starego psa nowych sztuczek.
Jeszcze jedno: Morawiecki teraz przed wylotem do Waszyngtonu pochwalił się przecież, iż został tam zaproszony. Nie mówił tylko przez kogo. No i wyszło na jaw, iż owszem na samo zaprzysiężenie trafił jako szef Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Ale co robił dzień wcześniej przed budynkiem, w którym odbywał się wiec Trumpa?
Sam twierdzi, iż szedł na wywiad, ale nie wiadomo z kim, bo nikt go (tego wywiadu) nie widział. A Michał Karnowski, prawicowy publicysta walczący o widzów i pieniądze z TV Republika twierdzi, iż to właśnie stacja Sakiewicza "zaprosiła" Morawieckiego do Waszyngtonu... To jest jakiś wielopiętrowy absurd, którego Morawiecki oczywiście nie wyjaśnił.