Odbudowa w wersji budżetowej, czyli tradycyjne dziadowanie w wykonaniu PO

6 godzin temu

Kiedyś PO wdrażała koncepcję „więcej za tyle samo” ciułając oszczędności na zmniejszeniu zużycia papieru do drukarek, w tej chwili przynajmniej stara się bardziej pokombinować. Może skala powodzi faktycznie zaniepokoiła polityków tej partii, a może polskie państwo stać w tej chwili na trochę więcej i nie trzeba już ostentacyjnie wręcz dziadować. To wciąż jednak ta sama, raczej gorzka herbata z odrobiną koncentratu cytrynowego.

Skala zniszczeń jest ogromna, chociaż koncentrują się one na peryferiach kraju, raczej w niewielkich miasteczkach. Duże miasta się uratowały, głównie dzięki zbiornikowi Racibórz Dolny, który spektakularnie zdał test przydatności i wyrósł na głównego bohatera tegorocznej klęski powodziowej. W ogóle perypetie tego zbiornika to historia współczesnej Polski w soczewce. Męczono się z jego budową siedem lat, chociaż z przerwami. Pierwszy wykonawca, z Hiszpanii, został wybrany jeszcze przez koalicję PO-PSL, i jak można się było spodziewać – nie dowiózł. PiS w swoim stylu odebrał mu wykonawstwo i skierował sprawę do prokuratury. Skoro ktoś się nie wyrabia, to pewnie robi jakieś przekręty. Dla polityków partii Kaczyńskiego to zupełnie oczywiste.

Przekrętów chyba jednak nie było, bo choćby prokuratura Zbigniewa Ziobry niczego nie wykryła i umorzyła sprawę. Po prostu tam, gdzie pisowcy widzą układy i spiski, w rzeczywistości mamy do czynienia z szarzyzną taniego państwa, która jednak nie jest na tyle romantyczna, by stać się atrakcyjnym wyjaśnieniem dla środowiska Zjednoczonej Prawicy. Nie działa, bo jest zwyczajnie dziadowskie? Nudy, panie, na pewno coś ukradziono, trzeba kogoś wsadzić przynajmniej na trzy miesiące do aresztu.

Uczniowie rozpoczynają tułaczkę, a to dopiero początek wyzwań

Zbiornik ostatecznie oddano do użytku w 2020 roku i okazuje się, iż działa. Gdy już coś finalnie zbudujemy, to jest to zwykle nie takie najgorsze. Nie zmienia to faktu, iż skala zniszczeń w przygranicznych gminach, które nie miały tyle szczęścia, co Wrocław czy Opole, jest powalająca. Przykładowo, według ministry edukacji około 200 szkół nie nadaje się w tej chwili do użytku. Ich uczniów czeka wyjątkowo pamiętny rok szkolny. Część z nich już przeżyła traumę nauczania zdalnego podczas pandemii, a teraz to. Można zaryzykować tezę, iż Hiob miał od nich tylko trochę gorzej. Efekty kształcenia w takich warunkach będą niewątpliwie wyjątkowe.

Odbudowa zdewastowanej przez powódź szkoły to nie kwestia paru tygodni, więc teraz te małe hiobki z południowo-zachodniej Polski będą się tułać po placówkach, które postanowią je ugościć. Gdyby taka sytuacja dotyczyła uczniów z któregoś z największych miast, mielibyśmy całodobową okupację magistratu albo lokalnego kuratorium oświaty. Ale dzieci z głębokiej prowincji niech nie histeryzują. Uczniowie z Lądka Zdroju właśnie rozpoczęli pobyt w szkole społecznej w Mikołajkach, gdzie udali się na zieloną szkołę. Czyli najpierw powódź porwała ich miasto, a chwilę potem wysłano ich spod granicy z Czechami prawie na Litwę.

Zniszczone szkoły to przecież tylko wycinek dramatycznej rzeczywistości w zdemolowanych przez wodę gminach. Tam jest tyle wyzwań, iż choćby nie wiadomo, gdzie włożyć ręce w pierwszej kolejności. Najpierw trzeba przywrócić dostęp do podstawowych mediów, co na szczęście idzie całkiem sprawnie i w Lądku Zdroju przywrócono już wodę i prąd. Następnie trzeba będzie gwałtownie wyremontować instalacje w domach, z których jeszcze coś będzie, by zapewnić im ogrzewanie przed zimą. Żeby zacząć je remontować, trzeba do nich jakoś dojechać, więc wcześniej należy jednak naprawić drogi i mosty. Wiele domów niestety nadaje się do wyburzenia. Według burmistrza Lądka Zdroju około 60 domów wymaga gruntownej renowacji lub rozbiórki. Około stu mieszkańców miasta straciło dach nad głową.

