Konfederacja i AfD. Taktyczny sojusz polsko-niemiecki, jakiego nie widzieliśmy od 79 lat

2 miesięcy temu

Żeby lepiej zrozumieć paradoksy uprawianej przez skrajną prawicę „realpolitik” na poziomie deklaratywnie znienawidzonych instytucji unijnych, warto przyjrzeć się kilku debatom, które przetoczyły się przez Polskę w dniach bezpośrednio poprzedzających wczorajsze ogłoszenie sojuszu Konfederacji z AfD w Parlamencie Europejskim.

W tym tygodniu, akurat między rocznicami pogromu kieleckiego i pogromu w Jedwabnem, kwartalnik „Jewish Quarterly” zapowiedział nowy numer pod redakcją prof. Jana Grabowskiego. Cykl debaty na temat polskiego udziału w Zagładzie jest już dobrze znany, jak zdarta płyta dyskusji aborcyjnej – po prostu przychodzi taki czas w roku, iż Grabowski musi walczyć z nalotem radykalnej prawicy walczącej o dobre imię i interes Polski, choćby jeżeli jej najpiękniejsze umysły, od prof. Żerko do premiera Morawieckiego, nie otarły się o stronę tytułową jego książek. Sam numer „Jewish Quarterly” jeszcze nie został opublikowany, prawica kontynuuje więc swoje histeryczne tradycje krytyki w ciemno.

Wiem, iż i nie wszyscy z was czytają książki Grabowskiego, Engelking, Tokarskiej-Bakir czy Żukowskiego, dlatego w telegraficznym skrócie zrekonstruuję oś sporu. Przedstawiciele nowej szkoły badań nad Zagładą, której początki wiąże się z dyskusją o Sąsiadach Jana Tomasza Grossa, zajmują się m.in. wpływem antysemickiej propagandy (sączonej m.in. przez Kościół) w II RP na postawy Polaków wobec Żydów w czasie wojny oraz skalą polskiego uczestnictwa w Zagładzie na różnych jej etapach, w tym w trzeciej fazie, po upadku powstania w getcie. Zainteresowania badaczy wykraczają jednak znacznie ponad te zagadnienia i „publicystykę”, którą naukowcom o bardzo różnym zapleczu często zarzucają przeciwnicy.

Jednak dla prawicy te ustalenia nie mają żadnego znaczenia. Wbrew buńczucznym i powtarzanym już po raz nie wiadomo który zapewnieniom Mateusza Morawieckiego, iż „jest historykiem”, propagandowy parasol tzw. polityki historycznej, rozwijany przez PiS i satelitów co najmniej od czasu budowy Muzeum Powstania Warszawskiego, nie ma wiele wspólnego z badaniami historii, uodparnia za to polskie społeczeństwo na wiedzę o kontekście niezbyt humanitarnych zachowań rodaków w ostatnich latach II wojny światowej.

Gdy tylko temat wraca, dumny chór ludzi obawiających się o spadek w wirtualnym rankingu fajnych narodów odpowiada – architektami Holokaustu byli Niemcy, to oni zbudowali obozy koncentracyjne, to nazistowska III Rzesza. Rzecz w tym, iż nikt o zdrowych zmysłach tego nie kwestionuje, a już na pewno nie historycy i historyczki Zagłady. W tych badaniach chodzi o coś zupełnie innego, niemniej reakcje obronne, które możemy oglądać w ramach debaty historycznej, są bardzo symptomatyczne.

