Dodatek dramatyzmu. Akurat jest dobry moment, aby to wyjaśnić
15.01.2025 Stanisław Michalkiewicz https://nczas.info/2025/01/15/dodatek-dramatyzmu-akurat-jest-dobry-moment-aby-to-wyjasnic/
Od lat powtarzam, iż kto słucha Kukuńka, ten sam sobie szkodzi. To prawda, ale – jakby swoim zwyczajem powiedział Kukuniek – „jednocześnie” nieprawda. Wszystko bowiem zależy od tego, jak się Kukuńka słucha. jeżeli ktoś słucha Kukuńka w przekonaniu, iż mówi on prawdę – ten oczywiście sam sobie szkodzi.
Kukuniek bowiem nigdy nie mówi prawdy, a swoje łgarstwa ukrywa za słowem „jednocześnie”, przy pomocy którego zaprzecza temu, co sam przed chwilą powiedział. Ale w tym, zdawałoby się, domkniętym systemie, jest luka. Rzecz w tym, iż ludzie prości – a jest to określenie uprzejme – bywają szczerzy. Nie dlatego, by szczerość była ich charakterystyczną cechą. Jest akurat odwrotnie; ludzie prości – a jest to, powtarzam, określenie uprzejme – nie bywają szczerzy nie tylko na wszelki wypadek, ale przede wszystkim dlatego, iż szczerość wydaje im się rodzajem głupoty. Dlatego kłamią, chachmęcą, ściemniają – żeby tylko nie zaprezentować się w charakterze durniów. Ale mimo tej wzmożonej czujności czasami zdarzy im się chwila szczerości.
I taki właśnie moment przytrafił się Kukuńkowi, kiedy z rozpędu wypsnęła mu się opinia, iż „oni udawali władzę, a my – opozycję”. „Oni” – czyli stare kiejkuty, partyjniakowie i inni członkowie komunistycznej nomenklatury. Owszem, mieli oni pewną władzę, ale sami nie byli jej źródłem. Źródłem ich władzy byli Sowieciarze, którym „oni” się zaprzedawali z ciałem i duszą w zamian za możliwość pasożytowania na historycznym narodzie polskim. Bo pozycja materialna, społeczna i polityczna „onych” wynika właśnie z tego pasożytnictwa.
Los pasożyta
Pasożyta nie interesuje samopoczucie swojego żywiciela. Pasożyt nie zdaje sobie choćby sprawy, iż jego egzystencja może przyprawić jego żywiciela o śmierć. A choćby gdyby jakimś sposobem zdał sobie z tego sprawę, to przecież swojej natury nie odmieni. Najwyżej zaprzeda się komuś innemu, kto mu obieca możliwość dalszego pasożytowania na swoim żywicielu. Tym właśnie tłumaczę skwapliwość charakteryzującą starych kiejkutów, partyjniaków i innych nomenklaturowców, którzy w okresie transformacji ustrojowej, jak na komendę, z „ludzi sowieckich” przepoczwarzyli się w europejsów. Ponieważ Sowieci uzgodnili z Amerykanami, iż żadnych „rozliczeń” Sowieciarzy w Europie Środkowej nie będzie – wyjątek stanowił Mikołaj Ceaușescu, bo od każdej reguły musi być jakiś wyjątek – żadnemu Sowieciarzowi nie spadł włos z głowy. Przeciwnie – zaczęli przygotowywać się do zajęcia uprzywilejowanej pozycji w nowych warunkach ustrojowych, poprzez rozkradanie majątku państwowego, czyli eksploatowanie swego żywiciela aż do wycieńczenia.
