Komarzyński i złote cielątko. O miłości, która nie rdzewieje

opowiecie.info 1 godzina temu

Są politycy, którzy kochają idee, są tacy, którzy kochają ludzi. Ale Wojciech Komarzyński kocha przede wszystkim pieniądze – cudze. Najlepiej publiczne. A jeszcze lepiej takie, o które można urządzić awanturę. Gdyby istniał „Ranking Politycznej Obłudy Roku”, Wojciech Komarzyński właśnie otwierałby szampana – oczywiście nie za swoje, tylko za państwowe. Ma do tego talent.

To taki typ działacza, który wchodzi na konferencję prasową z tą samą pewnością siebie, z jaką dziecko wchodzi do sklepu z cukierkami: wszystko moje, tylko inni jeszcze o tym nie wiedzą.

Bo Komarzyński, radny sejmiku województwa opolskiego, człowiek, który przez lata tkwił w całej tej pisowskiej karuzeli stanowisk, nagle odkrył, iż istnieje… sprawiedliwość. I iż ktoś powinien za coś zapłacić. Tyle iż – oczywiście – nie ci, którzy te błędy popełnili. Nie, nie. W pisowskiej ekonomii moralnej płacić mają inni, najlepiej obecni, ci, którzy przyszli po nich. Logika prosta jak guma od majtek. Gdy Komarzyński stanął przed siedzibą WFOŚiGW, z ekipą dawnych mediów „publicznych” w tle (refleks jak u Pawłowa: dzwonek – kamera – Komarzyński), wygłosił przemówienie, w którym żądał, by obecna prezes zapłaciła z własnej kieszeni odszkodowania za zwolnienia… dokonane w 2018 i 2022 roku. Czyli wtedy, kiedy to PiS rządził Funduszem, krajem i wszystkim, co miało drzwi, budżet lub stanowisko.

Kafkowska rzeczywistość? Nie, to po prostu Opole w wykonaniu PiS.

I tak radny, który sam przez lata jadł z państwowego koryta, nagle odkrył w sobie duszę ascetycznego strażnika budżetu. Budżetu, z którego – jak wynika z oświadczeń – sam niejedno wyciągnął. Komarzyński mówił o „szokujących informacjach”, o „szkodach znacznych rozmiarów”, o „działaniach bezzasadnych”. Brzmiał jak prokurator, który zabrał się do sprawy z pasją i świętym oburzeniem. Szkoda tylko, iż cały ten teatrzyk dotyczył decyzji… jego własnego politycznego obozu. To trochę jakby strażak, który podpalił stodołę, oskarżał o pożar rolnika, bo „ktoś przecież powinien za to zapłacić”.

I w tym samym stylu, w tej samej tonacji, Komarzyński wchodzi na sesję sejmiku i grzmi o „bizantyjskich wynagrodzeniach” marszałka Ogłazy. Bizantyjskich? To słowo musiało mu się przypomnieć z czasów, kiedy sam zarabiał – według oświadczeń – ponad 200 tysięcy rocznie jako dyrektor ARiMR. Ale nie, nie. On przecież „nie przekroczył 10 tysięcy”. Oświadczenie majątkowe chyba pisała mu wróżka zębuszka.

Na sesji poszło jak zwykle: argumenty, cyfry, fakty… a potem Komarzyński, który krzyczy „Nie bredzić!”, „Ośmiesza się pan!”, „Mamusia z KPO!”, by w końcu usłyszeć od radnego Godyli kultowe już: – A w pośredniaku byłeś?!
To chyba pierwszy raz, kiedy ktoś zaproponował radnemu Komarzyńskiemu kontakt z rynkiem pracy bez politycznego dopingu. Może dlatego tak go to wzburzyło.

Wszystkie te konferencje, awantury, występy z kamerami mają jeden wspólny mianownik: pieniądze. Cudze pieniądze. Publiczne pieniądze. Takie, które można pokazać palcem i powiedzieć: „ktoś ukradł”. Oczywiście nie „my”. Zawsze „oni”.

Komarzyński kocha pieniądze tak bardzo, iż choćby jeżeli ich nie widzi, to je sobie dopowie. jeżeli ich nie znajdzie, to je sobie wymyśli. jeżeli ich nie dostanie, to zrobi awanturę – w imię budżetu, oczywiście, a nie własnego ego, skądże.

Gdyby PiS miało twarz…to miałoby minę Wojciecha Komarzyńskiego w trakcie tych wystąpień: obrażoną, oburzoną, święcie przekonaną o swojej moralnej wyższości i kompletnie nieświadomą tego, iż stoi po uszy w błocie, którego sam nawalił. Gdyby polityczna bezczelność rzeczywiście była źródłem odnawialnej energii – jak słusznie można by powiedzieć – Wojciech Komarzyński już dawno miałby własną elektrownię. A Opole nie musiałoby wydawać złotówki na walkę ze smogiem. Wystarczyłoby zakazać mu konferencji prasowych.

Fot. FB Wojciech Komarzyński

Idź do oryginalnego materiału