Michalkiewicz: Dymy bez ognia

goniec.net 2 tygodni temu

Embarras de richesse – powiadają wymowni Francuzi – a wykłada się to jako kłopot z nadmiaru. Polskie przysłowie jest inne – iż od przybytku głowa nie boli. Może i nie boli, ale ból głowy to przecież jeszcze nic w porównaniu z przyćmieniem wydarzenia, które miało nie tylko wstrzymywać ruch Ziemi wokół własnej osi, ale w dodatku stanowić rodzaj dopalacza w dobiegającej właśnie końca kampanii wyborczej przez wyborami prezydenckimi. Mam oczywiście na myśli gospodarską wizytę niemieckiego kanclerza Fryderyka Merza, który został wybrany na kanclerza przez tamtejszy Bundestag 6 maja, a już następnego dnia zapowiedział złożenie wizyt we Francji i w Polsce. Zanim jednak do tego doszło, Fryderyk Merz przeszedł swego rodzaju drogę krzyżową. Co prawda – na pluszowym krzyżu – niemniej jednak. Chodzi o to, iż w pierwszym głosowaniu, który miało być rozstrzygające, nowemu kanclerzowi zabrakło wymaganej liczby głosów. O Jerum, Jerum! Wydawało się, iż w koalicji wszystko jest dogadane, iż maszynka do głosowania w Budestagu została prawidłowo naoliwiona – a tymczasem jakieś Schweine wstrzymały się od głosu – i cały pogrzeb na nic. To znaczy – nie tyle pogrzeb, co narodziny nowego rządu. Zapanowała szalenie kłopotliwa sytuacja – a konkretnie – co w tej kłopotliwej sytuacji robić; czy przystępować do kolejnej tury negocjacji koalicyjnych, czy też – jak sugerowała uznana niedawno przez niemieckie gestapo za ugrupowanie “ekstremistyczne” druga co do liczby mandatów partia w Bundestagu, czyli Alternatywa dla Niemiec – rozpisać nowe wybory, czy jeszcze coś innego. Rada w radę uradzono, by nie rozpoczynać negocjacji, ani nie rozpisywać nowych wyborów, tylko przeprowadzić jeszcze jedno głosowanie. I co Państwo powiecie?

Czy to na deputowanych spłynęło z Nieba oświecenie, czy też odezwały się Moce Piekielne w postaci gestapo – dość, iż powtórne głosowanie już było udane. Okazuje się, iż choćby w ojczyźnie demokracji kierowanej zdarzają sie nieprzewidziane wypadki. Tak czy owak kanclerz Merz pojechał do Francji i tam z francuskim prezydentem Macronem zapowiedział zintensyfikowanie działań wspólnej Rady do spraw obronności i w ogóle – co odbieram jako istotny krok na drodze spełnienia niemieckiego marzenia, by w ramach “europejskiego odstraszania” położyć wreszcie również niemiecki palec na francuskim atomowym cynglu.
O ile francuska wizyta miała charakter partnerski, to przyjazd kanclerza Merza do Warszawy był już wizytą gospodarską. Chociaż na początek zastosował obywatelu Tusku Donaldu zimny prysznic w postaci deklaracji, iż sprawa reparacji jest “prawnie zamknięta” – najwyraźniej wyznaczając czerwoną linię, której choćby w ferworze kampanii wyborczej nikt w Warszawie nie powinien przekraczać – to obywatela Tuska Donalda i tak, jakby ktoś wsadził na sto koni. Ogłosił “nowe otwarcie” w stosunkach polsko-niemieckich w zakresie obronności i w ogóle – chociaż niemiecki kanclerz nie pozostawił złudzeń, co do wyrzucania “migrantów” z Niemiec do Polski.

