„Jako obywatele mamy krótką pamięć i często oddajemy nasze sprawstwo. Mówimy, iż coś nam narzucono, a przecież mamy narzędzia wpływu”, mówi w rozmowie z EURACTIV.pl dr hab. Małgorzata Molęda-Zdziech, kierownik Katedry Studiów Politycznych SGH i pełnomocnik Rektora SGH ds. UE.
Aleksandra Krzysztoszek, EURACTIV.pl: Wchodzimy w ostatnią fazę kampanii wyborczej. Czy da się jakoś ograniczyć dezinformację związaną z wyborami? I czy wyobraża sobie Pani Profesor, iż — może nie na taką skalę jak w Rumunii — ale na wynik wyborów wpłynie obca ingerencja? Czy w polskiej demokracji taka sytuacja jest możliwa?
Dr hab. Małgorzata Molęda-Zdziech: Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba wziąć pod uwagę kontekst postpolityki — czyli polityki opartej na atrakcyjności, na rozbudzaniu emocji, zwłaszcza tych negatywnych, na straszeniu. Takie metody sprzyjają sytuacji, w której decyzje wyborców nie są już racjonalne.
Przeszliśmy od polityki opartej na programach wyborczych do takiej, gdzie kierujemy się emocjami i wizerunkiem, jaki budują politycy. To wszystko może wpływać na nasze wybory.
Nie wiem, czy scenariusz rumuński da się przenieść na grunt polski — są duże różnice między Polską a Rumunią. Mam też nadzieję, iż polscy obywatele są bardziej odporni na pojawianie się takich „czarnych koni” — takich nagłych, niespodziewanych faworytów.
Warto jednak przypomnieć sobie przykład Stanisława Tymińskiego z wyborów prezydenckich w 1990 r. Nieznany wcześniej kandydat z Polonii, robiący interesy m.in. w USA i Kanadzie, pojawił się dosłownie znikąd, jeszcze w czasach sprzed internetu, kiedy nie można było tak łatwo zweryfikować informacji. Tworzył nieprawdopodobne historie, nosił czarną teczkę, rzekomo z dokumentami, które miały „zmienić wszystko” — i przeszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich.
To pokazuje, iż zadziałało myślenie magiczne: iż potrzeba totalnej zmiany, iż może ktoś z zewnątrz urządzi nam życie lepiej. W tamtych czasach mówiło się „żyć jak w Kanadzie” — Kanada była wtedy symbolem dobrobytu i lepszego świata. Ktoś, kto przyjechał z Kanady, mógł się więc wydawać symbolem tej zmiany.
Na szczęście druga tura wyborów mocno to wszystko zweryfikowała — i Tymiński nie został czołowym polskim politykiem, choć jeszcze później próbował działać w polityce.
A dlaczego, Pani zdaniem, w Rumunii doszło do takiej sytuacji, iż kandydat z kilkuprocentowym poparciem w przedwyborczych sondażach uzyskał najwyższy wynik w unieważnionej później pierwszej turze wyborów?
Myślę, iż miało to związek z rozczarowaniem polityką, zwłaszcza elitami politycznymi, z pragnieniem zmiany. W takich momentach pojawia się właśnie to magiczne myślenie: iż skoro wszyscy politycy są skorumpowani, to może potrzeba kogoś z zewnątrz. Stąd też poparcie dla polityków populistycznych, którzy — jak sama nazwa wskazuje — chcą być „z ludem”, chcą rozliczać innych i obiecują, iż wprowadzą „inną politykę”.
Albo przedstawiają się jako kandydaci spoza systemu — jak w Polsce Paweł Kukiz lub Szymon Hołownia, we Włoszech Ruch Pięciu Gwiazd, a w Niemczech na przykład AfD.
Tylko iż „spoza systemu” w rzeczywistości często oznacza elity, które są obecne na scenie politycznej od wielu lat. Znają mechanizmy działania systemu, potrafią go ograć, a zmiana niekoniecznie leży w ich interesie.
Często programy polityczne tworzy się „w biegu” — dopiero w trakcie kampanii, a nie wcześniej. Kampania przestaje być przestrzenią prezentowania realnych programów. choćby podstawowe punkty programowe bywają nieczytelne albo w ogóle są pomijane. To wszystko powoduje spadek zaufania do klasy politycznej, więc wyborcy szukają nadziei w nieracjonalnych wyborach.
