W 2018 r. prawicowa większość sejmowa w Polsce podjęła żałosną próbę uchwalenia nowej ustawy o IPN. PiS i koalicjanci chcieli zapisać w niej postanowienie o karach grzywny lub więzienia do lat 3 dla wszystkich – Polaka i cudzoziemca – kto w przestrzeni publicznej przypisze „Narodowi Polskiemu lub Państwu Polskiemu” współodpowiedzialność za zbrodnie III Rzeszy czy inne „zbrodnie przeciwko pokojowi, ludzkości lub zbrodnie wojenne”.
Wybuchł międzynarodowy skandal, ponieważ nowe prawo wyglądało na narzędzie cenzurowania wolności wypowiedzi poprzez grożenie sankcjami karnymi osobom, które – przykładowo – wskazywałyby na współudział osób narodowości polskiej w zbrodni Holokaustu, np. szmalcowników lub mieszkańców takich miejsc jak Jedwabne. Zareagował przede wszystkim Izrael, ale także Ukraina (zapisy ustawy obejmowały również np. oceny akcji „Wisła”). Jednak obiekcje Jerozolimy oraz Kijowa PiS najpewniej by zignorował w imię archetypu „wstawania z kolan” w polityce międzynarodowej, gdyby te pierwsze nie uzyskały jednoznacznego wsparcia Waszyngtonu. Gdy głos zabierały Stany Zjednoczone doby pierwszej kadencji Donalda Trumpa, PiS natychmiast z wstawania z kolan rezygnował, niekiedy wręcz padając do stóp.
Pisowski rząd oraz jego parlamentarne zaplecze – i to pomimo iż premier Mateusz Morawiecki niedługo wcześniej choćby odwiedzał Niemcy, aby tam mówić o „żydowskich sprawcach Holokaustu” – gwałtownie skuliły ogony po krytyce z USA i stępiły ostrze ustawy. Stało się jasne, iż nikt choćby za ostrą i wyolbrzymioną antypolską krytykę do polskiego więzienia nie pójdzie, a tym bardziej zagrożeni karami nie będą autorzy rzetelnych tekstów naukowych czy treści artystycznych. Można było odnieść wrażenie, iż Ameryka – ojczyzna nieograniczonej wolności słowa – stanęła po raz kolejny w obronie podstawowych zasad liberalno-demokratycznych.
Dzisiaj tego wrażenia co do Ameryki Trumpa warto się czym prędzej wyzbyć, a zamiast tego pochylić się w nieudawanym zdumieniu nad totalną hipokryzją prezydenta USA i jego administracji złożonej z ludzi tamtejszej prawicy. Zaledwie 7 lat po awanturze o pisowską ustawę o IPN administracja prezydenta USA weszła na wojenną ścieżkę z uczelniami wyższymi we własnym kraju i robi dokładnie to, co usiłował wdrożyć w Polsce PiS – dyktuje, jakie treści nie mają prawa wychodzić spod piór badaczy w USA czy z ust tamtejszych wykładowców. Tylko w roli kija nie występują tutaj ustawa, grzywna i więzienie, a groźba obcięcia wielomiliardowych dofinansowań z funduszy federalnych.
Trump domaga się od uniwersytetów – a w przypadku Columbii już to osiągnął – aby wpisały do swoich statutów i stosowały przyjętą przez Międzynarodowy Sojusz Pamięci o Holokauście (IHRA) definicję antysemityzmu, która zamazuje całkowicie granicę pomiędzy rzeczywistą niechęcią lub nienawiścią wobec Żydów a krytyką polityki państwa izraelskiego (do której to krytyki jest w tej chwili szczególnie wiele bardzo zasadnych powodów). Podejście forsowane przez Trumpa kreśli koncept tzw. nowego antysemityzmu, który nie ma już wiele wspólnego z rasistowskimi, kulturowymi czy religijnymi stereotypami antyżydowskimi w stylu skrajnej prawicy, a skupia się na formułowaniu wobec środowisk lewicowych zarzutów o „demonizowanie Izraela” oraz na zadaniu uciszenia jego krytyków w debacie publicznej.
