Każdego ranka tysiące polityków i komentatorów pod różnymi szerokościami geograficznymi, włączają komputery i penetrują nagłówki portali, by się dowiedzieć, co nowego "Pomarańczowy Wódz" wymyślił.
Serca im biją mocno z niepokoju. Wstał lewą nogą, czy prawą? Na kogo się obraził? Komu zrujnuje życie i gospodarkę? Do tego miliony zwykłych Amerykanów sprawdzają, czy jeszcze mają pracę, czy ich pracodawcy nie zostali ukarani, a ich firmy zamknięte. Każdy, kto choć raz grał w ruletkę w kasynie, zna to uczucie: postawiłem wszystko i teraz patrzę, gdzie kulka wyląduje. A nuż przeżyję?
Demokracja to mocno fantazyjny wynalazek. Społeczeństwo z sobie tylko wiadomych względów jest w stanie wybrać złodzieja, gwałciciela czy ćpuna na swojego przywódcę, i nikt społeczeństwu nie podskoczy. Taka jest wola demokracji. I nie ma winnego.
Miasteczko zamieszkałe przez samych złodziei nie wybierze na burmistrza policjanta, raczej odwrotnie – na 100 proc. wybierze największego i najbardziej pomysłowego złodzieja, bo tylko taki rozbudzi złodziejskie aspiracje swojego ludu.
Dla równowagi: w społecznościach islamskich człowiek o poglądach liberalnych, albo sprawna aktywistka w spódniczce mini i szpilkach, nie mają szans (także na przeżycie). Dlatego obserwowanie i ocenianie Trumpa przez lornetkę europejskiej kultury i obyczajów, albo muzułmańskich, albo afrykańskich czy jakichkolwiek innych, w tym polskich, jest mocno chybione.
Z Donaldem Trumpem, człowiekiem skazanym bodajże sześciokrotnie, zbankrutowanym równie wiele razy (swego czasu w wywiadzie telewizyjnym dla Davida Lettermana wyznał: "nieprawdą jest, iż mam miliardowe długi, najwyżej miałem 900 milionów dolarów w plecy"), którego otoczenie słynie z korupcji, a najbliższych ośmiu współpracowników zostało skazanych za przewały i przekupstwo, wleczonym przez impeachment, skazanym i uratowanym paroma ugodami za gwałty i napaści sek*ualne, komentatorzy i analitycy mają ten kłopot, iż oceniają go jak polityka, tymczasem on politykiem nie jest i nigdy nie był.
Jemu bliżej do naszego Pershinga, Masy czy Dziada, niż do Johna F. Kennedy’ego. Mnie zachowanie Trumpa w Gabinecie Owalnym nie zaskoczyło. Nie dlatego, żebym miał pojęcie o polityce. Po prostu wdziałem go wcześniej w akcji w sytuacjach niezwiązanych z polityką.
W latach 70. ubiegłego wieku niebo nad Manhattanem było upstrzone latającymi helikopterami z wielkim napisem "TRUMP" na kadłubach. Ludzie żartowali, iż tak lata jego ego. Fruwały niczym muchy z jednego wieżowca na drugi, transportując ludzi biznesu, bankierów i gwiazdy bohemy z jednego dachu wieżowca na drugi.
Lądowały na betonowych płytach nadbrzeży rzeki Hudson, na których odkrył nowe skrawki ziemi do ewentualnej zabudowy. Wieczorami zjawiał się w dyskotekach w otoczeniu pięknych kobiet. Nowy Jork huczał od pogłosek, jakim jest su*insynem.
Mówiło się o mafijnym kontrolowaniu kobiet półświatka, o awanturach, jakie wywoływał, gdy ktoś go dotknął (cierpiał na hafefobię). Wymuszał drastyczne obniżki cen nieruchomości, które chciał kupić, i zawyżał te, które chciał sprzedać.
Posługiwał się gangsterskimi metodami i szantażem. Rolował świat na kredytach, oszukiwał kontrahentów, nie płacił im, ludzie przez niego bankrutowali i życie chcieli sobie odbierać. Polaków, którzy pracowali przy usuwaniu azbestu z nowojorskich budynków i domagali się wyższych wynagrodzeń oraz ubezpieczenia, kablował do biura imigracyjnego i kazał deportować.