W Kłodzku rozpędzona fala wody zmieszanej z błotem przelała się przez centrum miasta. Stronie Śląskie w ogóle były odcięte od świata przez kilka dni i nie wiadomo było, co tam się adekwatnie dzieje. Państwo zwyczajnie zostawiło tych ludzi samych w obliczu ogromnej klęski żywiołowej. Burmistrz miasta porównał falę powodziową do „przejścia moreny czołowej lodowca”. Budynek policji zawalił się jak domek z kart. Wody Polskie poinformowały miasto o przerwaniu tamy, co doprowadziło do zalania miasteczka – 2,5 godziny po fakcie, gdy burmistrz wiedział już o tym z mediów. Pewnie wstydzili się przekazać informację o swojej „drobnej” porażce, więc dodali do niej jeszcze jedną, gorszą. To cud, iż podczas powodzi zginęło „tylko” siedem osób – chociaż oczywiście o siedem za dużo.

Pieniądze z UE i kilka więcej?

Łączna skala strat nie pozostało dokładnie określona, ale najczęściej mówi się o około 1 proc. PKB, czyli 35-40 mld złotych. Aktualne zapowiedzi rządzących dotyczące finansowania odbudowy są bardzo dalekie od tej kwoty. W obliczu tej tragedii polski rząd skupił się na dobrze sobie znanym ciułaniu pieniędzy. Najpierw minister finansów Andrzej Domański poinformował, iż wygospodarował miliard złotych, co nie spotkało się ze zbyt ciepłym odbiorem społecznym. Zwiększono więc rezerwę powodziową do dwóch miliardów. Te pieniądze mają być wykorzystane na pierwsze wsparcie powodzian – 10 tys. zł zasiłku na gospodarstwo domowe, 200 tys. zł na odbudowę domu i 100 tys. zł na remont.

Ogromne zniszczenia dopadły również lokalne przedsiębiorstwa. Przykładowo, zalało hale spółdzielni Cukry Nyskie, której straty materialne są szacowane na 4 mln zł. Kolejne 2 mln zł będą kosztować same wynagrodzenia podczas postojowego. Na szczęście posłowie podczas prac nad specustawą powodziową intensywnie szukali dodatkowych pieniędzy – no i znalazł się kolejny miliard. Będzie spożytkowany na świadczenia interwencyjne dla przedsiębiorstw oraz 20 dni roboczych „dodatkowego urlopu”, sfinansowanych przez ZUS, które firmy będę mogły wykorzystać do usuwania skutków powodzi. Mogliby to przynajmniej jakoś inaczej nazwać, bo wmawianie pracownikom, iż cztery tygodnie usuwania zwałów błota z fabryki to tak naprawdę urlop, jest jednak dosyć słabe.

Na odbudowę pójdzie może również część środków zarezerwowanych na planowany Kredyt na start (lepiej znany jako Kredyt zero procent). To będzie jakieś pół miliarda, o ile w ogóle, bo minister Paszyk kategorycznie zdementował to doniesienie.

Prawdziwym gamechangerem mają być jednak środki unijne. 5 mld euro z dedykowanych Polsce funduszy spójności będzie można spożytkować na odbudowę. Mowa więc o kwocie ok. 20 mld zł. Powołany właśnie pełnomocnik rządu ds. odbudowy po powodzi Marcin Kierwiński zapowiedział uruchomienie programu Odbudowa plus, który opiewać będzie na 23 mld zł. Czyli flagowy program rządu w obliczu największej klęski żywiołowej od dekad będzie się składać z 20 mld zł z UE oraz tych drobniaków, które znalazł minister Domański.

I co, to tyle? Zamierzamy sfinansować odbudowę ze środków unijnych? Abstrahując od tego, iż prawdopodobnie ich nie wystarczy, to przede wszystkim najpierw trzeba będzie je przecież wydobyć z Brukseli. Owszem, szefowa KE zadeklarowała we Wrocławiu, iż procedury zostaną uproszczone i nie będzie wymagany wkład własny, ale nie zmienia to faktu, iż trzeba będzie klepać wnioski do UE o każdą jedną inwestycję – most, szkołę czy halę produkcyjną. Miejmy nadzieję, iż ich pisaniem zajmą się urzędy wojewódzkie albo biuro pełnomocnika, bo jeżeli spadnie to na samorządowców i przedsiębiorców z zalanych miasteczek, to chyba zwariują.

Z zapowiedzi Marcina Kierwińskiego wynika, iż jego głównym zadaniem będzie stworzenie takiej architektury prawnej, by pieniądze sprawnie i gwałtownie trafiały w odpowiednie miejsca. Czyli pełnomocnik rządu ds. odbudowy będzie przede wszystkim pośrednikiem między Lądkiem Zdrojem, Nysą, Kłodzkiem i tak dalej a Brukselą. Oczywiście warto tu wyraźnie zaznaczyć, iż samo przesunięcie tych pieniędzy z funduszy spójności na odbudowę to był bardzo dobry ruch i świetnie, iż rząd o to zadbał, bez ironii – gratuluję. Pieniądze unijne nie powinny jednak stanowić prawie całości środków na odbudowę. Nie stać nas, żeby dorzucić przynajmniej drugie tyle? Może przy okazji załatwiania tych przesunięć można było jeszcze zadbać, by UE zawiesiła nałożoną na Polskę procedurę nadmiernego deficytu? Rozwiązałoby to rządowi ręce i można byłoby spokojnie wypuścić obligacje powodziowe na 20 mld zł. Naprawdę zamierzamy dziadować w obliczu klęski takich rozmiarów?

Idź do oryginalnego materiału