Piotr Gliński, były wicepremier i wieloletni minister kultury, powrócił ostatnio do politycznego repertuaru, który przez lata definiował styl Prawa i Sprawiedliwości: ostrych, nośnych, ale w gruncie rzeczy niepopartych dowodami oskarżeń. Otwarcie konferencji „Myśląc: Warszawa” pokazało, iż ten sposób komunikacji wciąż stanowi fundament narracji środowiska byłej władzy. I iż kilka się z tym zmieniło choćby po latach kompromitujących wpadek, które taką retorykę wielokrotnie rozbrajały.
Gliński rozpoczął wystąpienie od słów, które w warstwie emocjonalnej brzmią mocno, ale w warstwie merytorycznej — okazują się niepokojąco puste. „Od 20 lat mamy w Warszawie układ oligarchiczny, który w zasadzie wydaje się niezmienny” — stwierdził, dodając, iż stolica rządzona jest „katastrofalnie”. To już klasyczna figura: wskazać wroga, najlepiej zbiorowego, nie nazwać nazwisk, nie przedstawić danych ani analiz, a następnie ogłosić konieczność „walki z układem”.
W dalszej części przemówienia retoryka ta przybrała jeszcze ostrzejszą formę. „Mamy pewien układ oligarchiczny w Warszawie” — powtórzył, po czym rozwinął tę myśl, stwierdzając, iż miasto działa zgodnie z „prawem oligarchizacji”. Słowa duże, silnie nacechowane, ale równie mgliste. Żadnych dowodów, żadnych konkretnych mechanizmów, żadnych nazw instytucji, które rzekomo kierują się innym interesem niż publiczny. Oligarchia — ale jaka? W jaki sposób działa? Kto w niej uczestniczy? Tego nie usłyszeliśmy.
Gliński doskonale wpisuje się tu w logikę komunikacyjną PiS-u, w której wystarczy wielokrotne użycie słowa „układ”, by publiczność uznała, iż coś rzeczywiście musi być na rzeczy. Tymczasem w realnej debacie publicznej takie oskarżenia wymagają precyzji. A precyzji zabrakło.
„Nie odpuścimy, drodzy warszawscy oligarchowie” — zapowiedział, ponownie kreśląc obraz enigmatycznych przeciwników, którzy rzekomo od dwóch dekad kontrolują stolicę. I dalej: „Ktokolwiek by rządził w Warszawie będzie lepszy niż ta patologia”. To już nie analiza, ale emocjonalny okrzyk, mający mobilizować wyborców rozgniewaniem, a nie wiedzą.
W tym stylu nie chodzi o diagnozę, tylko o atmosferę. O stworzenie wrażenia, iż są „oni” — bez twarzy, bez tożsamości, bez prawa do obrony — oraz „my”, którzy muszą ich „obalić”. Nieprzypadkowo Gliński mówił o „bierności mas” oraz „autonomizacji instytucji biurokratycznych”, jakby Warszawa była tworem samodzielnie dążącym do degeneracji, a nie jednym z najlepiej ocenianych samorządów w kraju, z wysokim poziomem usług publicznych i stabilnym modelem rozwoju.
Konferencja „Myśląc: Warszawa”, organizowana przez warszawski PiS, miała być przestrzenią debaty o mieszkalnictwie, planowaniu przestrzennym czy bezpieczeństwie. Tymczasem została sprowadzona do rytualnego oskarżenia o „układ”, bez podania choćby jednej liczby czy jednego konkretu dotyczącego funkcjonowania miasta. Gliński mógłby wskazać nieudane inwestycje, błędy planistyczne, zaniedbane obszary — w końcu jest badaczem społeczeństwa, byłym ministrem, osobą, która dysponuje narzędziami do prowadzenia merytorycznej analizy. Zamiast tego wybrał najprostszy i najbardziej populistyczny wariant.
Trudno nie zauważyć w tym także próby odbudowania politycznego znaczenia po latach ministerialnych kontrowersji — od niesławnych decyzji o finansowaniu projektów organizacji zaprzyjaźnionych z obozem władzy, po konflikty z instytucjami kultury. W tym sensie atak na Warszawę jest zarazem powrotem do politycznego źródła: mobilizowania własnego elektoratu poprzez opowieść o „złej, dysfunkcjonalnej władzy”, którą należy zastąpić.
Politycy mają prawo krytykować samorządy. Powinni to robić. Ale oczekiwać można od nich jednego: argumentów. Gliński zamiast argumentów proponuje hasła, zamiast analiz — zarzuty, zamiast diagnozy — insynuacje.
A Warszawa, z jej problemami, sukcesami i wyzwaniami, zasługuje na coś więcej niż odgrzewany, pusty straszak o „układzie oligarchicznym”. Taka retoryka nie zmienia miasta. Zmienia jedynie jakość debaty — i to niestety na gorsze.

12 godzin temu