Choć choćby nastolatek gwałtownie zorientuje się, iż narody co do zasady nie mogą chwalić się wyłącznie chwalebną przeszłością, a i powinny współpracować między sobą mimo historycznych zaszłości, w obrońcach dobrego imienia pokutuje przekonanie, iż akurat TEGO Polacy nigdy by nie zrobili. Że co jak co, ale cytowana przez prof. Joanną Tokarską-Bakir w rekonstruującej pogrom kielecki książce Pod klątwą wypowiedź Ignacego Hermana, który o uzbrojonych w nabite gwoździami deski i kawałki blachy Polakach ganiających po Kielcach byłych więźniów obozów koncentracyjnych i stalinowskich łagrów, mówił: „Widzieć tych ludzi nie mogłem, ale słyszałem, iż zgrzytając zębami, mówili, iż trzeba Żydów wykończyć do reszty, skończyć, co zaczął Hitler” – to halucynacja szkalująca dobre imię Polaków, jak wiadomo genetycznie nienawidzących Niemców, a już zwłaszcza nazistów.

Pakt prawie jak Ribbentrop-Beck

Wróćmy do współczesności. Dziś, w latach 20., wściekłość na każdą sugestię kolaboracji Polaków z nazistami przy ostatecznym rozwiązaniu to domena katoendeckiego sojuszu PiS, Konfederacji i Kościoła. Grzegorz Braun przy wtórze oklasków przeczulonych na punkcie własnej narodowej tożsamości zwolenników demoluje mównicę podczas wykładu Grabowskiego, prof. Żerko nazywa Grabowskiego „antypolskim skurwysynem”, inni sięgają po równie sprawdzone sposoby, jak słynny „zestaw z drzewkiem” i wyliczanie z pamięci nazwisk ponad 7 tys. Polaków uhonorowanych tytułem Sprawiedliwych wśród narodów świata.

Jednocześnie dla tych samych prawicowych polityków kooperacja z Alternatywą dla Niemiec w Parlamencie Europejskim jest nie tyle powodem do tłumaczeń, ile zwyczajnej dumy. W końcu „AfD nie jest antypolska, tylko proniemiecka”. A skoro tak, to zostawmy na boku jej orientację prorosyjską, choć gdyby faszyzująca partia z Niemiec była antyrosyjska, to pewnie łatwiej byłoby sprzedać ten sojusz wyborcom jako próbę rekonstrukcji wymarzonego przez wielu prawicowych strategów paktu Ribbentrop-Beck, czyli niedoszłej współpracy III Rzeszy i II RP w militarnym marszu na Związek Radziecki.

Tak jak w przypadku tamtej pokerowej rozgrywki, tak i tu ciężko by było bronić się przed argumentami o tym, iż „nasz” sojusznik również wobec nas nie ma raczej zbyt subtelnych planów. Niedawno polscy obserwatorzy niemieckiej polityki unosili lekko brew, gdy wiceprzewodnicząca AfD Alice Weidel ogłaszała, iż jej partia cieszy się największym poparciem w „środkowych” Niemczech, mając na myśli tereny dawnej NRD. Być może wynikało to z daleko posuniętego wschodosceptycyzmu ugrupowania, a Republika Federalna Niemiec nie ma wschodniej części, tak jak niektóre hotele należące do przesądnych właścicieli nie mają trzynastego piętra.

Oczywiście nazywanie wschodnich Niemiec „środkowymi” nie musi oznaczać postulatu rewizji granic, choć niewątpliwie smaczku sprawie dodaje fakt, że wielu członków AfD z uporem nazywa polskie miasta Stettinem, Danzigiem czy Breslau. Może też nieco dziwić, iż kilka dni po tym, jak „niemiecki” premier Tusk dostał bęcki od komentatorów za niewywalczenie u Scholza fantazmatycznych reparacji, jego najwięksi krytycy krzyżują miecze z partią popieraną przez znienawidzoną przez polskich nacjonalistów Eriką Steinbach, która 50 lat temu wchodziła do polityki, kwestionując uznanie granicy polsko-niemieckiej na Nysie i Odrze.

Jednak – jak tłumaczy Sławomir Mentzen – „mieliśmy wybór pomiędzy tą grupą, a brakiem jakiejkolwiek przynależności”. Wybór był więc jasny i nikt nie powinien zarzucać Konfederacji braku pragmatyzmu i skłonności do wypracowania trudnych kompromisów.

