Izraelskie uderzenia w stolicę Kataru, wymierzone w przedstawicieli Hamasu, otworzyły nowy rozdział konfliktu na Bliskim Wschodzie i wystawiły na próbę cierpliwość amerykańskiej dyplomacji. Waszyngton znalazł się między bezwarunkowym wsparciem Izraela a obroną strategicznych więzi z Katarem – kluczowym partnerem w Zatoce.
Naloty przeprowadzono w momencie, gdy Katar od miesięcy pełnił rolę głównego mediatora w rozmowach między Izraelem a Hamasem. To właśnie w Dosze toczyły się negocjacje dotyczące uwolnienia izraelskich zakładników i warunków zawieszenia broni. Po wtorkowych bombardowaniach premier Mohammed bin Abdulrahman Al Thani przyznał: „Po tym, co się wydarzyło, nie widzę w tej chwili żadnych podstaw do kontynuowania rozmów”.
Zaskoczony Biały Dom
Według ujawnionych informacji administracja Donalda Trumpa nie miała wpływu na izraelską decyzję o otwarciu nowego frontu wojny. Amerykańscy urzędnicy dowiedzieli się o operacji, gdy izraelskie F-16 były już w drodze nad Zatokę Perską.
– Natychmiast poleciłem wysłannikowi Steve’owi Witkoffowi, by uprzedził Katarczyków. Niestety, informacja dotarła zbyt późno, by powstrzymać atak – powiedział Trump.
Premier Kataru potwierdził, iż komunikat z Waszyngtonu nadszedł dopiero dziesięć minut po rozpoczęciu bombardowania. Trump zapewnił jednak Al-Thaniego oraz emira Tamima bin Hamada Al Thaniego, iż „coś takiego nie wydarzy się już więcej na ich terytorium”.
Dyplomacja w kryzysie
Reakcja Białego Domu była pełna sprzeczności. Rzeczniczka Karoline Leavitt potępiła jednostronne działania Izraela, ale jednocześnie częściowo je usprawiedliwiała.
– Bombardowanie sojusznika USA, który podejmuje ryzyko, by pomagać w mediacjach, nie przybliża celów ani Izraela, ani Ameryki – podkreśliła. Po chwili dodała jednak: – Eliminacja Hamasu, który cynicznie wykorzystywał cierpienie mieszkańców Gazy, pozostaje celem godnym poparcia.
Ta dwutorowość dobrze oddaje szerszy problem amerykańskiej dyplomacji: od lat balansuje ona między gwarantowaniem bezpieczeństwa Izraela a utrzymywaniem relacji z kluczowymi partnerami arabskimi.
Katar i pytanie o przyszłość negocjacji
– Z perspektywy Dohy, Katar włożył ogromny wysiłek w uwolnienie izraelskich zakładników, a został za to nagrodzony nalotem – zauważył Steven Cook z Council on Foreign Relations.
Rachel Brandenburg z Israel Policy Forum pytała jeszcze ostrzej: „Jeśli premier Netanyahu poważnie traktuje negocjacje i zakończenie wojny, to dlaczego atakuje liderów politycznych, którzy je prowadzą?”
Mimo to Katar zadeklarował gotowość dalszego mediowania, choć przyznał, iż proces może być w praktyce martwy. Alternatywą jest Egipt, a coraz częściej mówi się także o roli USA. Problem w tym, iż Palestyńczycy odrzucają amerykańskie przywództwo, wskazując na jego otwartą stronniczość wobec Izraela.
Regionalna spirala eskalacji
To nie pierwszy raz, gdy Katar znalazł się w centrum kryzysu. W czerwcu, po amerykańskim ataku na irańskie obiekty nuklearne, tamtejsza baza USA została ostrzelana przez rakiety z Iranu. Tym razem konsekwencje sięgnęły jeszcze dalej.
Algieria zażądała nadzwyczajnej sesji Rady Bezpieczeństwa ONZ. Izraelski ambasador Danny Danon stwierdził tam: „Nie będzie immunitetu dla terrorystów — ani w Gazie, ani w Libanie, ani w Katarze”.
Naloty na Dohę stawiają pod znakiem zapytania reputację Stanów Zjednoczonych jako mediatora i strażnika bezpieczeństwa w regionie. Administracja Trumpa już wcześniej była zaskakiwana izraelskimi decyzjami – choćby w czerwcu, gdy bombardowania irańskich celów zniweczyły amerykańskie wysiłki na rzecz nowego porozumienia nuklearnego.