Ikonowicz: Jaka władza, takie priorytety

6 miesięcy temu

Wiele osób, środowisk i grup społecznych wiązało z nowym rządem wielkie nadzieje. Pierwsi rozczarowali się obrońcy praw człowieka. Nie pomógł list stu organizacji pozarządowych do premiera – uchodźcy przez cały czas są odsyłani do lasu, na bagna. Z tą różnicą, iż przed odesłaniem podobno dostają teraz plaster i aspirynę. Jak pisze niemiecki „Die Welt”, nowy rząd w Polsce, „którego wybór po latach rządów PiS był świętowany jako powrót Polski na łono UE”, nie próbuje cofnąć przyjętej przez poprzedni rząd ustawy, która zalegalizowała pushbacki.

Z postawy nowej władzy nie są też zadowoleni rolnicy, którzy nie mogą się doprosić wstrzymania importu taniej żywności z Ukrainy. Stąd cieszące się powszechnym poparciem społecznym blokady dróg. A do widoku traktorów w miastach powoli się przyzwyczajamy.

Wkurzone są kobiety, które głosowały na w tej chwili rządzące partie, bo ufały, iż zliberalizują prawo aborcyjne. Zawiodły się i wróciło soczyste „wypierdalaj”, dziś kierowane w szczególności do Szymona Hołowni.

Zawiedli się też nauczyciele i pracownicy budżetówki, którzy zamiast dwudziestoprocentowej podwyżki płac musieli zadowolić się podwyższeniem płacy minimalnej. Przynajmniej ci, którzy coś koło minimalnej zarabiali.

A co jest kością niezgody w koalicji rządzącej? Przywrócony VAT na żywność, zarobki nauczycieli, kwestia importu żywności? Nie: składka zdrowotna. Hołownia obiecał przedsiębiorcom, iż przywróci im przywilej polegający na możliwości odliczenia składki zdrowotnej od dochodu. Gdyby rząd na to poszedł, to – jak wyliczyła ekspertka podatkowa Małgorzata Samborska – przedsiębiorcy płaciliby trzy razy mniejszą składkę niż emeryci z najniższą emeryturą, sześć razy mniejszą niż pracownicy zarabiający minimalne wynagrodzenie oraz ponad 10 razy mniejszą niż nauczyciele mianowani.

Hołownia grozi wyjściem z koalicji rządowej, gdyby Tusk się na takie rozwiązanie nie zgodził. Lewica niczym nie grozi, choć jej sztandarowy postulat dostępności aborcji nie zostanie wdrożony – w imię jedności koalicji.

Od początku kadencji nowej władzy media są pełne rozliczeń, postępowań prokuratorskich, działań „żelaznej miotły”. Nowa władza zajęła się bardzo intensywnie rozliczeniem i złożeniem do grobu starej, PiS-owskiej. I co? I nic. Z ostatniego sondażu przed wyborami samorządowymi wynika, iż PiS ma wciąż jednopunktową przewagę nad PO. A Polska 2050 do ostatniej chwili gorączkowo werbowała kandydatów na radnych, nie gardząc choćby sierotami po PiS.

Ta spektakularna seria niepowodzeń nastąpiła, mimo iż Donald Tusk bardzo się pilnował, by nie podejmować niepopularnych posunięć. Utrzymał w mocy i preliminował w budżecie 800+, trzynastkę i czternastkę dla emerytów. Nie próbował przystrzyc transferów socjalnych, którym poprzednia władza zawdzięczała swoje dwie kadencje. Ministra pracy Agnieszka Dziemianowicz-Bąk nie ma najmniejszego zamiaru przywracać handlu w niedziele, bo wie, iż pracują tam głównie kobiety, które niedziele chcą spędzać z rodzinami. Do dobrych wiadomości należy również fakt, iż minister sprawiedliwości Adam Bodnar nie zamierza pracować nad ustawą, która uwolniłaby banki od konsekwencji wciskania klientom fatalnych kredytów frankowych.

A jednak 78 proc. badanych popiera rolnicze protesty, i to daje do myślenia. Miodowy miesiąc nowej władzy ledwie się zaczął, a już jest po wszystkim. Oliwy do ognia dolała decyzja o przywróceniu VAT-u na żywność, i to tuż przed wyborami samorządowymi. Kiedy Hołownia blokował debatę nad liberalizacją aborcji, powoływał się przy tym na bliskość wyborów. A podjęta tuż przed wyborami decyzja o tym, iż ceny żywności muszą wzrosnąć, świadczy co najmniej o nadmiernej pewności siebie.

