Hipsterska dieta daleka od „eko”. Jak wpływa na środowisko i społeczeństwo?

3 miesięcy temu

Hipsterzy lubią zdrowie, ekologię i wrażliwość społeczną, dbają też o styl. Czasem jednak styl okazuje się ważniejszy niż etyka. Oto najbardziej hipsterskie produkty spożywcze, które mają kilka wspólnego ze zrównoważonym rozwojem.

Hipsterzy to jedna z najpopularniejszych subkultur zachodniego świata – z tendencją do rozprzestrzeniania się na inne części globu. Wywodzi się (a przynajmniej tak by chciała) z kontrkultury i innych form buntu wobec norm społecznych. jeżeli choćby zawiera „offowy” komponent, to w swej dominującej części jest matecznikiem konsumpcjonizmu „z wyższej półki” i dbałości o własny wizerunek.

Hipsterzy chcieliby pozostawać na marginesie kultury masowej, ale w praktyce aktywnie ją współtworzą. Lubią się widzieć w awangardzie, dlatego chętnie lgną do trendów, które uważają za słuszne i rokujące. Niestety ich styl życia często rozmija się z deklarowanymi poglądami.

Przykładowo – hipsterzy cenią ekologię i wrażliwość społeczną, ale ze względu na statystycznie wyższe zarobki konsumują znacznie więcej niż przeciętny śmiertelnik. Wydają też masę pieniędzy na modę, w tym kreacje spod znaku fast fashion. Ponadto przyczyniają się do gentryfikacji dzielnic i miast, wypychając z nich osoby gorzej sytuowane.

Serwis TheConversation.com określił ich w tym kontekście jako „współczesnych kolonizatorów”, a popularyzację hipsteryzmu uznał za niebezpieczny trend społeczno-ekonomiczny.

W ostatnich latach terminy „hipster” i „hipsterski” odmieniane są przez wszystkie przypadki w rozmaitych kontekstach – również w odniesieniu do diety. Wiadomo, iż hipsterzy lubią żywność zdrową, ekologiczną, ładnie opakowaną, a najchętniej również wegańską. Taką, która obok wyjątkowych doznań smakowych zapewnia im poczucie symbiozy ze środowiskiem.

Rzeczywistość wygląda inaczej. Wiele produktów uznawanych za hipsterskie wytwarzanych jest nie tylko w sposób nieekologiczny, ale również z pogwałceniem praw pracowniczych – często będących zresztą mrzonką w miejscach produkcji. Oto najpopularniejsze przykłady.

Awokado

Awokado to numer jeden hipsterskiego jadłospisu. Owoc, znany również jako smaczliwka, przetwarzany jest na wszystkie możliwe sposoby w ofercie gastronomicznej modnych knajpek. Kilka lat temu menu nowoczesnych kawiarni wzbogaciło się o kolejny wynalazek, który stał się hitem kulinarnych nagłówków: avolatte, czyli połączenie awokado z latte – w wersji sojowej ulubionym napojem hipsterów. Poza głosami zachwytu w internecie pojawiły się też trzeźwe komentarze.

We have to stop these fads for the sake of humanity- #avolatte pic.twitter.com/7I5CveZ1G2

— Eva (@Evas_Tweets) May 14, 2017

Choć awokado to owoc nader zdrowy, podobnie zresztą jak burak czy cebula, to jednak w kontekście sposobu jego uprawy trudno uznać go za ekologiczny. Głównym producentem smaczliwki jest meksykański stan Michoacán. Ze względu na rosnące zapotrzebowanie na awokado na rynkach światowych, od wielu lat prowadzone są tam masowe wycinki lasów. Szacuje się, iż uprawy tego owocu odpowiadają za 30-40 proc. rocznej utraty terenów leśnych w Meksyku.

Na tym nie koniec. W uprawie awokado stosuje się duże ilości pestycydów – szczególnie w krajach, które nie widzą w tym problemu. Co prawda według raportów Environmental Working Group smaczliwka należy do owoców, które wchłaniają stosunkowo mało „chemii”, to jednak jej wpływ na środowisko jest znaczący. Do tego dochodzi wykorzystanie gigantycznych ilości wody. Wyprodukowanie kilograma owoców wymaga zużycia do 600 litrów H2O. Dla porównania: w przypadku jabłek przelicznik wynosi… litr na kilogram.

Hipsterów niewątpliwie zainteresują też kwestie odpowiedzialności społecznej. Osoby zatrudnione na plantacjach awokado zarabiają grosze, pracują w fatalnych warunkach i nie mają zabezpieczeń socjalnych. Ze względu na wymienione aspekty uprawy smaczliwka dorobiła się niesmacznego przydomka „krwawy diament Meksyku”. Może zatem faktycznie lepiej skusić się na buraka lub cebulę?

Quinoa

Komosa ryżowa to kolejny krzyk mody ostatnich lat. Została okrzyknięta mianem superfood (superżywność), którego nie należy traktować zbyt serio: to marketingowy wynalazek służący do promocji spożywczych nowinek. Quinoa zdobyła serca fanów zdrowego stylu życia, a w końcu stała się popularnym składnikiem hipsterskiej diety. Nic dziwnego – w końcu nie zawiera glutenu, ma też sporo błonnika, no i kosztuje więcej niż zwykły ryż.

