Nigdy nie zapomnę kampanii wyborczej z roku 2005. Do ostatnich ich dni absolutnie wszystkie sondaże wykazywały przewagę Donalda Tuska nad Lechem Kaczyńskim.
Zmiana w tych notowaniach nastąpiła dopiero tuż przed ciszą wyborczą. Zagadka rozwiązała się parę godzin po zamknięciu lokali – Kaczyński wygrał i to na tyle wyraźnie, iż już w wieczór wyborczy jednoznacznie ogłoszone zostało jego zwycięstwo. W tym momencie wszystko stało się jasne. Ośrodki badające preferencje wyborcze doskonale i od dawna znały ich wyniki. De facto stanowiły jednak aparat propagandy jednej strony, więc podawały wyniki sfałszowane. I dopiero w ostatnim momencie, przerażone nadciągającą kompromitacją, katastrofą wizerunkową o skali oznaczającej ich likwidację – przestały kłamać.
Przypomniałem sobie wtedy, skąd te „ośrodki badawcze” w ogóle się wzięły. Pierwszy został utworzony w stanie wojennym, by służyć reżimowi Jaruzelskiego. Inicjatorem jego powstania był sam Włodzimierz Sokorski – naczelny sternik komunistycznego aparatu propagandy. I z podobnym tandemem mamy w Polsce do dzisiaj. Nie twierdzę, iż tak działają wszystkie instytucje badawcze, ale jeżeli jakiś ośrodek propagandowy rzekomo „zamawia” dziś badania, po czym je publikuje to jak nie dostrzegać analogii z czasami PRL – u, w których Jerzy Urban wraz z „Trybuną”, wszystkimi „Politykami”, innymi organami KC PZPR i wszelkiego rodzaju gadzinówkami szczuł, jątrzył, generował nienawiść i udebilniał a zainicjowany przez Włodzimierza Sokorskiego ośrodek badania opinii publicznej mierzył działań tych skuteczność. Gros zamawianych ustaleń, tak jak dziś na biurka polityków, trafiało wówczas na biurka Kiszczaka i Jaruzelskiego. Część jednak publikowano. Właśnie tę część korzystną, lub korzystnie dla reżimu zmanipulowaną, nagłaśniano w mediach.
A jak jest z wiarygodnością dzisiejszych badań sondażowych? Przede wszystkim wiele głosów płynących od zatrudnionych w nich ludzi potwierdza prawdę widoczną dziś gołym okiem. Od czasów stanu wojennego mamy dziś do czynienia z największą skalą społecznego zastraszenia. Większość Polaków boi się przyznawać do swoich poglądów. I nie ma się czemu dziwić zważywszy na represje spadający na tych, którzy je wyrażają. Na osiem miesięcy więzienia został właśnie skazany człowiek tylko za to, iż w Internecie wyraził swoje oburzenie w stosunku do procederów Jerzego Owsiaka. A nie jest to przecież przypadek odosobniony. Boją się mówić co myślą pracownicy korporacji, ludzie zatrudnieni w sektorze publicznym a jeżeli ktoś pracuje w prywatnej firmie to zawsze o swym pracodawcy chce wiedzieć, jakiej partii jest zwolennikiem. Bo bez tej wiedzy można „się nie upilnować” i swoje stanowisko czy źródło utrzymania stracić. A „zdradzić” człowieka może bardzo wiele. Znam takich, którzy w swoim prywatnym samochodzie radio mają nastawione na częstotliwość Radia Wnet, które zawsze jednak wytłaczają wjeżdżając na firmowy parking. I nigdy też zbliżając się do swojego miejsca pracy nie będą mieli pod ręką którejkolwiek z opozycyjnych gazet. Często nabywanych naprawdę ukradkiem, z pilnym rozglądaniem się wokół siebie. jeżeli w naprawdę dużej skali ludzie dziś ukrywają swoje praktyki religijne, maskują ślady zaglądania na pewne portale internetowe a na uczestnictwo w narodowym święcie czy ulicznej demonstracji nie odważą się nigdy – to jak można liczyć na ich rzetelne odpowiedzi na pytania zadawane przez ankieterów ośrodków badania opinii publicznej?
Niech mi też ktoś wyjaśni „logikę” ustaleń, wg których Trzaskowski miałby wygrać w drugiej turze zbliżających się wyborów prezydenckich. Przecież na podstawie żadnych z sondaży nie da się wywnioskować takiego ustalenia. Podobno jest ono wynikiem zadawanego wprost pytania o to, na kogo dany respondent zagłosuje w drugiej turze. Przewagę Trzaskowskiego dałoby się w niej jednak osiągnąć tylko drogą glosowania na niego sporej części tych, którzy w pierwszej turze zdecydowani są oddać głos na jednoznacznych oponentów kandydata Platformy Obywatelskiej. Wygrać mógłby on wyłącznie przejmując poparcie niemałej części wyborców choćby Sławomira Mentzena. Tego samego, który już powtórzył kilka razy, iż „w drugiej turze należy głosować na każdego, byle przeciw Trzaskowskiemu”. Na jakiej logice oparte są więc informacje sondażowni, wg których Trzaskowski to „pewniak drugiej tury”? Na tym, iż większość wyborców Mentzena postąpi odwrotnie do apeli ich lidera? A może na tym, iż promile poparcia dla kandydatur typu Senyszyn wraz z paroma procentami dla Biejat czy Hołowni jakimś cudem urosną do krytycznej masy kilkunastu procent w efekcie pozwalających znokautować Nawrockiego?
A jeżeli nie na takie cuda liczą autorzy (czy raczej: sternicy) prognoz, to na jakie? Niestety, obawiać się można, iż na całkowicie inne. Obawiam się, iż rzekome zwycięstwo Trzaskowskiego w drugiej turze „wyliczane” i prognozowane jest po to, żeby kiedy już kandydat PO przegra – podważyć prawidłowość procesu wyborczego. Albo, gdy jednak jakimś „cudem” „wyliczone” zostanie jego zwycięstwo, uzasadnić je wcześniejszym poparciem podawanym w badaniach sondażowych.
Ogromne różnice między preferencjami ustalanymi przez ośrodki badań opinii publicznej a rzeczywistymi wynikami wyborczymi to nie tylko polska specyfika. Gdyby wierzyć temu, co w analogicznej sytuacji podawano niedawno w USA – Stany Zjednoczone powinny mieć dzisiaj całkowicie innego prezydenta. Tymczasem, wbrew wynikom przedwyborczych ustaleń, Donald Trump nie tylko wygrał, ale też z przewagą, jakiej nikt w Ameryce nie miał od kilkudziesięciu lat.
Jedno jest więcej, niż pewne: zbliżających się wyborów musimy na każdym kroku pilnować tak pieczołowicie i twardo, jak żadnych wcześniejszych.
Artur Adamski