Sekretarz generalny NATO mówiący, iż "jest ważne, by porozumienie, gdy zostanie osiągnięte, było trwałe, by Putin wiedział, iż to koniec, iż nigdy nie może zająć choćby fragmentu Ukrainy" brzmiał, niestety, śmiesznie. Putin bowiem jest jak Hitler, który uważał, iż pacta non sunt servanda, iż w dynamicznych czasach układy obowiązują tak długo, jak długo są dla niego korzystne.
Jeśli z Rosji zdjęte zostaną sankcje, zacznie ona ponownie rosnąć w siłę i – tu z czarnymi, ale nie nieprawdopodobnymi scenariuszami spieszy duński wywiad – może ruszyć na wojnę z krajami bałtyckimi (ma być na to gotowa w ciągu dwóch lat) lub kilkoma innymi państwami NATO (gotowość w ciągu pięciu lat).
Niemożliwe? Putin bywa wszak irracjonalny, decyzja o wojnie przeciwko Ukrainie też była przecież niby irracjonalna. Gdy okaże się, iż mimo to opłacalna, irracjonalne stanie się racjonalne, bo zdobycze będą namacalne, a z Władimirem Putinem świat znowu zacznie rozmawiać, legitymizując na powrót jego polityczne istnienie oraz sposób funkcjonowania w przestrzeni międzynarodowej. Także jego „geniusz strategiczny” zostanie doceniony przez Rosjan.
Wygramy tę wojnę – słyszę od polityków, pytanych o taki rozwój wypadków, w którym rosyjska armia wysyła rakiety przeciwko Wilnu lub Warszawie - bo Zachód ma większy niż Rosja potencjał militarny, gospodarczy, technologiczny itd. Ale zanim wygramy, to czeka nas, jak w trakcie każdej wojny, śmierć i zniszczenie.
I jeszcze – na dobrą sprawę pierwsze, nie licząc nieporównywalnej z ewentualną wojną z Rosją sytuacji po 11 września 2001 roku – sprawdzam dla art. 5 Traktatu Północnoatlantyckiego. Czy sojusznicy przyjdą z pomocą napadniętemu/napadniętym? Historia, będąca nauczycielką życia, każe właśnie pytać, a nie stwierdzać.
Widziałem naszych przeciwników w Monachium. To małe glisty – tak mówił Hitler do swoich współpracowników, obawiających się, iż atak na Polskę uruchomi sojusznicze zobowiązania i III Rzeszy przyjdzie walczyć na dwa fronty. jeżeli teraz Zachód zrobi na Putinie podobne wrażenie – lękliwego i skłonnego na daleko idące kompromisy, poświęcające jeden kraj, któremu wprawdzie nie traktatowo, ale retorycznie ślubowano wierność do ostatniego dnia tej wojny, to tylko zachęci jego i jemu podobnych, by używać wyłącznie argumentu siły, skoro się on tak fantastycznie sprawdza.
Źle się dzieje. Trump zaczął tak, jak zapowiadał
Ale liczono, iż może słowa nie staną się ciałem. Tym bardziej dziwi wicepremier Kosiniak-Kamysz, który przy okazji wizyty w Polsce sekretarza obrony USA, rozpływa się w zachwytach nad trwałością oraz siłą sojuszu polsko-amerykańskiego. Gdy tymczasem Stany zmieniają się na naszych oczach w niekorzystnym dla Polski kierunku, i patrzą na nas chyba już tylko przez pryzmat tego, czego i za ile możemy kupić od ich fabryk zbrojeniowych. Poza tym – peryferyjny kraj bez znaczenia.
Jeszcze gorzej rzecz wygląda z formacją Jarosława Kaczyńskiego. Ach, jak ochoczo skandowano na sejmowej sali plenarnej nazwisko kandydata Partii Republikańskiej po ogłoszeniu wyników wyborów!
Dziś PiS powinien zapaść się pod ziemię – oto Trump idzie na rękę Rosji, chce z nią zawierać korzystny dla Putina deal, a PiS przez lata usiłował nas przekonać, iż jest głównym przeciwnikiem Kremla. Właśnie, taka była opowieść – PiS ugrupowaniem antyrosyjskim!
Trudno o większą bzdurę. PiS kieruje się jedną, jedyną zasadą: wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. Zaś wrogiem jest Tusk, Platforma Obywatelska i liberalna demokracja, a nie Rosja.
Orbán jest prorosyjski i antydemokratyczny? Tak, i jest przyjacielem Kaczyńskiego. A czy Trump jest prorosyjski i antydemokratyczny? Tak, i jest wychwalany przez PiS.
Marine Le Pen jest prorosyjska i antydemokratyczna? Tak, i PiS się z nią chętnie spotka w Madrycie, albo w Warszawie, opowiadając o przyszłych, świetlanych czasach, kiedy to tacy politycy jak szefowa Zjednoczenia Narodowego obejmą w swych krajach władzę. PiS na to liczy, tego wyczekuje.
Bo tak naprawdę Rosja nie jest dla Kaczyńskiego przeciwnikiem. Jest inspiracją. A jeszcze teraz, kiedy Waszyngton mówi Europie wprost i dosadnie: nie będziemy się wami zajmować, mamy inne priorytety, radźcie sobie sami, powodzenia, to PiS wciąż opowiada, iż Unia Europejska, ten ostatni punkt oparcia sojuszniczego, to samo zło. Na ostatnim zjedzie prawicowej "międzynarodówki" w stolicy Hiszpanii, węgierski premier wygłosi swoiste credo: "Brukselscy biurokraci zniszczyli Europę. Z winy Brukseli europejska gospodarka tonie. Z winy Brukseli nasze pieniądze są wysyłane na Ukrainę na finansowanie beznadziejnej wojny. Z winy Brukseli Europę zalewają imigranci".
Przemysław Czarnek zachwyca się przemówieniem wiceprezydenta USA, a na portalu X cytuje ten fragment: "Największym zagrożeniem dla Europy nie jest Rosja czy Chiny, ale zagrożenie od wewnątrz, odwrót Europy od niektórych z najbardziej podstawowych wartości".
Tak, wystarczy w to uwierzyć, by żądać zawieszenia integracji na kołku i powrotu do czasów, kiedy Putin mógł rozmawiać sobie osobno z Paryżem, osobno z Rzymem, osobno z Warszawą. Każda ze stolic była w trakcie takich negocjacji junior partnerem, nad każdą Moskwa górowała. Kaczyński wciąż krzyczy, iż Unia zagraża naszej suwerenności, gdy jedyną siłą, która realnie może nam suwerenność odebrać jest rosyjska armia. Antyeuropejskość jest prorosyjskością.
Kaczyński pisząc na portalu X, iż Tusk staje na czele antyamerykańskiej rebelii w Europie, sam umieszcza się na czele europejskiego stada pożytecznych idiotów Kremla. Wróg naprawdę jest konkretny, wyraźny i w dodatku właśnie wygrywa. Każdy, kto pomaga tym, którzy pomagają Rosji, albo tylko z nimi trzyma, albo tylko im kibicuje, działa na szkodę swojego państwa i narodu. To, cytując prezesa PiS, oczywista oczywistość.