Kalafior na superstrunie

3 lat temu


Inba w Agorze trochę jeszcze potrwa, ale opublikowany wczoraj komunikat o „rezygnacji” członkini zarządu Agnieszki Sadowskiej, która niespodziewanie odnalazła dla siebie „inne plany zawodowe” pokazuje kierunek zmian. Nie wiadomo jeszcze, kto tu wygra, ale już wiadomo, kto przegrał.

Życie agorowego korpomenadżera musi być bardziej ekscytujące niż trenera tygrysów w Luizjanie. W czerwcu Agnieszka Sadowska planowała nadzorowanie łączenia portalu z „Gazetą Wyborczą”. Lipiec się jeszcze nie skończył, a tu zdziwko!

Oni zawsze odchodzą w ten sposob. Dopóki są u władzy, wygłaszają dla siebie laudacje na korpoiwentach i odbierają milionowe premie za swe nieomylne decyzje.

A potem nagle znikają. Te „inne plany” mają chyba w tajnych służbach, bo (z nielicznymi wyjątkami) próżno ich potem szukać w zarządach innych spółek.

Gdzie na przykład podział się poprzednik Sadowskiej – członek Robert Musiał? Albo jego poprzednik? Pytam z autentycznym zaciekawieniem, trochę się z tymi ludźmi nahandryczyłem przy różnych negocjacjach – i mam uczucie rozmów przerwanych w pół zdania. Chętnie bym ich spytał po latach, jak to wszystko wspominają i w ogóle co u nich słychać.

Skoro inne spółki giełdowe ich nie zapraszają do swoich zarządów – widzę dwie opcje. Albo Agora ma fatalną rękę do menadżerów, albo to inne spółki popełniają błąd pozwalając, by takie talenty się marnowały.

Nie umiem o tym pisać bez rozgoryczenia. Poświęciłem tej firmie prawie ćwierć wieku. Nie umiem się tym wszystkim nie przejmować.

Moje rozgoryczenie jest tym większe, iż gdy chcieli mnie zwolnić dyscyplinarnie, głównym zarzutem było to, iż wysyłając komunikaty do związkowców, narażam spółkę na przecieki. Tymczasem w ramach tej afery poszły przecieki, do których ja bym nigdy nie dopuścił.

Żałuję teraz, iż jako związkowiec tak się ograniczałem. Wygląda na to, iż bardziej się troszczyłem o tę firmę niż ludzie na samym szczycie, którzy rozpętali czerwcową wojnę na przecieki i komunikaty.

Zbyt późno odważyłem się wychodzić ze sporami poza firmę – na kroki takie, jak prośba do inspekcji pracy o kontrolę. To jest niestety trochę jak zakład o satysfakcję – inspekcja nie bardzo może ukarać pracodawcę, może tylko mu zalecić, by pewnych rzeczy więcej nie robił. No więc zaleciła (ciekawe, czy zarząd się przejmie).

Nawiasem mówiąc, gdyby w bajdurzeniach Wosiów i Okrasków o „socjalnym obliczu PiS” była choć krztyna prawdy, PiS by przede wszystkim wzmocnił inspekcję pracy. W rzeczywistości jest tylko coraz bardziej bezsilna (jak cała sfera budżetowa).

Morał dla moich następców w związku jest taki, iż nie powinni się przejmować przeciekami. Tym bardziej, iż już to mamy przećwiczone w boju, iż związkowca się nie da zwolnić dyscyplinarnie.

Moje rozgoryczenie zwiększa to, iż dosłownie wszystkim uczestnikom czerwcowej wojny – członkini Sadowskiej, prezesowi Hojce, redaktorom Kurskiemu i Wójcikowi – mówiłem, iż dla Agory destrukcyjny jest brak systemu wczesnego zapobiegania konfliktom. To było przy świadkach, więc się nie wyprą.

Trudne decyzje w tej firmie podejmowane są bez konsultacji z podwładnymi. BANG! – nagle jesteś postawiony przed faktem dokonanym. Decyzja zapadła, pozostała tylko tylko drobna formalność, twój podpis. Nie będzie żadnych negocjacji.

Czasem to działa. Zaskoczony i wystraszony człowiek podpisuje to, co mu podsuną.

Czasem jednak po prostu mówi „nie”. LUDZIE – MAMY DO TEGO PRAWO! Tak się w czerwcu zaczęła ta wojna, tak to też wyglądało z próbą zwolnienia mnie i jeszcze z kilkoma wcześniejszymi inbami, które na szczęście nie wyszły poza firmę (ale długo nimi żyły korytarzowe ploteczki).

Mówiłem na spotkaniach z kierownictwem: czy nie lepiej byłoby odwrócić kolejność? NAJPIERW negocjować/konsultować, a potem podejmować drastyczne decyzje?

W najgorszym wypadku afera będzie taka sama (ale trochę później). W optymistycznym można by jej uniknąć, odnajdując kompromis satysfakcjonujący dla wszystkich stron.

