Podsłuchani, podsłuchujący i podsłuchiwani. Dlaczego Tusk ma rację

2 dni temu
Zdjęcie: Tusk


Donald Tusk znów rozpalił debatę publiczną, oskarżając ludzi dawnego obozu władzy o inwigilację jego rodziny. Opozycja mówi o zemście i histerii. Ale w tej historii chodzi o coś więcej niż emocje: o pytanie, czy w Polsce naprawdę skończyła się era państwa podsłuchów.

Premier Donald Tusk opublikował w sieci wpis, który – jak można było przewidzieć – natychmiast wywołał polityczną burzę. „Zaufany prokurator PiS Bogdan Święczkowski w nagrodę został prezesem Trybunału Konstytucyjnego. Możliwe tylko w państwie Kaczyńskiego i Dudy” – napisał na platformie X, dołączając zdjęcie nowego prezesa TK. Dla jednych to atak. Dla innych – diagnoza.

Bo to nie pierwszy raz, gdy Tusk zwraca uwagę na niebezpieczne związki między prokuraturą, służbami a polityką. Już wcześniej mówił o tym, jak Pegasus – narzędzie rzekomo do walki z przestępczością – używano wobec ówczesnej opozycji. Teraz sprawa powraca w jeszcze bardziej osobistej odsłonie: w tle pojawia się jego żona i córka.

Nieprzypadkowo Tusk wskazał nazwisko Bogdana Święczkowskiego. To człowiek, który przez lata był jednym z filarów Zbigniewa Ziobry – lojalnym prokuratorem, później posłem PiS, wreszcie prezesem Trybunału Konstytucyjnego. Trudno o bardziej symboliczne ukoronowanie kariery w systemie, w którym granice między wymiarem sprawiedliwości a polityką dawno się zatarły.

Czy Święczkowski naprawdę „interesował się” podsłuchami, jak sugeruje premier? Nie wiadomo. Ale nie trzeba wiedzieć wszystkiego, by zrozumieć istotę problemu. To właśnie on nadzorował prokuraturę w czasie, gdy Pegasus był używany wobec polityków opozycji, prawników i dziennikarzy. Jak mówi jeden z posłów KO, „jeśli ktoś miał dostęp do tych informacji, to właśnie Święczkowski. On wiedział, co się dzieje w każdej ważniejszej sprawie”.

Dziś, gdy zasiada na fotelu prezesa Trybunału Konstytucyjnego, tamta wiedza i tamte relacje nie znikają. Pozostaje pytanie: czy taki człowiek może być gwarantem niezależności konstytucyjnego sądu?

Wielu komentatorów zarzuca Tuskowi „jątrzenie” i próbę odwrócenia uwagi od innych problemów. Ale ta krytyka jest powierzchowna. Bo jeżeli premier naprawdę wierzy, iż jego rodzina była podsłuchiwana, ma nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek pytać – kto, kiedy i dlaczego.

„To nie jest prywatna sprawa. To sprawa publiczna – sprawa tego, jak daleko posunęło się państwo PiS w kontrolowaniu obywateli” – powiedział niedawno jeden z ministrów z otoczenia Tuska. I trudno się z tym nie zgodzić. Bo jeżeli podsłuchiwano córkę i żonę premiera, to znaczy, iż w Polsce przez osiem lat działał system, w którym granica prywatności została całkowicie zniesiona.

A komunikat prokuratury, iż „nic się nie stało”, tylko potwierdza skalę problemu. Brak refleksji po stronie byłych władz jest równie groźny jak same podsłuchy.

Donald Tusk nie mówi niczego nowego. Mówi to, co od dawna wiedzieliśmy, tylko teraz – głośniej i z osobistym akcentem. Bo sprawa podsłuchów to nie kwestia emocji, ale demokracji. W państwie prawa nikt – choćby polityk opozycji – nie powinien być obiektem nielegalnej inwigilacji. Tymczasem w Polsce lat rządów PiS takie przypadki stały się niemal rutyną.

Dlatego premier ma rację, gdy przypomina, iż „to możliwe tylko w państwie Kaczyńskiego i Dudy”. Nie dlatego, iż chce zaostrzyć konflikt. Ale dlatego, iż prawda o tamtym systemie musi w końcu zostać nazwana po imieniu. Bo tylko wtedy można go naprawić.

W kraju, który przez lata żył pod parasolem podsłuchów, Tusk nie jest wichrzycielem – jest sygnalistą. I choć jego słowa są ostre, biją w samo sedno: dopóki nie rozliczymy ery Pegasusa, dopóty nie będziemy naprawdę wolni.

Idź do oryginalnego materiału