W polskiej polityce zagranicznej coraz częściej mamy do czynienia z sytuacją, w której ambicje wyprzedzają kompetencje, a swobodnie wypowiadane opinie zaczynają być mylone z oficjalnymi stanowiskami państwa.
Ostatni spór między Radosławem Sikorskim a duetem Karol Nawrocki – Beata Szydło pokazuje to szczególnie wyraźnie. Po jednej stronie stoi minister, który przypomina, iż polityka zagraniczna wymaga odpowiedzialności i jednolitego kursu. Po drugiej – prezydent i była premier, którzy w imię własnych narracji chcieliby ten porządek rozszczelnić.
Wszystko zaczęło się od wizyty prezydenta Karola Nawrockiego w Pradze. Spotkanie z czeskim prezydentem Petrem Pavlem nie budziło kontrowersji, ale jego późniejsza prelekcja na Uniwersytecie Karola już tak. Prezydent, mówiąc o przyszłości Unii Europejskiej, przedstawił cały pakiet propozycji reform, jakby przemawiał w imieniu polskiego rządu, a nie w ramach akademickiej swobody intelektualnej. Zapowiadał m.in. zmianę struktury unijnego przywództwa: „Polska proponuje również zniesienie stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej. Przewodniczący Rady musi być, tak jak wcześniej prezydentem, premierem lub kanclerzem całego swojego kraju” – przekonywał, jakby negocjacje traktatowe były przedsięwzięciem, do którego wystarczy dobry pomysł i mikrofon.
Słowa te wywołały reakcję Sikorskiego, który w prosty, rzeczowy sposób skorygował chaotyczną solówkę prezydenta. „Uprzejmie informuję, iż Rada Ministrów nie upoważniła Pana Prezydenta do składania propozycji zmiany traktatów europejskich” – napisał szef MSZ. Była to nie tylko uwaga proceduralna, ale przypomnienie konstytucyjnego faktu: w Polsce to rząd prowadzi politykę zagraniczną. jeżeli ktoś chce zgłaszać propozycje zmian traktatowych, musi być do tego uprawniony nie tylko politycznie, ale przede wszystkim instytucjonalnie.
Zamiast przyjąć tę uwagę jako naturalny element współdziałania władz, Beata Szydło postanowiła wkroczyć do gry z tonem oburzonej moralistki. „Uprzejmie informuję pana ministra Sikorskiego, iż Rada Ministrów nie musi upoważniać pana prezydenta do wygłaszania swoich opinii na temat funkcjonowania Unii Europejskiej” – odpowiedziała, sugerując, iż Sikorski rzekomo zakazuje prezydentowi posiadania poglądów. To klasyczna manipulacja: nikt nie negował prawa prezydenta do opinii, negowano jedynie próby przedstawiania tych opinii jako oficjalnych stanowisk państwa. Szydło, kontynuując swoją linię, dodała jeszcze, iż „naprawdę nie potrzebujemy upoważnienia rządu Tuska na to, by móc krytykować czy też chwalić Unię Europejską”, jakby komentowanie Unii było tożsame z formułowaniem propozycji zmiany traktatów.
W sprawie tej nie chodzi jednak o emocjonalne prawo do własnego zdania, ale o powagę państwa. Nawrocki, przemawiając w Pradze, występował jako głowa państwa. Gdy mówił o zniesieniu stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej, sugerował, iż są to oficjalne postulaty Polski. Tymczasem nie konsultował ich ani z rządem, ani z MSZ, ani z żadnym ciałem odpowiedzialnym za politykę europejską. To tak, jakby dyrygent orkiestry w trakcie koncertu niespodziewanie stwierdził, iż zagra solowy jazz – oczywiście „w imieniu zespołu”.
W tej sytuacji głos Sikorskiego był głosem rozsądku. Nie chodziło o dyscyplinowanie prezydenta, ale o przypomnienie, iż polskie państwo musi mówić jednym głosem, zwłaszcza w sprawach europejskich. W dyplomacji improwizacja nie jest cnotą, a spontaniczne wizje wygłaszane za granicą mogą zostać potraktowane z pełną powagą – i pełnymi konsekwencjami.
Nawrocki i Szydło mogą więc mówić o suwerenności, kompetencjach i wolności słowa. Ale to Sikorski zachowuje się jak człowiek, który wie, czym jest polityka zagraniczna i iż nie wolno jej mylić z wiecowym uniesieniem. jeżeli ktoś w tym sporze broni powagi polskiego państwa, to właśnie on.

3 tygodni temu