Dodatkowe koszty związane z komosą umykają zachodnim konsumentom. Głównie dlatego, iż obciążają mieszkańców państw producenckich, takich jak Boliwia, Peru i Ekwador. Quinoa pierwotnie wytwarzana była w małych, rodzinnych gospodarstwach i stanowiła jeden z podstawowych składników wyżywienia mieszkańców Andów. Rosnący popyt wymusił zwiększenie skali produkcji i tworzenie monokultur, które przyczyniły się do erozji gleb i ograniczenia bioróżnorodności.

W krótkim czasie wzrosły też ceny. Quinoa przestała być towarem dostępnym dla przeciętnego Boliwijczyka czy Peruwiańczyka, zmuszając mieszkańców tych państw do zmiany przyzwyczajeń dietetycznych – na te bardziej zachodnie. By amerykańcy i europejscy hipsterzy mogli zajadać się komosą, pierwotni producenci tej rośliny muszą zadowolić się chlebem, ryżem i makaronem. Coś za coś.

Nerkowce

Nerkowce to kolejny hipsterski hit. Na Zachód sprowadzane są m.in. z Brazylii, Indii, Wietnamu i Sri Lanki. Osoby wrażliwe na punkcie śladu węglowego powinny zatem chętniej sięgać po rodzime orzechy włoskie i laskowe. W praktyce niewielu konsumentów doświadcza takich rozterek.

Nerkowce nie zostały dokładnie przebadane pod względem wartości prozdrowotnych. Nie wiadomo więc, czy przewyższają w tej mierze inne orzechy. Wiadomo natomiast, iż uprawiane są w gigantycznych monokulturach i obficie pryskane środkami ochrony roślin, z których spora część nie spełnia standardów unijnych.

Do tego dochodzą fatalne warunki pracy. Przykładowo w Indiach pracownicy plantacji nerkowców zarabiają równowartość ok. 2 dolarów za dziesięciogodzinny dzień pracy. Smacznego!

Kokosy

Kokosy to jeden z ulubionych owoców „cyfrowych nomadów”, czyli hipsterów pracujących pod palmami. Owoce kokosowca są dostępne również w zachodnich marketach, podobnie jak ich rozmaite przetwory, m.in. mleko kokosowe czy olej kokosowy, który niedawno przestał być zdrowy (jak swojego czasu margaryna).

To, iż farmy kokosowe (indyjskie, wietnamskie, brazylijskie, meksykańskie itd.) wykorzystują setki różnych pestycydów, z których wiele nie jest dopuszczonych do użytku w Europie, to oczywista oczywistość. Kwestii praw pracowników też już nie ma sensu rozwijać.

Warto jednak zaznaczyć, iż areał upraw kokosowych powoli zbliża się pod względem wielkości to areału upraw palmowych. Jednak już teraz kokosowe monokultury zagrażają bioróżnorodności w większym stopniu niż palmowe. Wynika to z faktu, iż kokosowce zwykle uprawiane są na tropikalnych wyspach, będących siedliskami endemicznych gatunków.

Krewetki

Owoce morza również są „hip”. W końcu to nie „prymitywny” kurczak, no i jakby nie do końca zwierzę. Niestety również w tym przypadku zwolenników zdrowia i zrównoważonego rozwoju czeka zawód na obu frontach – jeżeli zechcą zainteresować się problemem. Krewetki dostępne w polskich sklepach i restauracjach to najczęściej produkt chiński, indyjski lub wietnamski, za którym ciągnie się ciężki bagaż (nie)ekologiczny.

Poza kwestiami emisyjnymi, związanymi z transportem długodystansowym, miłośników środowiska i zdrowia powinny zainteresować warunki hodowli skorupiaków. Jak łatwo się domyślić, nie należą one do zrównoważonych – chyba iż biznesowo. Hodowcy wykorzystują ogromne ilości antybiotyków i stymulatorów wzrostu, które przedostają się do „produktu końcowego” i sprzyjają rozwojowi antybiotykooporności.

Zakładaniu i ekspansji upraw krewetek towarzyszą też wycinki lasów namorzynowych – wiecznie zielonych ekosystemów stanowiących siedliska wielu gatunków i zapewniających ochronę przed powodziami. Krewetkowi farmerzy niszczą nie tylko przyrodę, ale również środowisko życia lokalnych mieszkańców żyjących m.in. z rybołówstwa.

Produktów, które wydają się „eko”, ale z wielu względów takimi nie są, jest znacznie więcej. Źródeł na ten temat jest na pęczki – zainteresowani łatwo je znajdą. Oczywiście o świadomą konsumpcję warto dbać niezależnie od przynależności subkulturowej – intencjonalnej czy mimowolnej. Szczególnie dobrze jest jednak wspierać wyznawane zasady dobrym „riserczem”, który zmniejszy rozjazd między deklaracjami a czynami.

Zdjęcie tytułowe: shutterstock/dodotone

Idź do oryginalnego materiału