Zanim został kandydatem na prezydenta USA (po raz pierwszy) był wielką gwiazdą telewizyjną. Przez wiele sezonów prowadził własny reality show "The Apprentice", w którym różni adepci starali się u niego o posadę asystenta. To, jak tam pomiatał ludźmi, można było zobaczyć na ekranach co tydzień. Niczym się to nie różniło od tego, co zrobił z Zełenskim. Telewizja FOX zarobiła na tym widowisku kilkaset milionów dolarów.
W kampanii kandydatów republikańskich, kiedy stało na scenie kilkanaście ambon obok siebie, a za każdą jeden z pretendentów, był jedynym, który atakował rywali personalnie. Wyzywał ich od tabunu idiotów, o Marco Rubio, który dziś jest jego Sekretarzem Stanu (sic!) mówił: "stać koło niego to gehenna, jego pot strasznie cuchnie" i dorzucał "za kulisami pudrował się szpachelką, chciał chyba zakryć pudrem uszy". Takie zniewagi przećwiczył wcześniej właśnie w "The Apprentice". Tam jednej z kandydatek nawinął: "Masz tak krzywe nogi, iż musisz nosić spodnie, inaczej niczego nie osiągniesz".
Kiedy kończyła się awantura w Białym Domu, siedząc na fotelu obok Zełenskiego Trump skomentował zajście bez zażenowania: "ale widowisko telewizyjne było znakomite". To jest właśnie Trump. Zrobić show. choćby jeżeli miałoby to oznaczać katastrofę.
Podczas finalnej debaty z Hilary Clinton w poprzedniej kampanii i jej finalnej mowy, krążył wokół niej jak sęp, przystając tuż za nią, robiąc różne miny i grymasy niezadowolenia, wydymając usta w pogardzie, tańcząc. Zwróciła mu uwagę, iż jej przeszkadza, a on na to: "jak to ci przeszkadza, to jak ty chcesz być prezydentem USA?".
Kilka dni temu Donald Trump urządził sobie w Gabinecie Owalnym kolejny odcinek "The Apprentice". On inaczej nie potrafi. Podobnie traktował właścicieli firm budowlanych, które zrujnował. I to jest novum w świecie polityki – stąd dezorientacja wśród komentatorów.
Wołodymyr Zełenski jest prezydentem Ukrainy, wybranym w demokratycznych wyborach. Teoretycznie jego status jest zbliżony do statusu Trumpa – jest komikiem i byłą gwiazdą telewizyjną. Wyglądało na to, iż startuje w polityce dla jaj, ale sytuacja (wojna) zmusiła go do szybkiej transformacji w prawdziwego męża stanu.
Po trzech latach świat patrzy na niego z podziwem. Pod tym względem bardzo przypomina naszego Lecha Wałęsę z lat 80. ubiegłego wieku. Od Lecha nikt nie wymagał dworskich obyczajów czy literackiego języka – oczekiwano powiewu niezłomności. Ludzie chcieli go zobaczyć z bliska i posłuchać człowieka, który wstrzymał Ziemię, gdy już staczała się w otchłań zimnej wojny i mrocznej, czerwonej przyszłości.
Dotknąć go (pamiętny gest Dalajlamy, który zapragnął "dotknąć tego legendarnego wąsa"). Człowieka spoza świata polityki, nieprzewidywalnego, pozornie prostego, niewykształconego, zarazem piekielnie inteligentnego i utalentowanego, który potrafił poderwać swój lud do lotu i obalenia komunizmu.
To dlatego dla ludzi z naszej szerokości geograficznej zachowanie Trumpa wobec Zełenskiego jawi się jako bezpardonowe i chamskie. Bo Zełenski jest bohaterem-Wałęsą XXI wieku.
Prezydent Ukrainy w wojskowym swetrze to człowiek, z którym bez warunków wstępnych rozmawialiby Martin Luther King, John F. Kennedy czy republikański prezydent Ronald Reagan – ten ostatni, prawdziwy twardziel, który w podobnej chwili żartował z militarnej potęgi Związku Radzieckiego i nigdy nie okazał pogardy tym, co zostali przez ZSRR napadnięci.
Niestety, Zełenski nadział się na cinkciarza, któremu wzdęte ego każe zepchnąć miliony ludzi w otchłań piekła, byle tylko mógł dalej gwiazdorzyć na tle swoich ludzi upudrowanych szpachlówką.