Trump skierował swoje groźby pod adresem ponad 50 uczelni, żądając aby zaprowadziły szczególne środki w celu ochrony żydowskich studentów przed „dyskryminacją” oraz w celu tłumienia antyizraelskich oraz propalestyńskich protestów oraz innych wystąpień studenckich. Powszechnie znane są już przykłady aresztowań i deportacji z kraju zagranicznych studentów, którzy albo brali pokojowo udział w protestach, albo choćby „dopuścili się” napisania na temat wojny w Gazie tekstów publicystycznych o antyizraelskiej wymowie. Jedno i drugie stanowi oczywisty atak na wolność słowa w stylu dokładnie kopiującym niedoszłe zamierzenia autorów ustawy o IPN w Polsce.
Columbia zawarła z rządem federalnym swoistą „ugodę” i w zamian za przywrócenie części dofinansowania zgodziła się na inkorporację do swoich dokumentów statutowych i skrupulatne przestrzeganie rozszerzającej definicji antysemityzmu w wersji IHRA. Zadaniem rektora będzie udostępnienie agendom federalnym wglądu do wszelkich akt i danych osobowych dotyczących pracowników naukowych, administracji i studentów, umożliwienie odpowiednim instytucjom rządowym monitorowania i oceny spełniania wymagań „ugody” w zakresie zwalczania antysemityzmu przez uczelnię oraz umożliwienie każdemu członkowi społeczności akademickiej składania adekwatnych donosów na inne osoby, które w swoich działaniach wykazują się krytyką Izraela.
Rząd Trumpa uderza naturalnie nie tylko w wolność słowa, fundament wszelkich wolności, ale także w wolność badań naukowych. „Ugoda” w efekcie uniemożliwi pracownikom naukowym i badaczom wykonywanie swojej pracy. Przykładowo definicja IHRA wyklucza prowadzenie badań nad ludobójstwem w postaci studiów komparatywnych, ponieważ jakiekolwiek porównanie lub zestawienie polityki Izraela w Gazie i jej skutków np. ze zbrodniami III Rzeszy stanowi w świetle definicji antysemityzm. Jakakolwiek wolna dyskusja na temat aktualnych zdarzeń w Gazie ze studentami jest wykluczona. Emerytowany profesor Rashi Khalidi odwołał więc swoje wykłady o historii Bliskiego Wschodu na Columbii, wskazując iż realizacja kursu w reżimie definicji IHRA nie jest możliwa, skoro trzeba pominąć dyskryminacyjne ustawy izraelskie tworzące obywateli dwóch kategorii i zaprowadzające faktyczny apartheid. Marianne Hirsch (swoją drogą Żydówka i córka osób ocalonych z Holokaustu) wskazuje, iż choćby nauczanie myśli Hannah Arendt – zadeklarowanej przeciwniczki syjonizmu – wydaje się ryzykowne w świetle „ugody” Columbii z rządem Trumpa. Niewątpliwie więc administracja wymusiła na uczelni zakazanie/wyłączenie/uniemożliwienie głoszenia poglądów, których wypowiadanie jest w tym samym czasie bezwzględnie chronione przez konstytucję USA.
Szczególnie kuriozalnie sytuacja ta rysuje się na tle innej akcji Trumpa przeciwko uniwersytetom. Administracja federalna zagroziła im bowiem zamrożeniem czy odebraniem wsparcia z programów federalnych także jako karę za stosowanie zasad DEI, czyli „Różnorodności, Równości i Inkluzji”, w tym m.in. za powoływanie do życia tzw. „bezpiecznych stref” (safe spaces), w których studenci odczuwający zagrożenie z powodów tożsamościowych mogli unikać wszelkich czynników (w tym wypowiedzi osób wobec nich krytycznych), które z osobistych powodów wywołują u nich niepokój. Domagając się likwidacji podejścia wziętego z filozofii DEI wobec wszystkich innych, Trump równocześnie żąda, aby – jako jedyni – na ochronę w stylu DEI mogli liczyć studenci pochodzenia żydowskiego, których poczucie bezpieczeństwa uczelnie mają objąć szczególną troską. Już teraz krytycy rządy starają się przestrzec, iż skutkiem może być to, iż zaczną oni być postrzegani jako szczególnie uprzywilejowani, co może skończyć się wręcz wzrostem animozji i resentymentów wobec nich.
Tak czy inaczej, hipokryzja Trumpa leży jak na dłoni. Podczas gdy Trump może pozbawiać wolności słowa i badań naukowych kogo tylko zechce, inni muszą uzyskać jego zgodę na takie działania. Polski rząd w czasach PiS nie dostąpił przykładowo takiego „szczęścia”.
Fot. Pau Casals / Unsplash