Przepoczwarzenie się w europejsów nie polegało bynajmniej na jakiejś zmianie dotychczasowego systemu wartości. Sowieciarze bowiem żadnego systemu wartości nie mieli i nie mają – poza wysługiwaniem się kolejnym posiadaczom władzy, którzy obiecają im możliwość dalszego pasożytowania na swoim żywicielu. Ten „system” – jeżeli można go tak nazwać – jest prosty jak budowa cepa – ale jego skuteczność zależy od jednego warunku. Otóż Sowieciarze muszą swojego żywiciela obezwładnić; to znaczy – odjąć mu zdolność rozpoznania rzeczywistości poprzez podsunięcie mu rzeczywistości podstawionej. I dopiero w tym kontekście możemy zrozumieć, co tak naprawdę powiedział wtedy Kukuniek, oznajmiając, iż o ile „oni” udawali władzę, to „my” udawaliśmy opozycję.
„My” – czyli starannie wyselekcjonowana z opozycyjnej masy grupa osób zaufanych (zaufany po łacinie to „konfident”), którą Sowieciarze mianowali reprezentacją historycznego narodu polskiego i z którą podzielili się – ale nie „władzą”, tylko właśnie rolami – bo ta wyszperana w korcu maku reprezentacja odgrywać miała rolę opozycji, żeby w ten sposób zapobiec wytworzeniu się prawdziwej opozycji w stosunku do Sowieciarzy.Tak właśnie uzgodnił w Magdalence ze swoimi gośćmi generał Czesław Kiszczak, któremu Daniel Fried i Władimir Kriuczkow, co to ustalili ramy i przebieg transformacji ustrojowej w naszym bantustanie, przekazali swoje ustalenia do wykonania. I na tym właśnie od ponad 30 lat polega życie polityczne w naszym bantustanie, z tym iż o ile Sowieciarze dla niepoznaki co pewien czas zmieniają szyld swojej odkrywce, o tyle opozycja, po krótkim epizodzie z Kukuńkiem na stanowisku „prezydenta”, występuje przez cały czas pod tym samym szyldem, mianowicie pod szyldem Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego, który zresztą też od czasu do czasu kreuje formacje pod różnymi nazwami.
Gorliwe europejsy
Jak to w swoim czasie, powołując się na Stevena Spielberga, pisał pan Tomasz Jastrun – żeby masy nie znudziły się tym w końcu przecież monotonnym widowiskiem, trzeba wprowadzać do scenariusza coraz większą dawkę „dramatyzmu”. Toteż po okresie pewnego zastoju, jaki nastąpił po nieudanej próbie ujawnienia agentury w strukturach państwa, zastoju, który chyba był konieczny jako „siła wyższa” – by Amerykanie przyłączyli do NATO państwa Europy Środkowej, a potem by Niemcy przeprowadziły Anschluss tych państw do Unii Europejskiej – zaraz, w ramach „dodawania dramatyzmu”, rozgorzała burza w szklance wody w postaci walki politycznej, która w miarę upływu czasu zaostrza się niczym walka klasowa w miarę rozwoju socjalizmu. O co w tej przybierającej na sile wojnie chodzi – trudno zgadnąć – bo w sprawach naprawdę ważnych dla państwa i historycznego narodu-żywiciela między antagonistami nie ma żadnych różnic.
Tak było w czasie referendum akcesyjnego w 2003 roku, kiedy to nie tylko Donald Tusk ręka w rękę z Jarosławem Kaczyńskim stręczyli historycznemu narodowi-żywicielowi Anschluss do Unii Europejskiej, mamiąc naiwniaków wizją „Europy ojczyzn”, podczas kiedy już od 10 lat obowiązywał traktat z Maastricht, który zmienił formułę funkcjonowania Wspólnot Europejskich z konfederacji – czyli związku państw – na federację, czyli państwo związkowe: rodzaj IV Rzeszy. Tak było w 2008 roku, kiedy to 1 kwietnia głosowana była w Sejmie ustawa upoważniająca prezydenta do ratyfikacji traktatu lizbońskiego, który amputował Polsce ogromny kawał suwerenności – jak duży – nikt tego dotychczas nie wie, bo ani Donald Tusk, który ten traktat 13 grudnia 2007 roku podpisał, ani posłowie – chyba choćby wszyscy – którzy 1 kwietnia 2008 roku głosowali za upoważnieniem prezydenta do jego ratyfikacji, ani wreszcie prezydent, który 10 października 2009 roku go ratyfikował – go nie czytali.
