Hołdys: Trumpowi bliżej do naszego Pershinga, Masy czy Dziada, niż do Johna F. Kennedy’ego

11 godzin temu
Najpierw słówko przeprosin. Od kilku tygodni jestem chory, dopadł mnie półpasiec, cholernie bolesne świństwo, które nie pozwala mi się skupić, wyspać i robić wielu innych rzeczy. Stąd brak felietonu tydzień i dwa temu. Tak zwana siła przykra i wyższa. Sorki. Tymczasem... Świat nie umie sobie poradzić z Donaldem Trumpem.


Każdego ranka tysiące polityków i komentatorów pod różnymi szerokościami geograficznymi, włączają komputery i penetrują nagłówki portali, by się dowiedzieć, co nowego "Pomarańczowy Wódz" wymyślił.

Serca im biją mocno z niepokoju. Wstał lewą nogą, czy prawą? Na kogo się obraził? Komu zrujnuje życie i gospodarkę? Do tego miliony zwykłych Amerykanów sprawdzają, czy jeszcze mają pracę, czy ich pracodawcy nie zostali ukarani, a ich firmy zamknięte. Każdy, kto choć raz grał w ruletkę w kasynie, zna to uczucie: postawiłem wszystko i teraz patrzę, gdzie kulka wyląduje. A nuż przeżyję?

Demokracja to mocno fantazyjny wynalazek. Społeczeństwo z sobie tylko wiadomych względów jest w stanie wybrać złodzieja, gwałciciela czy ćpuna na swojego przywódcę, i nikt społeczeństwu nie podskoczy. Taka jest wola demokracji. I nie ma winnego.

Miasteczko zamieszkałe przez samych złodziei nie wybierze na burmistrza policjanta, raczej odwrotnie – na 100 proc. wybierze największego i najbardziej pomysłowego złodzieja, bo tylko taki rozbudzi złodziejskie aspiracje swojego ludu.

Dla równowagi: w społecznościach islamskich człowiek o poglądach liberalnych, albo sprawna aktywistka w spódniczce mini i szpilkach, nie mają szans (także na przeżycie). Dlatego obserwowanie i ocenianie Trumpa przez lornetkę europejskiej kultury i obyczajów, albo muzułmańskich, albo afrykańskich czy jakichkolwiek innych, w tym polskich, jest mocno chybione.

Z Donaldem Trumpem, człowiekiem skazanym bodajże sześciokrotnie, zbankrutowanym równie wiele razy (swego czasu w wywiadzie telewizyjnym dla Davida Lettermana wyznał: "nieprawdą jest, iż mam miliardowe długi, najwyżej miałem 900 milionów dolarów w plecy"), którego otoczenie słynie z korupcji, a najbliższych ośmiu współpracowników zostało skazanych za przewały i przekupstwo, wleczonym przez impeachment, skazanym i uratowanym paroma ugodami za gwałty i napaści sek*ualne, komentatorzy i analitycy mają ten kłopot, iż oceniają go jak polityka, tymczasem on politykiem nie jest i nigdy nie był.

Jemu bliżej do naszego Pershinga, Masy czy Dziada, niż do Johna F. Kennedy’ego. Mnie zachowanie Trumpa w Gabinecie Owalnym nie zaskoczyło. Nie dlatego, żebym miał pojęcie o polityce. Po prostu wdziałem go wcześniej w akcji w sytuacjach niezwiązanych z polityką.

W latach 70. ubiegłego wieku niebo nad Manhattanem było upstrzone latającymi helikopterami z wielkim napisem "TRUMP" na kadłubach. Ludzie żartowali, iż tak lata jego ego. Fruwały niczym muchy z jednego wieżowca na drugi, transportując ludzi biznesu, bankierów i gwiazdy bohemy z jednego dachu wieżowca na drugi.

Lądowały na betonowych płytach nadbrzeży rzeki Hudson, na których odkrył nowe skrawki ziemi do ewentualnej zabudowy. Wieczorami zjawiał się w dyskotekach w otoczeniu pięknych kobiet. Nowy Jork huczał od pogłosek, jakim jest su*insynem.

Mówiło się o mafijnym kontrolowaniu kobiet półświatka, o awanturach, jakie wywoływał, gdy ktoś go dotknął (cierpiał na hafefobię). Wymuszał drastyczne obniżki cen nieruchomości, które chciał kupić, i zawyżał te, które chciał sprzedać.

Posługiwał się gangsterskimi metodami i szantażem. Rolował świat na kredytach, oszukiwał kontrahentów, nie płacił im, ludzie przez niego bankrutowali i życie chcieli sobie odbierać. Polaków, którzy pracowali przy usuwaniu azbestu z nowojorskich budynków i domagali się wyższych wynagrodzeń oraz ubezpieczenia, kablował do biura imigracyjnego i kazał deportować.