Chodzi o budżet? Przypomnijmy. Gdy nowy rząd przejmował obowiązki, już od pierwszego dnia lamentował, iż finanse państwa są w tragicznym stanie. W odpowiedzi 100 ekonomistów wystosowało do nowej władzy list tłumaczący, iż te lamenty to przesada, a budżet stać na realizację obietnic wyborczych. Rząd poszedł po rozum do głowy i choćby zwiększył zaplanowany przez Morawieckiego deficyt budżetowy, ku wielkiemu zmartwieniu Leszka Balcerowicza i innych monetarystycznych jastrzębi. Bo deficyt, jak pisali w liście polscy ekonomiści, to normalny i powszechnie stosowany w gospodarce rynkowej instrument pozwalający wiązać koniec z końcem.

Teraz jednak rząd zaczyna zaciskać pasa na talii społeczeństwa, wraca upiór monetaryzmu. To nie znaczy, iż gdyby rządził PiS, przy spadku inflacji również nie przywróciłby VAT-u na żywność. Ale nie zrobiłby tego tuż przed wyborami.

Ludzie mieli nadzieję na poprawę. Bo jak się trochę poprawia, a dzięki transferom socjalnym i minimalnej stawce godzinowej rzeczywiście się poprawiło, to ludzie chcą więcej. Apetyt rośnie. Tymczasem zamiast zwiększyć nakłady na ochronę zdrowia, dyskutuje się o odliczaniu składki zdrowotnej przedsiębiorcom, co przyczyni się do zmniejszenia tych nakładów o 10 miliardów złotych. Kolejek do lekarza specjalisty to raczej nie skróci. Nie sprawi, iż ludzie przestaną umierać w kolejce po pomoc medyczną i wysiadywać po kilkanaście godzin na SOR-ach.

Młode pokolenie, zatrudniane wciąż na śmieciówkach, mieszkające u rodziców, bo wynajem mieszkania na wolnym rynku jest poza zasięgiem większości z nich, miało prawo oczekiwać, iż wreszcie ruszy budownictwo komunalne. Ale nie ruszy. Partia Razem zażądała przeznaczenia na ten cel 1 proc. PKB, około 30 miliardów złotych. Odmówiono jej, więc nikt z Razem nie wszedł do rządu. I słusznie.

W Banku Gospodarstwa Krajowego na budownictwo komunalne zostało jeszcze po poprzednikach około miliarda zł. Co dalej? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, iż ma ruszyć nowy program napełniania kieszeni deweloperom i bankom, czyli dopłaty do kredytów hipotecznych. Kredytów, na które większości młodych ludzi nie stać. Już dziś młodzież się wynosi z Warszawy, bo wynajęcie kawalerki kosztuje minimum 3 tysiące złotych, czyli mniej więcej tyle co pierwsza pensja.

Neoliberalizm to jakiś poznawczy defekt, który pozwala dostrzegać potrzeby zamożnych i nie widzieć cierpienia niezamożnej większości. Mamy bardzo duży dochód narodowy, niesprawiedliwie dzielony. Większość ludzi nie ma liczących się oszczędności i w razie kłopotów musi polegać na państwie. A państwo ma węża w kieszeni.

Zawsze gdy ludzie masowo wychodzą na ulice, znaczy to, iż tradycyjny, demokratyczny mechanizm artykulacji i uzgadniania interesów nie działa, jak powinien. W Sejmie i samorządach zasiadają ludzie syci i bardzo z siebie zadowoleni. Mamy kryzys reprezentacji: większość grup społecznych nie jest reprezentowana w organach przedstawicielskich państwa. Jedynie bogaci są w nich nadreprezentowani.

Może dlatego w Warszawie na Pradze-Północ w co dziesiątym mieszkaniu brakuje toalety. Za to stać nas było na budowę kładki rowerowo-pieszej przez Wisłę, żeby klasa średnia mogła na rowerach przez rzekę przejeżdżać. Jaka władza, takie priorytety.

Idź do oryginalnego materiału