Jarosław Kaczyński zawsze lubił przedstawiać się jako niezastąpiony sternik polskiej prawicy. Dziś jednak coraz częściej widać, iż jego okręt dryfuje, a sternik – zmęczony i schorowany – przeszkadza załodze bardziej, niż jej pomaga. W kuluarach PiS krążą coraz głośniejsze szepty: trzeba pozbyć się starzejącego satrapy, bo blokuje jedyną realną drogę powrotu do władzy – sojusz z Konfederacją.
Oficjalnie nikt nic nie powie. Publicznie każdy polityk PiS przyklaskuje prezesowi i udaje, iż partia wciąż ma się świetnie. Ale prywatnie coraz więcej działaczy przyznaje, iż Kaczyński stał się balastem. Po pierwsze – nie rozumie już nowej polityki. Gdy młodsi partyjni koledzy próbują mówić językiem social mediów, Kaczyński wciąż żyje w epoce telewizyjnych wieców i gazetowych nagłówków. Po drugie – nie znosi żadnej konkurencji. A Konfederacja, ze swoją młodą, agresywną retoryką, to właśnie konkurencja, której on nie chce uznać.
Problem w tym, iż bez Konfederacji PiS nie ma najmniejszych szans na powrót do władzy. Sondaże są bezlitosne – partia Kaczyńskiego nie jest w stanie samodzielnie przekroczyć progu większości, a potencjalni partnerzy z centrum konsekwentnie mówią „nie”. Zostaje więc Konfederacja. Ale ta jasno daje do zrozumienia: z Kaczyńskim się nie dogadamy.
Tu właśnie rodzi się największy dramat PiS. Partia, która przez lata budowała kult wodza, dziś sama zaczyna myśleć, jak tego wodza się pozbyć. Wewnętrzni spiskowcy wiedzą, iż prezes nie odda władzy dobrowolnie. Dlatego knują w ciszy, podszeptują, liczą, iż starzejący się lider sam się ośmieszy lub fizycznie nie wytrzyma trudów polityki. To nie jest wizja lojalnych żołnierzy, to plan cynicznych karierowiczów, którzy tylko czekają na moment, by wyciągnąć krzesło spod swojego przywódcy.
Czytelnik nie musi lubić Konfederacji, by dostrzec, jak groteskowa jest ta sytuacja. Z jednej strony mamy Kaczyńskiego – samotnego weterana, który broni się przed zmianą jak generał, co zaspał w bunkrze. Z drugiej strony – jego własnych ludzi, którzy w gruncie rzeczy chcą go odsunąć, ale nie mają odwagi powiedzieć tego głośno. To obraz partii, która dawno straciła spójność, a teraz trawi ją cichy spisek.
Kaczyński zdaje się tego nie rozumieć. Wciąż opowiada o zagrożeniach zewnętrznych – o Niemcach, o Tusku, o Unii Europejskiej – a tymczasem największe zagrożenie czai się tuż obok, w jego własnym obozie. To jego najwierniejsi „żołnierze” zaczynają kalkulować, iż bez prezesa można by zyskać znacznie więcej: nowe otwarcie, świeży sojusz, powrót do gry.
I tu leży sedno sprawy: PiS od początku nie było partią programową, ale projektem podporządkowanym jednej osobie. Teraz, gdy ta osoba coraz bardziej przypomina politycznego emeryta niż stratega, cały projekt zaczyna się rozpadać. Bo co zostaje, gdy zniknie Kaczyński? Garść spiskowców, którzy sami między sobą będą walczyć o schedę.
Nie miejmy złudzeń: odejście Kaczyńskiego nie oznaczałoby odnowy. To nie jest partia gotowa do poważnej reformy, tylko grupa sfrustrowanych polityków, którzy boją się, iż bez władzy ich kariery dobiegną końca. Spisek przeciw Kaczyńskiemu nie wynika z troski o Polskę, ale z czystego strachu o własne stołki.
Czytelnik widzi więc sam: oto mamy starzejącego się satrapę, który trzyma się stołka kurczowo, i całą gromadę jego ludzi, którzy najchętniej już dziś wepchnęliby go pod autobus – byle tylko otworzyć sobie drogę do koalicji z Konfederacją. To obraz partii w stanie rozkładu.
„Ta koalicja się sypie” – mówił niedawno Adam Bielan o obecnym rządzie. Ale to PiS się sypie, od środka, od własnych intryg. Kaczyński jest dla nich przeszkodą, a oni dla niego – zdradliwymi dworzanami. I właśnie dlatego przyszłość PiS wygląda jak teatr groteski, w którym kurtyna opada coraz niżej, a aktorzy walczą już tylko o to, by ktoś zgasił światło dopiero po ich wyjściu ze sceny.