Zanim został kandydatem na prezydenta USA (po raz pierwszy) był wielką gwiazdą telewizyjną. Przez wiele sezonów prowadził własny reality show "The Apprentice", w którym różni adepci starali się u niego o posadę asystenta. To, jak tam pomiatał ludźmi, można było zobaczyć na ekranach co tydzień. Niczym się to nie różniło od tego, co zrobił z Zełenskim. Telewizja FOX zarobiła na tym widowisku kilkaset milionów dolarów.

W kampanii kandydatów republikańskich, kiedy stało na scenie kilkanaście ambon obok siebie, a za każdą jeden z pretendentów, był jedynym, który atakował rywali personalnie. Wyzywał ich od tabunu idiotów, o Marco Rubio, który dziś jest jego Sekretarzem Stanu (sic!) mówił: "stać koło niego to gehenna, jego pot strasznie cuchnie" i dorzucał "za kulisami pudrował się szpachelką, chciał chyba zakryć pudrem uszy". Takie zniewagi przećwiczył wcześniej właśnie w "The Apprentice". Tam jednej z kandydatek nawinął: "Masz tak krzywe nogi, iż musisz nosić spodnie, inaczej niczego nie osiągniesz".

Kiedy kończyła się awantura w Białym Domu, siedząc na fotelu obok Zełenskiego Trump skomentował zajście bez zażenowania: "ale widowisko telewizyjne było znakomite". To jest właśnie Trump. Zrobić show. choćby jeżeli miałoby to oznaczać katastrofę.

Podczas finalnej debaty z Hilary Clinton w poprzedniej kampanii i jej finalnej mowy, krążył wokół niej jak sęp, przystając tuż za nią, robiąc różne miny i grymasy niezadowolenia, wydymając usta w pogardzie, tańcząc. Zwróciła mu uwagę, iż jej przeszkadza, a on na to: "jak to ci przeszkadza, to jak ty chcesz być prezydentem USA?".

Kilka dni temu Donald Trump urządził sobie w Gabinecie Owalnym kolejny odcinek "The Apprentice". On inaczej nie potrafi. Podobnie traktował właścicieli firm budowlanych, które zrujnował. I to jest novum w świecie polityki – stąd dezorientacja wśród komentatorów.

Wołodymyr Zełenski jest prezydentem Ukrainy, wybranym w demokratycznych wyborach. Teoretycznie jego status jest zbliżony do statusu Trumpa – jest komikiem i byłą gwiazdą telewizyjną. Wyglądało na to, iż startuje w polityce dla jaj, ale sytuacja (wojna) zmusiła go do szybkiej transformacji w prawdziwego męża stanu.

Po trzech latach świat patrzy na niego z podziwem. Pod tym względem bardzo przypomina naszego Lecha Wałęsę z lat 80. ubiegłego wieku. Od Lecha nikt nie wymagał dworskich obyczajów czy literackiego języka – oczekiwano powiewu niezłomności. Ludzie chcieli go zobaczyć z bliska i posłuchać człowieka, który wstrzymał Ziemię, gdy już staczała się w otchłań zimnej wojny i mrocznej, czerwonej przyszłości.

Dotknąć go (pamiętny gest Dalajlamy, który zapragnął "dotknąć tego legendarnego wąsa"). Człowieka spoza świata polityki, nieprzewidywalnego, pozornie prostego, niewykształconego, zarazem piekielnie inteligentnego i utalentowanego, który potrafił poderwać swój lud do lotu i obalenia komunizmu.

To dlatego dla ludzi z naszej szerokości geograficznej zachowanie Trumpa wobec Zełenskiego jawi się jako bezpardonowe i chamskie. Bo Zełenski jest bohaterem-Wałęsą XXI wieku.

Prezydent Ukrainy w wojskowym swetrze to człowiek, z którym bez warunków wstępnych rozmawialiby Martin Luther King, John F. Kennedy czy republikański prezydent Ronald Reagan – ten ostatni, prawdziwy twardziel, który w podobnej chwili żartował z militarnej potęgi Związku Radzieckiego i nigdy nie okazał pogardy tym, co zostali przez ZSRR napadnięci.

Niestety, Zełenski nadział się na cinkciarza, któremu wzdęte ego każe zepchnąć miliony ludzi w otchłań piekła, byle tylko mógł dalej gwiazdorzyć na tle swoich ludzi upudrowanych szpachlówką.

Idź do oryginalnego materiału