Budżet Unii Europejskiej na rok 2024 wyniesie niemal 189 mld EUR. Około 33% tej kwoty przeznaczone jest na zasoby naturalne i środowisko (w tym ok. 74% na Europejski Fundusz Gwarancji Rolnej, który realizuje dopłaty bezpośrednie i interwencje rynkowe). To ogromna suma. Nie trzeba być prorokiem, aby przewidzieć, iż ktoś kiedyś zechce przejąć cześć z tych pieniędzy, a najlepiej całość. Po co dawać tyle kasy rolnikom, skoro mógłby je dostać kto inny – na przykład znajomy królika albo sam królik? Tylko jak to zrobić? Po pierwsze powoli – stąd nawiązanie w tytule do powolnego gotowania żaby, żeby się nie zorientowała i dała ugotować. Po drugie – sprytnie, żeby nie zorientowali się też ci, którzy mogliby oświecić żabę i pomóc jej wyjść cało z pułapki.
Na czym miałyby polegać te sprytne działania? Na wykorzystaniu „niewidzialnej ręki rynku” oraz „religii” – nie, nie użyłem niewłaściwych haseł. Jak działa „niewidzialna ręka rynku”? Konsument chce kupować rzeczy dobre, ale najczęściej decyduje się kupować taniej. jeżeli dostarczymy mu tańszy produkt, to jest duża szansa, iż po niego sięgnie. Trzeba zatem mieć drogi produkt i produkt tańszy, którym można byłoby go zastąpić. Tym drogim produktem jest żywność produkowana w Unii Europejskiej. UE miała chronić swojego producenta, chroniąc miejsca pracy i dbając o jakość produkcji. I początkowo rzeczywiście tak to wyglądało. Ale chciwość (i nie tylko ona) spowodowała, iż to się zaczęło zmieniać. Dziś widzimy, iż na decyzje w tym sektorze wpływają różne czynniki, które działają destrukcyjnie i prowadzą do spowolnienia produkcji. Jak można hamować produkcję? Zmniejszając areał rolny, ograniczając stosowanie nawozów, ograniczając pogłowie... A jeżeli przedstawione powody takich działań nie są przekonywające, trzeba sięgnąć po „religię” – religię klimatyzmu. Musimy przecież „ratować planetę”! Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie przeciwny ratowaniu planety. Ale jeżeli jednak jesteś przeciw – bo wiesz, co się kryje za tym sprytnie wymyślonym hasłem – ktoś wytknie cię palcem i powie, iż jesteś samolubem, złym i głupim człowiekiem, mordercą...
Spójrzmy na niektóre propozycje. Ktoś wpadł na pomysł, iż trzeba dać ziemi odpocząć i należy wprowadzić ugorowanie. Czyli masz dzierżawioną ziemię, za którą płacisz, ale jej części nie możesz wykorzystywać do produkcji, bo ma leżeć odłogiem. To przyczyni się do potanienia czy podrożenia produkcji? Wprawdzie teraz mówi się, iż już nie 4%, ale mniej, a może choćby czasowo zawiesi się ten postulat... Czasowo? To znaczy, iż zgadzając się teraz na czasowe wstrzymanie ugorowania, zgodzimy się na jego odwieszenie i wprowadzenie w przyszłości. Przypomina to niegdysiejsze działania komunistycznego rządu w Polsce, który ogłaszał podwyżki, ale po protestach zgadzał się je nieco obniżyć lub opóźnić. Już nie 4% tylko 2%? Co za ulga. Wszyscy znowu są szczęśliwi. Jesteś w cali śmierci, ale wyrok zawieszono na kilka lat, więc... zawiśniesz później.