Na pewno pomagają w tym też możliwości, jakie dają media społecznościowe, które jednak mogą też sprzyjać promowaniu dezinformacji. Według opublikowanego niedawno raportu Res Futura ze względu na swoją specyfikę szczególnie „użyteczną” platformą do szerzenia dezinformacji jest Telegram, ale zjawisko to występuje też na X, Facebooku i innych platformach. Kto powinien wziąć za to odpowiedzialność? Właściciele tych platform robią zbyt mało na rzecz walki z dezinformacją, a może właśnie nie powinni ingerować w wolność słowa?
Rzeczywiście, to trudna kwestia. Z jednej strony mamy wolność słowa i pluralizm mediów jako wartości demokratyczne. Z drugiej – te same media i platformy często kierują się logiką biznesową. Są to przecież podmioty gospodarcze, często działające transgranicznie, bez obowiązku płacenia podatków w krajach, w których funkcjonują, a jednocześnie korzystają z pełni swobód.
W przeszłości istniały pewne społeczne normy — czegoś „nie wypadało” powiedzieć publicznie. Dzisiaj te granice się przesuwają. To jest właśnie mechanizm normalizacji: coś, co usłyszymy w przestrzeni publicznej, zyskuje legitymizację, a granica przesuwa się dalej.
To niekoniecznie kwestia anonimowości – bo choćby nieanonimowe osoby pozwalają sobie na coraz więcej. Czasem choćby w oficjalnych debatach pojawiają się populistyczne, niezweryfikowane twierdzenia. I nikt nie wymaga ich sprawdzania, bo emocje stały się głównym językiem polityki.
Emocje zastąpiły racjonalną debatę?
Tak. W pewnym sensie odchodzimy od epoki, w której głównym punktem odniesienia był rozum – dziedzictwo oświecenia. Teraz zarządzanie emocjami obywateli staje się kluczowe, bo emocje są uniwersalne.
Nie trzeba ich tłumaczyć, nie zależą od kontekstu kulturowego – złość, strach, nadzieja, poczucie niesprawiedliwości, lęk – to wszystko łączy ludzi bez względu na język czy pochodzenie. Emocje to najbardziej podstawowy i wspólny kod komunikacji. W tym języku porozumie się zarówno dziecko, jak i dorosły.
Na tym też polega atrakcyjność mediów tabloidalnych – one upraszczają przekaz do emocjonalnego minimum, które trafi do każdego. A iż emocje mają siłę mobilizującą, media świadomie biorą udział w ich wzmacnianiu. Bo przecież walczą o uwagę, o kliknięcia, o przetrwanie w medialnym torcie.
I choć wiele redakcji próbuje zachować równowagę i nie schodzić do poziomu czystego clickbaitu, to choćby dobry artykuł potrzebuje chwytliwego tytułu, żeby przyciągnąć uwagę. Neutralne tytuły nikogo nie interesują.
Dlatego tak trudno było zbudować np. ogólnoeuropejskie medium informacyjne – bo odbiorcy szukają czegoś, z czym mogą się utożsamić: kontekstu kulturowego, znajomego języka emocji, albo po prostu przekazu, który ich porusza.
Jakie rady dałaby Pani Profesor przeciętnemu internaucie? Jak nie dać się manipulacji w przestrzeni informacyjnej?
Prawda jest taka, iż ten „przeciętny internauta” nie istnieje, bo każdy z nas funkcjonuje w innych kontekstach, należy do różnych grup społecznych. Dla jednych kompetencje medialne będą czymś oczywistym, dla innych — nie. Co innego będzie ważne dla nastolatka, co innego dla osoby dorosłej.
Podstawową zasadą powinno być jednak to, by próbować weryfikować informacje — najlepiej w innym medium niż to, w którym ją pierwotnie zobaczyliśmy. Nie ograniczajmy się tylko do internetu. Zobaczmy, czy dana informacja pojawia się też w telewizji, w prasie, w radiu. To taka stara zasada: by patrzeć na informacje z różnych źródeł. Druga zasada: rozmawiajmy o danej informacji z innymi ludźmi.
Najlepiej spoza naszej bańki.
Tak, często ktoś z innego środowiska, z innej grupy wiekowej zada pytanie, na które sami byśmy nie wpadli. Bo jeżeli funkcjonujemy tylko we własnej bańce, także politycznej, to zamykamy się na inne spojrzenia.
