Były premier znów przemawia jak z partyjnej trybuny, nie z mównicy państwowej. Mateusz Morawiecki walczy z Unią, z Tuskiem i z faktami – z każdym, kto nie pasuje do jego narracji o Polsce „zdradzonej przez Brukselę”. Ale jego słowa coraz bardziej brzmią jak echo epoki, która już się skończyła.
Wystąpienie Mateusza Morawieckiego na sobotnim marszu Prawa i Sprawiedliwości na Placu Zamkowym przypominało powtórkę z kampanii wyborczej sprzed lat. Były premier, dziś poseł opozycji, znowu mówił o zdradzie, o niemieckim dyktacie i o rzekomym podporządkowaniu Polski Brukseli. – „Polska nie jest niczyim zakładnikiem, panie Tusk. Polska nie jest niczyim lennem!” – grzmiał z mównicy, gestykulując jak generał przed bitwą.
Słowa te mogłyby robić wrażenie, gdyby nie fakt, iż sam Morawiecki przez lata prowadził negocjacje z Komisją Europejską i prosił o środki z Funduszu Odbudowy. Teraz ten sam polityk, który kiedyś mówił o „strategicznym partnerstwie z Niemcami”, przedstawia się jako lider antybrukselskiego oporu.
Morawiecki odniósł się też do niedawnego listu prezydenta Karola Nawrockiego do Ursuli von der Leyen. – „Pan prezydent skierował ostre pismo do von der Leyen, powiedział, iż nie przyjmiemy nielegalnych imigrantów. Mija kilka dni i Unia Europejska pęka przed Karolem!” – oświadczył z triumfem.
To retoryka godna kampanijnego wiecu, nie debaty publicznej. Unia nie „pękła” – realizowane są po prostu negocjacje w sprawie paktu migracyjnego, które Polska prowadzi wspólnie z innymi państwami. Ale w narracji Morawieckiego fakty ustępują miejsca efektownym obrazom: Bruksela „pęka”, Tusk „sprzedaje”, a PiS „broni suwerenności”.
Jeszcze kilka lat temu Morawiecki próbował uchodzić za pragmatyka wśród ideologów. Obiecywał „Polskę innowacyjną”, „nowoczesny patriotyzm”, „dialog z Europą”. Z czasem stał się jednym z głównych generatorów partyjnej propagandy, która z każdego europejskiego kompromisu czyni zdradę. „Trzeba pilnować, żeby Tusk nie przeprowadził tej polityki z Niemcami” – mówił na Placu Zamkowym. To już nie język męża stanu, ale działacza, który straszy własnych zwolenników, by utrzymać ich przy wierze w utraconą potęgę partii.
Morawiecki z pasją mówi o „brukselskich planach zalania Europy migrantami” i o „łapach precz od Polski”. Ale to tylko teatr. Pakt migracyjny, którego tak się boi, wejdzie w życie dopiero w 2026 roku i przewiduje mechanizmy solidarności, a nie przymusową relokację. Tymczasem rząd Donalda Tuska jasno zapowiedział, iż Polska nie będzie uczestniczyć w żadnym systemie, który naruszałby jej bezpieczeństwo.
Były premier nie przyjmuje tego do wiadomości, bo jego polityka od dawna nie opiera się na faktach, tylko na emocjach. Dla niego strach stał się programem.
Morawiecki był kiedyś człowiekiem dwóch światów – bankowości i polityki – i miał ambicję połączyć racjonalność z patriotyzmem. Dziś pozostał mu jedynie język walki. Opozycja „sprzedaje Polskę”, Unia „pęka”, a on sam, jak sugeruje, wciąż broni narodowych interesów.
W rzeczywistości broni już tylko własnego miejsca w historii PiS.
Kiedy Donald Tusk z Brukseli przywozi konkretne decyzje i środki finansowe, Morawiecki odpowiada frazami o „niezależności” i „honorze”. Tyle iż to nie są już czasy, w których takie hasła wystarczą, by porwać tłumy. Polska coraz wyraźniej odwraca się od polityki strachu – od ludzi, którzy przez lata karmili nas wizją oblężonej twierdzy.
Były premier mówi: „Unia pękła przed Karolem”. W rzeczywistości pęka tylko cierpliwość wobec polityków, którzy wciąż próbują zbudować przyszłość na lękach sprzed dekady.