Co więcej, AfD ma przynajmniej tyle „realizmu”, żeby nie fiksować się na niedoszłych paktach, a raczej wychwalać te, które miały miejsce, choćby jeżeli historycy oceniają je ze zrozumiałym sceptycyzmem. Jak choćby pakt Ribbentrop-Mołotow, opiewany w 2021 roku w Bundestagu przez jednego z liderów ugrupowania Alexandra Gaulanda, który przy okazji krytykował Polskę za to, iż nie pozwoliła na obecność radzieckich wojsk na swoich ziemiach dla powstrzymania zakusów Hitlera.

Z dzisiejszej perspektywy większym problemem dla Polaków jest prawdopodobnie kooperacja AfD ze środowiskami neonazistowskimi i biznesowymi, które proponują „reemigrację” choćby tych osób, które uzyskały niemieckie obywatelstwo. Na początku roku liderzy ugrupowania musieli się tłumaczyć z udziału w jednym ze spotkań z tymi grupami wpływu, żywcem wyjętego z Porządku dnia Erica Vuillarda. Kilka dni później Niemcy na wzrost popularności radykałów zareagowali masowymi protestami ulicznymi. Polscy patrioci kilka miesięcy później zareagowali wyciągnięciem ręki do współpracy w Parlamencie Europejskim.

Symptomy wyparcia

Jak to więc jest, iż niezwykle kulturalni i wyważeni polscy badacze zagłady są „antypolskimi skurwysynami”, a najbardziej krytycznie – posuwając się do rękoczynów – recenzują ich polscy współpracownicy niemieckiego ugrupowania, którego członkowie mają na koncie m.in. wybielanie SS? Europoseł Konfederacji Stanisław Tyszka jeszcze kilka lat temu przekonywał, iż AfD to „efekt błędów Merkel”, dziś próbuje po cichutku tuszować istnienie tej wypowiedzi.

Konfederacja współpracuje więc z prorosyjskimi i antypolskimi „efektami błędów Merkel”, a Tuska osądza od czci i wiary za współpracę z samą Merkel.

W ten sposób wracamy do oburzenia na każde badanie pokazujące, iż Polacy, mordując w czasie wojny więcej Żydów niż Niemców, nie „zachowali się jak trzeba”, iż w czasie pogromu kieleckiego czy krakowskiego większość nie zapracowała na drzewko w Yad Vashem. Ale w ostatnich miesiącach wojny i tuż po niej, w czasie „wielkiej trwogi”, Polakom faktycznie groziło wiele niebezpieczeństw, nie wyłączając śmierci. Na dodatek elity i prasa przez dobre 20 lat budowały antysemicką furię ludzi, którzy nagle znaleźli się w ekstremalnej rzeczywistości wojny i Zagłady.

Wicemarszałek Bosak w czasie, gdy jego kamraci połączyli siły z otwarcie antypolską partią tęskniącą za Hitlerem, nie miał przystawionego do głowy karabinu, tylko spokojnie googlował w gabinecie darmową pornografię. Wyborcom jego i jego kolegów to w sumie wszystko jedno, w końcu Konfederację i AfD łączy przede wszystkim skuteczność w docieraniu do odbiorców na Tik Toku i język dehumanizujący migrantów, których chcą wypychać z powrotem za swoją wschodnią granicę.

Ale pozostali mogliby się zastanowić, gdy w odpowiedzi na artykuły o udziale Polaków w Holokauście słyszymy, iż Polacy są genetycznie niezdolni do „taktycznych sojuszy” z niemieckimi szowinistami czy chęci „dokończenia dzieła Hitlera”. Bo i dlaczego zwykli Polacy mieliby być pod tym względem mniej elastyczni, niż ich polityczna reprezentacja?

Idź do oryginalnego materiału