„Bezrobocie rośnie trzeci miesiąc z rzędu i wynosi już 5,5 proc.” – grzmi Mateusz Morawiecki w najnowszym spocie. Były premier próbuje dziś występować w roli surowego recenzenta gospodarki, ale trudno nie dostrzec w tym zabiegu groteski. Wszak to właśnie Morawiecki, pełniąc przez lata najwyższe funkcje w państwie, pozostawił Polskę z rekordowym zadłużeniem, inflacją i chaosem finansów publicznych. Gdy dziś nazywa obecnych rządzących „premierem polskiego bezrobocia”, wielu słusznie pyta: a kim był on sam?
Morawiecki w nagraniu na platformie X podkreśla: „Stopa bezrobocia wzrosła do 5,5 proc., a liczba zarejestrowanych bezrobotnych to już 856 000. Co zrobi rząd? Czy naprawdę biernie patrzy na likwidację miejsc pracy?” To pytania ważne, ale jednocześnie obnażające paradoks. Polityk, który sam przez osiem lat miał wpływ na każdą decyzję gospodarczą, teraz ubiera się w szaty proroka ostrzegającego przed kryzysem. Tymczasem fakty są uparte – to jego polityka stworzyła grunt pod obecne problemy.
Za rządów PiS z Morawieckim jako premierem i ministrem finansów zadłużenie państwa rosło szybciej niż w wielu innych krajach UE, mimo korzystnej koniunktury. Inflacja wymknęła się spod kontroli, a Polacy płacili najwyższe rachunki od dekad. Rząd, zamiast inwestować w innowacje i modernizację gospodarki, koncentrował się na krótkotrwałych transferach socjalnych. „Polski Ład” – sztandarowy projekt Morawieckiego – miał być przełomem, a stał się symbolem chaosu legislacyjnego, który uderzył zarówno w przedsiębiorców, jak i w zwykłych obywateli.
Nie można też zapominać o klimacie niepewności, jaki wytworzył się w relacjach z biznesem. Zmieniane w ostatniej chwili przepisy podatkowe, brak stabilności prawa i kolejne „wrzutki” ustawowe sprawiły, iż Polska zaczęła być postrzegana jako kraj ryzyka. Przedsiębiorcy, zamiast rozwijać firmy i tworzyć miejsca pracy, skupiali się na tym, by przetrwać w gąszczu niejasnych regulacji. Czy naprawdę to nie miało wpływu na rynek pracy, który Morawiecki dziś próbuje przedstawiać jako ofiarę cudzych błędów?
W jego wystąpieniach uderza także hipokryzja języka. „Premier polskiego bezrobocia choć w jednej rzeczy jest konsekwentny. Szkoda, iż na niekorzyść Polaków” – stwierdził Morawiecki. To zdanie, mające być celną ripostą wobec obecnej władzy, idealnie opisuje również jego własne dokonania. Był konsekwentny – w zadłużaniu państwa, w rozdawnictwie pozbawionym planu, w upolitycznianiu gospodarki. Konsekwentny także w tym, iż zamiast wzmacniać instytucje państwa, traktował je jak narzędzia partyjnej propagandy.
Trudno więc dziś uwierzyć w jego troskę o rynek pracy. Bezrobocie w Polsce wciąż należy do najniższych w Europie, a wzrost z 5,2 do 5,5 proc. nie pozostało dramatem. Tymczasem Morawiecki mówi o „katastrofie”, jakby sam nie pamiętał, iż w czasie kryzysów lat 2008–2010 wskaźnik ten przekraczał 10 proc. A przecież wtedy Polska, dzięki odpowiedzialnej polityce finansowej, wyszła obronną ręką z globalnej recesji.
Problemem nie jest więc to, iż Morawiecki stawia pytania – ma do tego prawo jak każdy polityk. Problem polega na tym, iż robi to z pozycji moralnego autorytetu, którym nigdy nie był. Jego rządy zapisały się w pamięci Polaków drożyzną, inflacją i brakiem stabilności. Odpowiedzialny polityk powinien w takiej sytuacji raczej wykazać się pokorą i zdolnością do autorefleksji. Zamiast tego były premier woli odgrywać rolę recenzenta, licząc, iż wyborcy zapomną, kto jeszcze niedawno odpowiadał za gospodarkę.
„Czy stać nas na kolejne dwa lata takiego chaosu?” – pyta retorycznie Morawiecki. Właśnie to pytanie powinniśmy odwrócić i skierować w jego stronę: czy stać nas na powrót polityka, który chaos uczynił znakiem firmowym swoich rządów?
Historia Morawieckiego to przestroga, jak łatwo można zatracić się w propagandzie sukcesu i jak trudno potem odzyskać wiarygodność. Były premier dziś próbuje wmówić Polakom, iż jest głosem rozsądku, ale każde jego zdanie brzmi jak echo dawnych obietnic, które nigdy nie zostały spełnione.