W rezultacie do tej pory nie wiemy na pewno, czy Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu ma prawo grzebać w tubylczym systemie sądowniczym, czy nie. Pan sędzia Igor Tuleya z porządnej, ubeckiej rodziny, który do niedawna, obok Wielce Czcigodnego Romana Giertycha, znajdował się na czele białego orszaku męczenników praworządności, a w tej chwili szalenie się rozpolitykował, twierdzi, iż jak najbardziej, iż nie tylko może, ale choćby powinien zatwierdzać legalność każdego przebierańca w tubylczych trybunałach, podczas gdy „nielegalna” Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego pani Małgorzata Manowska twierdzi, iż absolutnie takiego prawa nie ma, iż jest to z jego strony uzurpacja. Jak jest naprawdę – nikt tego na pewno nie wie, chyba żeby ten cały traktat przeczytał. Ale po co go czytać, kiedy tylko patrzeć, jak zostanie znowelizowany w taki sposób, iż członkowskie bantustany, to znaczy – „małe państwa” – jak mówił w 1943 roku Adolf Hitler – zostaną w UE pozbawione choćby pozorów suwerenności?
Kolejnym przykładem jest ustawa z czerwca 2021 roku, o ratyfikacji ustawy o zasobach własnych UE, przeforsowana przez Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego choćby wbrew części swojego klubu, przy pomocy klubu Lewicy, a więc – duchowego potomstwa Sowieciarzy. Na podstawie tej ustawy Komisja Europejska zyskała prawo zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii i nakładania bezpośrednich, „unijnych” podatków. O zagadkowej nominacji, najpierw w 2015 roku na wicepremiera, a potem w 2017 roku na premiera rządu pana Mateusza Morawieckiego, który w podskokach spełniał wszystkie żądania zarówno w zakresie epidemii, jak i „dekarbonizacji” czy „zielonych wałów”, szkoda choćby mówić – chociaż zarówno te zagadkowe nominacje, jak i skwapliwe posłuszeństwo pana Mateusza aż się prosi o wyjaśnienie, podobnie jak motywy, które Naczelnika Państwa zmusiły do tych wszystkich posunięć.
W przypadku Donalda Tuska, jako przywódcy Volksdeutsche Partei, czyli lidera obozu zdrady i zaprzaństwa, niczego wyjaśniać już nie trzeba, ale czy nieposzlakowany lider opozycji, Naczelnik Państwa, komuś podlega, a jeżeli podlega – to konkretnie komu – to by się przydało wyjaśnić.
Akurat jest dobry moment, jako iż w naszym bantustanie zbliżają się wybory prezydenckie. Tym razem „dodatek dramatyzmu” jest tak duży, iż zaczynają się w tym bałaganie gubić choćby aktorzy obsadzeni w tym przedstawieniu, nie mówiąc już o statystach – ale w tym szaleństwie jest metoda. Jakże inaczej suwerenowie uwierzyliby, iż salus Reipublicae zależy od tego, by wygrał „właściwy” kandydat, to znaczy – jeden z dwójki dobranej specjalnie w tym celu w korcu maku? Ale skoro dodatek dramatyzmu jest tak silny, iż wprawia w zakłopotanie choćby wytrawnych krętaczy, to jest szansa, iż uwierzą i iż mistyfikacja, sprokurowana w Magdalence na użytek mniej wartościowego, tubylczego narodu-żywiciela, przez cały czas zadziała, no a potem – niech się dzieje co chce, zwłaszcza gdy Adolf Hit… – to znaczy – pardon – nie żaden „Adolf Hitler”, tylko oczywiście Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen wyda dekret o utworzeniu Generalnego Gubernatorstwa, a zaraz potem – ustawę o zwalczaniu tchórzliwych zamachów na niemieckie dzieło odbudowy w Generalnym Gubernatorstwie, żeby wszystko było, jak się należy.