Wszystko oczywiście zależy od tego, czego informacja dotyczy. jeżeli polityki — warto sprawdzić, jak przedstawiają ją różne strony. jeżeli gospodarki czy nauki — warto poszukać wypowiedzi ekspertów z danej dziedziny, np. lekarzy czy inżynierów. Ale nie takich samozwańczych, tylko rzeczywistych, rozpoznawalnych w swoim środowisku.
To kwestia krytycznego podejścia do informacji. Ale myślenie krytyczne nie polega na tym, by wszystko odrzucać — często tak się w Polsce dzieje: „nie zgadzam się, więc to głupie”. Tymczasem rzadko kiedy mamy sprawy całkowicie jednoznacznie dobre albo złe. Warto zastanowić się, dlaczego akurat teraz jesteśmy daną informacją bombardowani. Czy ma nas do czegoś przekonać? A może wręcz coś ukryć?
Warto patrzeć nie tylko na to, o czym się mówi, ale też — o czym się nie mówi, jakie tematy znikają z przestrzeni publicznej, kiedy pojawia się jakaś spektakularna informacja.
Czy Polska zaniedbała edukację medialną? Czy niski poziom kompetencji informacyjnych to wina braku edukacji, np. w szkołach czy wśród seniorów?
Myślę, iż tak. jeżeli chodzi o szkoły, kluczowa jest edukacja w zakresie krytycznego myślenia. I to nie powinna być osobna lekcja raz w tygodniu. Każdy przedmiot powinien być przestrzenią, w której uczymy się myśleć krytycznie.
Pomaga w tym praca w grupach, debaty, rozmowy — czyli takie formy, w których uczniowie mogą wcielać się w różne role, analizować argumenty obu stron. Nauczyciel może być takim adwokatem diabła, który prowokuje do refleksji, do zauważenia, iż dana sprawa nie jest czarno-biała.
Ogromne znaczenie ma też filozofia — ucząca definiowania pojęć, porządkowania myślenia, dostrzegania złożoności świata. Nie bez przyczyny filozofia jest we Francji obowiązkowym przedmiotem na maturze. To kraj, w którym poziom czytelnictwa jest jednym z najwyższych — książki często wydaje się tam w wersji podstawowej i kieszonkowej, żeby każdy mógł czytać w każdej sytuacji
Francuzi po maturze mają podstawy filozoficzne i to wpływa na sposób, w jaki się komunikują. W Polsce trochę zatraciliśmy kulturę rozmowy, a przecież rozmowa jest kluczem do weryfikacji informacji, do konfrontowania swoich poglądów z innymi.
Boimy się rozmów — często też nie mamy na nie czasu, gubimy rytuały jak wspólny obiad czy kolacja, które były naturalnym momentem wymiany myśli. Dziś choćby nie trzeba już zamykać drzwi do pokoju — wystarczy, iż dziecko siedzi w telefonie i nie wiemy, z czym się tam styka.
Jak znaleźć złoty środek między wolnością słowa a przeciwdziałaniem dezinformacji? Można na przykład nie zapraszać do debat osób podejrzanych o szerzenie dezinformacji, ale czy to nie będzie pogwałceniem wolności słowa?
Tylko iż wtedy pojawia się spór o to, kto decyduje, co jest dezinformacją. Czasem wiemy, iż dana osoba korzysta z finansowania rosyjskiego — i wtedy można postawić jasną granicę. Ale zapraszając ją do ogólnopolskich mediów, często nieświadomie normalizujemy jej przekaz. Wielu widzów przez cały czas podświadomie wierzy, iż jeżeli ktoś jest w telewizji, to znaczy, iż jest ważny, iż mówi rzeczy, którym można ufać.
A przecież nie zawsze tak jest. Tego rodzaju mechanizmy napędzają popularność takich osób. To podobnie jak z brexitem — ogromna rola tabloidów, haseł uproszczonych do granic absurdu. Z kolei po referendum najczęściej wyszukiwanym w internecie pytaniem było: „co to znaczy brexit?”. Ci, którzy agitowali za wyjściem Wielkiej Brytanii z UE, często potem po prostu się wycofali i nie chcieli ponosić konsekwencji.
I jeszcze jedno — jako obywatele mamy niestety krótką pamięć. I często oddajemy nasze sprawstwo. Mówimy: „coś narzucono”, „ktoś postanowił”, a przecież istnieją narzędzia wpływu — są konsultacje społeczne, są rejestry, w których możemy sprawdzić, jak powstają przepisy. Obywatele potrafią się zmobilizować, tylko czasem dzieje się to za późno.