Albo postulat ograniczenia i tak ograniczonego użycia nawozów. Po co stosuje się nawozy? Po to, aby uzupełnić brak mikro- i makroelementów w glebie, składników odżywczych, które zapewniają prawidłowy wzrost i rozwój roślin. Ma to zwiększyć wydajność upraw. Postulatom ograniczania użycia nawozów towarzyszy pomysł ograniczania stosowania pestycydów, czyli środków ochrony przed wszelkiego rodzaju szkodnikami lub działaniem bakterii, pleśni, grzybów. Oczywiście niesie to ze sobą pewne ryzyko, bo może dość do przypadków stosowania zbyt dużej ilości takich środków lub wręcz stosowania środków niedozwolonych, ale dotąd jakoś radziliśmy sobie z tym problemem. Aż nagle ktoś stwierdza, iż to zabójcze dla gleby i grozi zanieczyszczeniem tkanek organizmu człowieka, więc trzeba koniecznie to zwalczać. Jaki będzie skutek, wie to choćby miejski głupek. Wydajność upraw zacznie spadnie. A jednak zieleni ludzie (z partii zielonych) twierdzą, iż ograniczenie użycia nawozów i pestycydów spowoduje... wzrost produkcji, a jedzenie będzie zdrowe i ekologiczne. Słucha się tego i człowiek autentycznie własnym uszom nie wierzy. Tu nie ma pola do dyskusji. Z tymi oderwanymi od rzeczywistości ludźmi nie da się dojść do porozumienia. Dyskusja będzie taka, jak z tymi, którzy twierdzą, iż mężczyźni miesiączkują, a w związkach jednopłciowych rodzi się więcej dzieci niż w związkach hetero.
Jeśli plony będą niższe, a niewątpliwie będą, konsekwencją będą wyższe ceny. A zatem mniejsza konkurencyjność takiego produktu i większe trudności z jego zbytem lub co najmniej konieczność pogodzenia się z niższym zyskiem. W przypadku niektórych produktów, przy ustalonych cenach maksymalnych zysk na pewno będzie niższy – niektórzy rolnicy twierdzą, iż z dużym prawdopodobieństwem już w tym roku mogą ponieść stratę. Wtedy pojawi presja na wyższe dopłaty do produkcji, wyrównania strat. Kto dopłaca? Państwo, czyli podatnicy, i UE, która chce coraz większą część tej odpowiedzialności zrzucić na państwa członkowskie (a więc na nas). Podobnie jest z hodowlą zwierząt. Niższa produkcja – wyższa cena. Gdyby z dnia na dzień zabrało się lub zacznie ograniczyło dotacje, a w konsekwencji część rolników i hodowców by zbankrutowała, konsekwencją byłby wzrost cen żywności, ale łatwo byłoby wtedy powiązać te fakty i zrozumieć, kto i w jaki sposób do tego doprowadził. Jednak powolnie realizowany, sprytny plan...
Na razie większość rozsądnych ludzi popiera protesty rolników. To ci, którzy wiedzą, jak ważne jest posiadanie własnych zasobów, gwarantujących niezależność żywnościową. Kiedyś unijni urzędnicy też to wiedzieli. Pamiętając czasy biedy i głodu, chcieli chronić europejski rynek i zapewnić bezpieczeństwo produkcji żywnościowej. Dziś syte społeczeństwa Europy zachodniej nie pamiętają już, ile milionów istnień ludzkich pochłonął Wielki głód na Ukrainie lat 1932–1933 (mogło to być choćby dziesięć milionów). A może nie chcą pamiętać? Bo chyba nie chodzi o to, żeby doprowadzić do podobnej sytuacji? Strach pomyśleć... Dlatego to dobrze, iż większość rozsądnych ludzi popiera protesty rolników. Na razie. Bo już dziś powoli zaczyna się przedstawiać rolników jako roszczeniowców, bogatych ludzi, którzy używają dużych i drogich maszyn – jakby posiadacza wielkiego ciągnika, kupionego na kredyt można było porównać do playboya rozbijającego się nocą po Warszawie w „ekologicznym” Jaguarze. Ale jeżeli protestujesz, możesz stać się celem działaczy religii klimatyzmu i zostać uznany za wroga planety. Łatwo sobie wyobrazić, iż rolnik upominający się o sprawiedliwość w sytuacji nierównej konkurencji, domagający się dopłat przy malejącej rentowności jego produkcji mógłby stracić przychylność popierającego go społeczeństwa. Łatwo dać się wpuścić w ten kanał: oni produkują drogo, a my tu proponujemy produkt konkurencyjny – tańszy.