Słyszałem od kierownictwa zawsze tę samą odpowiedź. Że Agora musi zaskakiwać pracowników decyzjami, bo jako spółka giełdowa jest zobowiązana działać dyskretnie.

No to se zadziałali dyskretnie. Dyskretnie jak widmo hamiltonianu kwantowego oscylatora harmonicznego. Członkowie zarządu powinni sobie dać po milionowej premii za to mistrzostwo galaktyki w dyskrecji.

Moje rozgoryczenie nie przesłania mi (mam nadzieję) istoty sprawy. Bo to nie jest zwykły spór typu „kto kogo”.

Na zajęciach w Collegium Civitas używam filmu Michaela Manna „Informator” jako materiału dydaktycznego. Cztery podstawowe zagadnienia etyki dziennikarskiej (chiński mur, ochrona źródeł, należyta rzetelność, interes publiczny) są tam wyłożone przez znakomitych aktorów, głównie Ala Pacino (to on wygłasza znakomitą ripostę na pytanie „czy sugerujesz, iż członkowie zarządu kierują się motywami finansowymi” w zamieszczonym fragmencie scenariusza).

Moje zajęcia są o internecie i social mediach, potrzebuję więc tego filmu głównie do zilustrowania tezy, iż w dziennikarstwie internetowym ciężko te cztery zasady odtworzyć. Jak masz mieć „chiński mur” między biznesem a redakcją, jeżeli żebrzesz o donejty, produkując sprzedażowe teksty o „samochodzie naszpikowanym technologią” („cena? dobra!”).

W „Gazecie Wyborczej” ten chiński mur jest przestrzegany. W praktyce polega to tym, iż zarząd nie może wydawać poleceń redaktorom, bo nie ma bezpośredniej podległości. Dlatego na przykład zarząd mógł mnie próbować zwolnić, ale nie mógł polecić redakcji, żeby mnie przestała publikować (co byłoby dla mnie WTEDY oczywiście gorsze; TERAZ to wszystko już dla mnie bez znaczenia).

Podobnego rozgraniczenia nie ma w portalu. Im zarząd mógł wydać polecenie „zamknijcie dział opinii”. „Wyborczej” takich poleceń wydawać nie może.

Integracja według pierwotnej wersji oznaczałaby koniec „chińskiego muru” i sztywne podporządkowanie „Gazety Wyborczej” zarządowi (w praktyce Agnieszce Sadowskiej). Wprawdzie potem wydał oświadczenie, iż nie chcą w niczym grozić niezależności dziennikarskiej, ale działalność związkowa nauczyła mnie, iż gdy ci ludzie mówią, iż Paryż leży we Francji – należy to sprawdzić na mapie.

Od kiedy w 2013 poleciała ekipa prezesa Niemczyckiego… przepraszam, cofam te słowa, oczywiście nie „poleciała”, tylko niespodziewanie powzięła „inne plany”, otóż od tego czasu w zarządzie Agory nie ma ludzi związanych z „Gazetą Wyborczą”.

Ci ludzie są jak z Barei: „mąż jest z zawodu członkiem zarządu”. Korpomenadżerowie to nie są dziennikarze, nasze święte zasady ich nie interesują.

Nie mam im tego za złe. Ja też bym ziewał, gdyby mi zaczęli opowiadać coś swoim żargonem o swoim świecie, o arkanach kontrollingu raportingu finansingu w marketingu.

Ideał „chińskiego muru” polega na rozdzieleniu obu światów. Dziennikarze piszą, redaktorzy redagują, kontrollingerzy raportingu raportują kontrolling.

Z niezależnością dziennikarską jest jak z wolnością słowa, werbalnie wszyscy są za. A najwięksi zwolennicy to Orban i Kaczyński. Dlatego werbalne deklaracje nie mają znaczenia.

Trzymam kciuki za znalezienie takiej nowej formuły dla „Gazety Wyborczej”, która pozwoli zachować zasadę „chińskiego muru”. I to musi być zapisane w postaci statutowo-prawnych gwarancji – ustne obietnice członków zarządu to flatus vocis. Nauczyłem się tego, jak mawiają w amerykańskich filmach, „the hard way”.

Mam nadzieję, iż redakcyjni negocjatorzy o tym wiedzą i będą negocjować jak najostrzej. Protip: negocjowałem różne przykre kwestie z różnymi zarządami od 2011, nauczyłem się, iż wobec agorowych korpomenedżerów nie ma sensu „bycie miłym”. Oni tego nie docenią, oni to interpretują jako słabość i walą jeszcze mocniej.

Najzupełniej prywatnie cieszę się, iż w zeszłym roku sam znalazłem dla siebie „inne plany”. jeżeli z powodu tej blogonotki zostanę objęty zakazem druku – cóż, jak bym to ujął wobec studentów, spróbujcie państwo wyobrazić sobie kalafiora dyndającego na jedenastowymiarowej superstrunie…

Idź do oryginalnego materiału