I kiedy jeszcze nie zdążyliśmy się nacieszyć z gospodarskiej wizyty niemieckiego kanclerza w Warszawie, okrutny los sprawił, iż zwołane w Rzymie na 7 maja konklawe, już 8 maja wybrało nowego papieża w osobie amerykańskiego kardynała Roberta Prevosta, który w dodatku przybrał imię Leona XIV. Jak można było przewidzieć, o gospodarskiej wizycie nikt już nie pamiętał do tego stopnia, iż – o ile mi wiadomo – choćby obywatel Trzaskowski Rafał nie zdążył zrobić sobie z kanclerzem pamiątkowego zdjęcia, żeby chociaż w ten sposób zachować jakąś symetrię z Karolem Nawrockim, który z Ameryki przywiózł wspólne zdjęcie z prezydentem Trumpem. Wprawdzie zaraz pojawiły się na mieście, kolportowane nie wiedzieć przez kogo, fałszywe pogłoski, iż to zdjęcie, to zgrabny fotomontaż, to uczucie niedosytu pozostało. Żeby tedy zatrzeć to nieprzyjemne wrażenie, obywatel Tusk Donald poleciał do Nancy, stolicy Lotaryngii, rządzonej ongiś przez Stanisława Leszczyńskiego, który rywalizację o koronę polską przegrał z synem Augusta II Saskiego, późniejszym Augustem III. Tam podpisany został traktat polsko-francuski o “gwarancjach bezpieczeństwa”. Przyznam, iż zaniepokoiło mnie to, a to dlatego, iż przypomniałem sobie wiersz Antoniego Słonimskiego, napisany w 1939 roku już we Francji. Wiersz jest o drzewach w Fontainebleau, w którym autor pisze m.in. tak: “Lecz nie wiedziałem co najważniejsze – ach, uczeń zły! Francuskie drzewa, choć najpiękniejsze, to drzewa z mgły. A nam potrzebny las, który śpiewa, szumiący bór. Konar prawdziwy twardego drzewa i mocny sznur.” I mocny sznur – czyli – żeby znowu nie wyszło, jak zawsze. Co tu ukrywać, dobrze to nie wygląda tym bardziej, iż zaledwie następnego dnia po podpisaniu tego traktatu, pismo “Charlie Hebdo” o dość plugawej reputacji, zainspirowane donosem z Warszawy w wykonaniu delatorskiego stowarzyszenia “Nigdy Więcej”, kierowanego przez pana prof. Rafała Pankowskiego, który śmiało może rywalizować z Wielce Czcigodnym Romanem Giertychem o tytuł Pierwszego Skarżypyty Rzeczypospolitej, opublikowało materiał, iż na festyn polonijny w podparyskim Aulnay sous Bois przyjadą “antysemici, ksenofobowie i homofobowie” – między innymi – niżej podpisany. Publikacja ta mała wywołać panikę w tamtejszym merostwie – ale chyba w panikę wpadła pani organizująca ten festyn, bo choćby wezwała policję. Policjanci oczywiście przyjechali, bo zostali wezwani – ale po przybyciu na miejsce byli trochę zakłopotani, zwłaszcza gdy zapytałem, jakie konkretnie zarzuty zamierzają mi postawić. Okazało się, iż mam zamknąć drzwi samochodu, w którym akurat siedziałem. Zapytałem, czy mam zamknąć te, przez które właśnie rozmawiamy, czy jakieś inne. Wyjaśnili, iż nie te, tylko drugie, które akurat były zamknięte – i na tym ta groteskowa interwencja się zakończyła. Nie wiem, czy panu prof. Rafałowi Pankowskiemu zależało na wywołaniu takiego incydentu w stosunkach polsko-francuskich i to zaledwie w dzień po podpisaniu wspomnianego traktatu, czy też jest to tylko rezultat kontaktów jakie nawiązuje z coraz bardziej podejrzanymi kolaborantami – ale tak czy owak, dobrze to nie wygląda.

Tymczasem kampania prezydencka powoli dobiega końca. Ten koniec zostałby zdominowany bez reszty sprawą mieszkania pana Karola Nawrockiego, gdyby nie publikacja dosłownie z ostatniej chwili, podająca w wątpliwość prawidłowość podpisów zebranych przez pana doktora Bartoszewicza. PKW te podpisy zweryfikowała, jako prawidłowe, więc ta rewelacja nie będzie chyba miała dalszego ciągu – ale, podobnie jak mieszkanie pana Karola Nawrockiego, pokazuje ona, iż nasi Umiłowani Przywódcy zajmowanie się prawdziwą polityką najwyraźniej mają surowo zakazane, skoro forsują tematy zastępcze. Pewnym ewenementem jest na tym tle decyzja Księcia-Malżonka o zamknięciu rosyjskiego konsulatu w Krakowie, ponieważ za pożarem hali przy ul. Marywilskiej w Warszawie “stali” Rosjanie. Tak przynajmniej twierdzi pan minister Siemoniak od spraw wewwnętrznych i pan minister Bodnar Adam od sprawiedliwości.

Dzięki temu również Książę-Małżonek ma okazję zademonstrowania postawy mocarstwowej, za którą, jak się wydaje, już się stęsknił.

Stanisław Michalkiewicz

Idź do oryginalnego materiału