Skąd ten tańszy produkt? Po pierwsze: z zewnątrz. Na przykład z Ukrainy (mimo iż nie odpowiada unijnym normom, to trzeba zrozumieć – przecież tam trwa wojna) lub z Ameryki Południowej (koszty wytworzenia niższe, więc produkt tańszy). Po drugie: z produkcji przemysłowej (sztuczne jedzenie i roślinne zamienniki produktów zwierzęcych). Po trzecie: nowe źródła białka (czyli jedzmy więcej robaków zamiast wołowiny, wieprzowiny czy kurczaków). Ratujmy planetę. Skoro rolnictwo i hodowla są w UE kłopotem, to trzeba się ich pozbyć. Gleba zanieczyszczana nawozami i pestycydami, krowy pozostawiają zbyt duży ślad węglowy (choć jako dziecko miałem okazję przekonać się iż zostawiają na pastwiskach coś zupełnie innego). „Troska o planetę”, będąca hasłem przewodnim Zielonego Ładu („zbawiennego” ponoć dla wszystkich, w tym rolników, którzy tego najwyraźniej nie rozumieją), sprawia, iż każdy powinien przyłożyć rękę do likwidacji rolnictwa. Rolnik niepotrzebny – żywność się sprowadzi lub wyprodukują je wielkie koncerny – one chyba wiedzą, jak zadbać o nasze zdrowie? Przecież nie będą truć swoich klientów, prawda? A to, iż niektórzy właściciele tych koncernów mówią coś o depopulacji, a inni są też udziałowcami firm farmaceutycznych... To najzwyklejszy przypadek.
Mała dygresja. Coraz większe środki przeznacza się na programy badawcze, start-up’y, zakłady produkcyjne z sektora plant-based, które zajmują się przyspieszeniem komercjalizacji i badań nad zamiennikami produktów zwierzęcych, „mięsem komórkowym” i metodami fermentacji precyzyjnej. „Produkty te mają szansę w znaczący sposób przyczynić się do ograniczenia negatywnego wpływu człowieka na środowisko, biorąc pod uwagę choćby o 92% niższą emisję gazów cieplarnianych do atmosfery w porównaniu z konwencjonalnym mięsem”(*). Ślad religii klimatyzmu widoczny gołym okiem.
Według danych GFI (Good Food Institute) w roku 2022 na całym świecie wydano 635 milionów dolarów (ok. 2,6 miliarda zł) na rozwój zrównoważonych źródeł białka. Powodem takiego zainteresowania inwestycjami w zamienniki produktów zwierzęcych jest bezpieczeństwo żywnościowe, troska o klimat (!) lub po prostu... chęć zostania światowym liderem w obszarze biotechnologii (czyli chęć generowania dużych zysków na tym polu). Liderów w tej branży (Kanada, Dania) doganiają kraje znacznie zwiększające nakłady inwestycyjne na te cele (Australia, Holandia, Francja, Finlandia, Wielka Brytania), a dołączają kolejne państwa (Brazylia, Oman). W Internecie łatwo znaleźć informacje o wielkości rynku zamienników białka. Osiągnie on ponad 15 miliardów dolarów w 2024 r. i przewiduje się, iż będzie rósł w tempie CAGR 3,68%. Do 2029 r. może osiągnąć ponad 18 miliardów dolarów. Czy warto inwestować w tę innowacyjną gałąź gospodarki i czerpać z tego profity? To tak jakby zapytać kogoś w 2018 roku czy warto inwestować w produkcję maseczek jednorazowych? Oczywiście, iż nie.
Wracając do tematu rolnictwa. Czy możliwy jest taki scenariusz: utrudniamy rolnikom życie, pogarszają się ich zdolności produkcyjne, część z nich bankrutuje, produkcja spada, ceny rosną, coraz częściej pojawiają się produkty tańsze, społeczeństwo powoli zostaje nastawione przeciw rolnikom, presja sprawia, iż zaczyna się likwidować produkcję rolną w kraju na rzecz produktów sprowadzanych?... Scenariusz bardzo podobny do tego, co spotkało stoczniowców i górników. A potem pojawi się ktoś, jakiś Bill, Ted czy Randal, i być może wykupi te „ugory”, dając aż 3 grosze więcej niż przysłowiowa złotówka.
PS Szkoda, iż komisarz ds. rolnictwa Janusz Wojciechowski nie rozwinął bardziej tematu lądowania w koszu "Zielonego Ładu” i dyskutowanych w PE i KE zmianach we Wspólnej Polityce Rolnej. Mógłby w ten sposób spalić na panewce plan premiera Tuska, który prawdopodobnie powróci do Warszawy twierdząc, iż załatwił coś w Brukseli.