Dyskusja o kosztach Kancelarii Prezydenta powraca regularnie, ale dziś nabiera szczególnej ostrości.
W momencie, gdy polska gospodarka walczy z wysokim deficytem, a zwykli obywatele słyszą o konieczności wyrzeczeń, utrzymanie instytucji głowy państwa kosztuje podatników 312 milionów złotych rocznie. To oznacza blisko 850 tysięcy złotych każdego dnia – suma trudna do obrony, zwłaszcza w zestawieniu z realnymi problemami finansowymi społeczeństwa.
Na ten dysonans zwrócił uwagę mecenas Roman Giertych. Choć jego wypowiedź, w której ostro podsumował Karola Nawrockiego, była utrzymana w charakterystycznym dla niego ostrym tonie, trudno odmówić jej zasadniczej racji. Polityk KO ocenił, iż budżet kancelarii nie powinien przekraczać 3 milionów złotych, a obecne wydatki to nic innego jak przejaw kosztownego rozdęcia instytucji, która zamiast służyć obywatelom, stała się symbolem politycznego prestiżu i rozbudowanej biurokracji.
Warto tu zaznaczyć, iż problem nie pojawił się wraz z Nawrockim. To Andrzej Duda wprowadził kancelarię na ścieżkę stopniowego powiększania budżetu, który w ciągu jego dwóch kadencji wzrósł z 133 mln zł do ponad 300 mln zł. Łączny koszt funkcjonowania tej instytucji w czasach jego prezydentury sięgnął 1,8 miliarda złotych. Nawrocki jednak, zamiast odciąć się od tej bizantyjskiej tradycji, podjął ją z zaskakującą łatwością, próbując jednocześnie kreować się na „ludowego trybuna”.
To właśnie ten rozdźwięk budzi największy sprzeciw. Trudno bowiem pogodzić deklaracje o bliskości wobec obywateli z jednoczesnym utrzymywaniem aparatu władzy, który pochłania miliony złotych na podróże, podwyżki i nowe etaty. W budżecie na 2025 rok przewidziano między innymi: 840 tys. zł na dodatkowe etaty dla prezydenta-elekta, 310 tys. zł na odprawy, 3,2 mln zł na podwyżki płac – w tym dla samego prezydenta – a także blisko 3 mln zł na podróże zagraniczne. Remonty rezydencji prezydenckich pochłoną kolejne 6 mln zł. Owszem, z perspektywy statystycznego obywatela koszt to „tylko” około 8 zł rocznie. Jednak w ujęciu całościowym mówimy o setkach milionów złotych, które mogłyby zostać wykorzystane inaczej – choćby na inwestycje w ochronę zdrowia czy realną pomoc w obniżeniu rachunków za energię.
Argument, iż wyższe wydatki wynikają z inflacji i rosnących kosztów zatrudnienia, jest częściowo prawdziwy, ale nie wyczerpuje problemu. Inflacja dotknęła wszystkich, również instytucje publiczne. Jednak przeciętny obywatel, zamiast uzyskać jakiekolwiek ulgi, słyszy o kolejnych cięciach i ograniczeniach. Tymczasem na szczytach władzy luksus i prestiż są nie tylko utrzymywane, ale wręcz pielęgnowane. W tym kontekście głos Giertycha, choćby jeżeli brzmi przesadnie, uderza w sedno sprawy: mamy do czynienia z instytucją, która dawno przestała być proporcjonalna do realnych potrzeb państwa.
Karol Nawrocki objął urząd w sytuacji, w której oczekiwano od niego zmiany stylu – odejścia od ceremoniału, który był znakiem rozpoznawczym poprzednika. Zamiast tego bardzo gwałtownie wszedł w rolę gospodarza kosztownego dworu, co przeczy narracji o bliskości do „zwykłych Polaków”. Próba łączenia populistycznej retoryki z praktyką życia w pałacowych murach i rozporządzania setkami milionów złotych rocznie musi zakończyć się nieuchronnym rozdźwiękiem.
Dlatego warto odczytywać wypowiedzi mec. Giertycha nie jako czystą polityczną argumentację, ale jako istotny punkt w szerszej debacie. Debacie o tym, jak rozrośnięta biurokracja i ceremonialny przepych instytucji państwowych oddalają władzę od obywatela. Polityk KO celnie wskazał, iż w dzisiejszych realiach społeczno-ekonomicznych utrzymywanie tak kosztownej kancelarii jest zwyczajnie nie do obrony.
Być może jego propozycja obniżenia budżetu do 3 milionów zł jest zbyt optymistyczna, ale kierunek myślenia jest słuszny: trzeba radykalnie ograniczyć rozmiary tej instytucji i przywrócić jej funkcję stricte merytoryczną, a nie reprezentacyjną. W przeciwnym razie prezydentura, zamiast być symbolem wspólnoty, pozostanie kosztownym reliktem bizantyjskiej tradycji.